Kiedy sędzia Deniz Aytekin gwizdnął ostatni raz, Artur Jędrzejczyk najpierw spojrzał w niebo, a potem skrył głowę w koszulce. Jego mowa ciała mogła wskazywać na jedno: “Boże, znowu to”. Na takie refleksje nie pozwolił sobie Yuri Ribeiro, który od razu po gwizdku chciał uciec do szatni. Chciał, ale nie pozwolił mu na to Marek Gołębiewski, który zawrócił go do kibiców Legii, by podziękować im za doping. Ci jednak nie chcieli podziękowań. Z sektora znów popłynęły cierpkie słowa. Legia przegrała w Leicester 1:3 i ratunku dla jej sytuacji nie widać już nigdzie.
Nie ma niczego
W tym przygnębiającym, ponurym sezonie europejskie puchary długo były dla Legii odskocznią od szarej rzeczywistości. Kiedy zespół Czesława Michniewicza wpadał w coraz głębszy dołek, z mentalną pomocą przychodziły zwycięstwa ze Slavią Praga (2:1), Spartakiem Moskwa (1:0) i Napoli (1:0). Chociaż problemy były widoczne, to mecze w Lidze Europy dawały nadzieję na to, że lepsze dni są za rogiem.
Teraz, jak powiedziałby Krzysztof Kononowicz, w Legii nie ma niczego. Nie ma poprawy wyników w ekstraklasie, a sensacyjne rezultaty z Europy są już tylko miłym wspomnieniem. Mistrzowie Polski spadli na ostatnie miejsce w grupie i tylko wygrana ze Spartakiem w ostatnim meczu sprawi, że zespół Gołębiewskiego zagra wiosną w europejskich pucharach.
– Każdy mecz pucharowy jest dla nas nagrodą – przekonywał w środę na konferencji prasowej Mateusz Wieteska. W czwartek na King Power Stadium nie było tego jednak widać. Chociaż Legia stworzyła kilka niezłych akcji w ofensywie, to na boisku przede wszystkim się męczyła. Sama ze sobą. Nie było dobrej gry bramkarza, nie było szczelnej defensywy, nie było utrzymania się przy piłce. Znowu: nie było niczego. Albo było bardzo mało.
Siłą Legii w sensacyjnych zwycięstwach w Europie był jasny, precyzyjny plan na mecz. Plan na czwartkowy mecz jednak zawiódł. Mistrzowie Polski ani nie bronili jak za kadencji Michniewicza, ani nie potrafili tak samo cierpieć bez piłki. Zamiast wytrwałości, widoczna była nerwowość, a przy linii bocznej bezradność Gołębiewskiego, który po drugim golu dla Leicester City tylko napił się wody, a po trzecim skrył się na ławce rezerwowych.
By być sprawiedliwym, trzeba też wrzucić kamyczek do ogródka trenera. Zaraz po bramce na 0:1 Legia zmieniła ustawienie z trójką stoperów w obronie na klasyczną czwórkę defensorów. Plan na mecz, jaki przygotował Gołębiewski, ponownie nie wypalił. Ponownie, bo tak samo jak w Zabrzu szkoleniowiec Legii szybko odszedł od pierwotnego pomysłu na pokonanie rywala. Co gorsza, ten drugi też się nie sprawdził.
Emreli symbolem sytuacji zespołu
Beznadzieję Legii najlepiej oddaje forma Mahira Emrelego. A konkretniej jej brak. Napastnik Legii do niedawna był jak cały zespół: potężnie rozczarowywał w lidze, ale błyszczał w najtrudniejszych meczach w Europie. Chociaż Emreli długo nie potrafił przełamać się w ekstraklasie, w Europie strzelał gole Bodo/Glimt, Slavii i Leicester City, dając drużynie Michniewicza punkty przy Łazienkowskiej.
Od tamtej pory zmieniło się jednak wiele. O ile w Warszawie Emreli był najlepszym zawodnikiem Legii, o tyle w Leicester był tym najbardziej irytującym. I nie chodzi tylko o zmarnowany rzut karny, który skutecznie dobił Filip Mladenović. Jeśli w Legii trzeba byłoby wymienić zawodnika, który wyglądał, jakby na King Power Stadium zagrał za karę, to Azer byłby zdecydowanym faworytem do wyróżnienia.
Już w jednej z pierwszych akcji Emreli stracił piłkę w prosty sposób na połowie rywala. Zamiast reakcji i próby odbioru, pokazał frustrację, machając rękoma na kolegów. Parę minut później sytuacja się powtórzyła. Tyle że tym razem na połowie Legii. I od tego zaczęła się pierwsza akcja bramkowa Leicester City.
Po niej Gołębiewski wściekał się nie na źle broniących Wieteskę czy Mattiasa Johanssona, a właśnie na Emrelego, który nie zrobił absolutnie nic, by naprawić własny błąd. Choć po każdym kolejnym nieudanym zagraniu Azera trener Legii nie ukrywał frustracji, to wciąż trzymał go na boisku. A Emreli z każdą minutą wyglądał na coraz bardziej pogubionego. Aż do 78. minuty, gdy zmienił go Szymon Włodarczyk.
Chuligani popsuli święto
Bardzo długo wydawało się, że w czwartek jedynym pozytywem ze strony Legii będą jej kibice. Kiedy piłkarze Gołębiewskiego tracili przed przerwą kolejne bramki, fani z Warszawy bez przerwy wspierali swoją drużynę głośnym dopingiem.
Kiedy około 65. minuty w sektorze kibiców Legii pojawiły się race, wydawało się, że to właśnie fanów mistrza Polski zapamiętają w Leicester. Pokaz pirotechniczny został przyjęty owacją przez całe King Power Stadium. Takich rzeczy kibice na Wyspach nie widzą często.
Uznanie szybko jednak przerodziło się w niesmak i zażenowanie. Chwilę po tym, jak zgasły race, do akcji ruszyła grupa chuliganów. Słowne prowokacje w kierunku policji i stewardów szybko przerodziły się w rękoczyny. Chuligani zerwali niebieskie płachty, które leżały na krzesełkach oddzielających sektor Legii od kibiców gospodarzy i ruszyli do ataku.
Sytuacja na trybunach została opanowana mniej więcej po kwadransie. Większa liczba policjantów sprawiła, że chuligani wrócili do grupy kibicujących fanów i już w spokoju dokończyli spotkanie. Szkoda, że i tak dobry, efektowny element meczu ucierpiał.
Rodgers jak wyrafinowany kierowca
Już pierwsza minuta meczu pokazała, że Leicester City będzie chciało rozbić Legię. Od pierwszego gwizdka gospodarze ruszyli na piłkarzy Gołębiewskiego agresywnym pressingiem i niedługo później oddali pierwszy groźny strzał na bramkę Miszty. Stojący przy linii bocznej Brendan Rodgers jeszcze bardziej zagrzewał i mobilizował zawodników do zdecydowanych ataków.
Kiedy w 11. minucie bramkę na 1:0 zdobył Patson Daka, Rodgers tylko zacisnął pięść. 10 minut później, tuż po trafieniu Jamesa Maddisona, trener Leicester City wiedział, że jego drużynie nie może stać się nic złego. Rodgers odwrócił się do asystentów, a po krótkiej dyskusji z nimi wyraźnie pokazał zawodnikom, by spuścili z tonu.
Kiedy nadzieję Legii dał Mladenović, Rodgers automatycznie zaczął pobudzać swoich graczy. Siedem minut później przyniosło to efekt w postaci trzeciego gola dla gospodarzy. Trener Leicester City doskonale wiedział, jak zarządzać czwartkowym meczem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że szkoleniowiec z Irlandii Północnej chciał, by jego piłkarze dali z siebie tylko (i aż) tyle, by spokojnie wygrać spotkanie. Rodgers nie chciał, by jego drużyna za wszelką cenę rozbiła rywala. A po pierwszym kwadransie sporo na to wskazywało.
Druga połowa pokazała jednak dobitnie, że Leicester City nie chciało forsować tempa i męczyć się przed kolejnymi wyzwaniami w lidze. Po przerwie zespół Rodgersa oddał Legii trochę więcej pola, ale mimo to ani przez chwilę nie można było mieć poczucia, że wynik na King Power Stadium jest zagrożony. A szkoda, bo może chociaż to uratowałoby widowisko w Leicester, które gościom nie wyszło – i to na żadnym polu.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS