Dlaczego?
– Filozofia WOŚP-u jest taka, że kiedy dzieje się coś, co wymaga natychmiastowej reakcji i pomocy, nie zbieramy pieniędzy, bo mamy je na koncie fundacji. Dlatego jesteśmy w stanie od razu, błyskawicznie działać. I robimy to. Na razie, w pierwszym etapie, przeznaczyliśmy 35 milionów złotych na zakup sprzętu. Jeżeli się okaże, że dotarł do szpitali, działa, i są kolejne potrzeby, wtedy ogłosimy zbiórkę pieniędzy.
Kiedy zaczęliście działać?
– Już kilka tygodni temu. Odkąd sytuacja w Ukrainie była napięta, mieliśmy ułożony plan działania. Mamy doświadczenie: pomagaliśmy podczas wielkiej powodzi w Polsce w 1997 roku, ofiarom tsunami na Sri Lance, w 1999 r. zorganizowaliśmy transport lekarstw dla uchodźców z Albanii, a podczas ostatniego kryzysu na granicy polsko- białoruskiej w Michałowie powołaliśmy punkt pomocy humanitarnej. Takie sytuacje dużo nas nauczyły. Poza tym w zarządzie fundacji Orkiestry zasiadają cztery osoby, mamy podobne wartości i umiemy działać szybko.
Już w czwartek, w dniu napaści, zaczęliśmy pytać w polskich firmach, które sprzedają urządzenia medyczne, czym dysponują. W tym samym momencie poszło zapytanie do strony ukraińskiej, czego potrzebuje?
Jak docieracie do ukraińskich szpitali?
– Kilkoma kanałami. Prosimy o pomoc ukraińskich lekarzy pracujących w Polsce, żeby przez swoich kolegów, którzy zostali w ojczyźnie, dowiedzieli się, czego tam potrzeba. Jesteśmy też w kontakcie z ludźmi z Fundacji Serce do Serca, która działa w Ukrainie. 15 lat temu uczyliśmy ich, jak zbierać pieniądze na sprzęt medyczny i robią to do dzisiaj. To super ludzie, mają kontakty z deputowanymi w Kijowie, ci z kolei mają zadbać, żeby sprzęt bezpiecznie i zgodnie z prawem wwieść na teren Ukrainy.
Pomagają nam lekarze z centralnego szpitala w Kijowie, którzy przysłali nam listę z prośbami od innych placówek, które są już blisko frontu, a także od szpitali wojskowych. Prosili, żeby nie podawać nazw miejscowości. Nasz sprzęt trafi do 27 szpitali.
Co jest najbardziej potrzebne?
– Sprzęt potrzebny dla leczenia żołnierzy, którzy są na pierwszej linii walk: specjalistyczne środki opatrunkowe, instrumentarium chirurgiczne, ale jednorazowe, nikt nie ma czasu ani warunków wkładać ich do autoklawu i sterylizować. Potrzebne są polowe, przenośne odpowiedniki urządzeń stacjonarnych, jak ultrasonograf, który nie wygląda jak taki z gabinetu, ale składa się tylko z tabletu i głowicy. Na co dzień są używane przez ratowników medycznych, ale są potrzebne też w terenie, gdzie trzeba szybko kogoś zbadać z daleka od szpitala.
Poza tym kupujemy sprzęt potrzebny na oddziałach neonatologicznych (noworodkowych) i onkologicznych: kardiomonitory, respiratory, pompy strzykawkowe, aparaty do znieczulenia, zestawy do nieinwazyjnego wspomagania oddechu noworodków i różne modele łóżek szpitalnych.
Ale pomagacie nie tylko na Ukrainie
– Na pierwszej linii frontu medycznego są teraz Zamość i Przemyśl, w którym rodzą się „ponadplanowe” dzieci. Wiele uciekinierek to były kobiety w zaawansowanej ciąży. Tamte szpitale robią wspaniałą robotę. Chcemy je wspomóc.
Poza tym profesor Wojciech Młynarski otworzył ścieżkę ściągania do Polski dzieci wymagające leczenia onkologicznego, a także opieki paliatywnej. Około 150 małych pacjentów jest już na miejscu lub w drodze z rodzicami. Pani profesor Maria Kornacka, wybitna neonatolog, swoimi kanałami ściąga noworodki wymagające opieki. Im także WOŚP chce pomóc, tak jak i innym placówkom, które zgłaszają się, że brakuje im sprzętu, bo będą musiały obsłużyć większą grupę pacjentów.
Co pan czuje, kiedy widzi konwoje Polaków, którzy chcą pomagać uciekinierom?
– To bardzo poruszające, że ludzie, którzy uciekają, docierają do Polski zwykle z walizeczkami na kółkach. Wyglądają, jakby przechodzili przez jakąś lotniskową halę, wyruszali na wakacje. Ale jak sobie uświadomisz, że uciekają przed wojną i mają cały swój dobytek w tej walizeczce, to horror wojny jawi się z całą brutalnością. Strasznie dołujące!
Polacy pomagają w sposób nieprawdopodobny, fantastyczny, nie czekając na instrukcje z góry. To pospolite ruszenie zrozumienia i serdeczności. Chciałbym wierzyć, że 30 lat grania Orkiestry pomogło wyrobić w nas odruch pomocy i solidarności obywatelskiej, dzięki której potrafimy skrzyknąć się w różnych sytuacjach.
Chciałbym jednak włożyć łyżkę dziegciu. Jeszce kilka miesięcy temu inni uchodźcy, z granicy polsko-białoruskiej, nie spotkali się z takim przyjęciem. A Polacy byli bardzo podzieleni, czy w ogóle im pomagać. Znaczna część społeczeństwa nie chciała ich w naszym kraju, a władze i służby, mówiąc delikatnie, były dla nich nadmiernie surowe. I proszę pamiętać, że ci ludzie wciąż są na tej granicy, tylko wielcy tego świata stracili ich z oczu, bo przestali być potrzebni dla Łukaszenki czy Putina. Ale oni wciąż błąkają się po bagnach i marzną.
Pana to boli, że tak się stało?
– Tak, choć rozumiem, że część Polaków uważa, że ludzie z Syrii, Pakistanu są kulturowo od nas dalsi, że nie będą chcieli z nami się asymilować, pracować, a może w ogóle to terroryści. Większość z tych, którym udało się przekroczyć granicę, znalazło się w Niemczech. Minęło kilka miesięcy i nie słyszę o jakichś hiobowych informacjach z Niemiec, żeby oni wpłynęli na destabilizację kraju. Ale też rozumiem, dlaczego tak rzuciliśmy się z pomocą dla Ukraińców.
Polacy uważają naszych wschodnich sąsiadów za ludzi o podobnej do naszej mentalności. Poza tym kilkaset tysięcy Ukraińców mieszka i pracuje u nas na stałe, nie ma sklepu osiedlowego, w którym nie pracowałby ktoś z Ukrainy. I nie stwarza to żadnego konfliktu. Mówimy sobie na co dzień dzień dobry, a ten ich trochę śpiewny język, szalenie mi podoba. Oswoiliśmy się z nimi i polubiliśmy. Oni szybko nauczyli się polskiego i wtopili się w naszą rzeczywistość.
Poza tym wielu Polaków śledzi co się dzieje w Rosji, obserwuje, jak odradza się polityka mocarstwowa, jak są prześladowani przeciwnicy Putina, ale też Łukaszenki na Białorusi. Wszystko to kumuluje się w podziwie dla Ukraińców, że tak dzielnie walczą. Naprawdę, to coś niebywałego. A co jak co, ale Polacy dzięki swojej historii są wyjątkowo czuli na heroiczną walkę z potężniejszym najeźdźcą. To wszystko się układa w gigantyczną falę pomocy.
Ale pan wie, że nasze zainteresowanie pomocą zaraz osłabnie.
– To naturalne, ale wtedy czeka nas jeszcze trudniejsza lekcja: cierpliwości, zrozumienia i gościnności, czyli miłość do bliźniego. Jeśli teraz są kolejki do lekarza, to kiedy zamieszka u nas 450 tysięcy więcej osób, to będą jeszcze większe. Jak nie dla wszystkich dzieci starcza miejsc w przedszkolu, to będzie jeszcze trudniej.
Jakie wyzwanie czeka Polskę w drugim etapie?
– Mądre głowy już powinny planować, jak tym ludziom umożliwić legalną pracę w Polsce, w jaki sposób ich zagospodarować. Bo to w dużym stopniu wykształcone kobiety, bardzo dużo z nich mówi po angielsku. Potrzebujemy takich ludzi, ale nie tylko takich. Wszystkich. Od lat piętą achillesową opieki zdrowotnej jest brak pielęgniarek, może to szansa, żeby sytuacja się poprawiła. Trzeba myśleć, jak pomóc tym ludziom w wychowaniu dzieci, jak znaleźć miejsca w przedszkolach, żłobkach, szkołach. Wierzę w asymilację tych ludzi, tylko trzeba im pomóc nauczyć się języka, ułatwić biurokrację związaną z pobytem, pozwoleniem na pracę. Możemy skorzystać z tej wielkiej fali uchodźców, powinniśmy myśleć pozytywnie o niej. Przekujmy tę wojnę w coś dobrego.
Co państwo mogłoby zrobić dla uchodźców teraz, od ręki, żeby im pomóc?
– Chciałbym usłyszeć pana wicepremiera od spraw bezpieczeństwa, co myśli o tej sytuacji, dlaczego codziennie nie składa komunikatów, nie koordynuje działań, nie daje nam poczucia stabilności, bezpieczeństwa, dlaczego nie dziękuje Polakom za to, co robią. To jakąś część ludzi by uspokoiło, bo tego też potrzebujemy [rozmowa miała miejsce 7. dnia wojny].
Co do konkretnych działań, powinno postawić wielkie tymczasowe terminale od razu za granicą, żeby sformalizować i skoordynować transporty w głąb Polski. Żeby uchodźcy nie musieli zastanawiać się, czy podróż z kimś nieznajomym nie narazi ich na żadne kłopoty. A już mamy opowieści o tym, że różne szumowiny wykorzystują sytuację i polują na młode kobiety.
Chodzi o to, żeby ten tłum ludzi z Ukrainy lądował w jednym miejscu i został przyjęty przez polskich urzędników, którzy powinni się tam pojawiać masowo, dać poczucie, że państwo polskie włącza go do swego systemu. Resztą, transportem, herbatą, jedzeniem, zajmą się już ludzie.
Nie boi się pan że ta solidarność będzie trwała krótko, a odezwą się nuty nacjonalistyczne i ksenofobiczne?
– Ale one już się pojawiły, przecież na granicę pojechali też ci, którzy próbują odgrzewać takie stare strachy i stereotypy. Nie wierzę, że ludzie myślą, że zaleją nas Ukraińcy, zajmą nam wszystkie miejsca pracy. Nie słyszałem na swoim osiedlu, żeby ktoś chodził i mówił: Boże, marzyłem, żeby być sprzedawcą i siedzieć na kasie, a Ukrainiec sprzątnął mi tę robotę sprzed nosa.
Nie narzekajmy, tylko myślmy o tym, jak ich zatrudnić, jak spowodować, żeby żyło im się tu normalnie, żeby mogli się usamodzielnić, żyć w zgodzie ze społeczeństwem.
Wierzę, że ci ludzie będą chcieli zarobić na swoje mieszkanie, życie, nie chcą żyć na nasz koszt. Poza tym, jak skończy się ta zadyma, część z nich zechce wrócić do siebie, do domu.
Jeszcze raz apeluję: myślmy i działajmy pozytywnie, dzięki kolejnej fali uchodźców z Ukrainy możemy stać społeczeństwem bardziej otwartym, które żyje w zgodzie ze swoimi mniejszościami.
Plus jest taki, że przestaliśmy się zajmować polską polityką.
– Tak, Polska od kilu lat była krajem bardzo podzielonym i nerwowym. Obecna sytuacja może zrewidować, co jest ważne, a co nie, czy warto tracić czas i energię na jakieś przepychanki lokalnych polityków. Może się okazać, że tych bijących się na ostre słowa i poglądy jest dosłownie garstka. I zamiast się im przyglądać, możemy się zająć czymś naprawdę ważnym: niesieniem pomocy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS