A A+ A++

Publikujemy fragment rozmowy Artura Nowaka z byłym jezuitą, profesorem Stanisławem ObierkiemWąska ścieżka. Dlaczego odszedłem z Kościoła”?

Pedofilia w przestrzeni Kościoła katolickiego przykuła uwagę opinii publicznej w USA mniej więcej pod koniec lat 80. ubiegłego wieku. Rozpoczęły się ujawnienia, które dosłownie zdziesiątkowały Kościoły lokalne na całym świecie, zwłaszcza w Irlandii, Niemczech, ostatnio w Australii. Oczywiście do pedofilii dochodziło i wcześniej, ale musiało upłynąć wiele lat, żeby zapanował klimat sprzyjający ujawnieniu przestępstw duchownych. Gdzieś w tle tego zjawiska widzimy rewolucję seksualną, a więc wyzwolenie z pruderii i większą świadomość wiernych, a z drugiej strony – kompletny brak wrażliwości społecznej i uważności na krzywdę dzieci ze strony przedstawicieli Kościoła.

Bardzo dobrze, że zwracasz uwagę na szerszy kontekst kulturowy. Bo często nasza refleksja sprowadza się do myślenia tylko o Kościele. A przecież znaczenie mają także regulacje państwowe. One ewoluowały.

Z drugiej strony są biografie pokrzywdzonych, którzy jako nieletni lub już jako dorośli byli ofiarami nadużyć. Cezura 1968 roku, a więc to, co nazywamy rewolucją obyczajową czy seksualną, otworzyła oczy społeczeństwu na tabu, jakim były nadużycia w instytucjach zamkniętych, takich jak Kościół, wojsko czy więzienia, a także na patologie w rodzinach: zachowania pedofilskie i przemoc wobec kobiet.

Czytaj też: „Wybuchowy watykański raport dotyczący McCarricka obwinia głównie Jana Pawła II”

Biskupi strasznie się boją, że ta rewolucja w myśleniu dojdzie i do nas.

Czego się boją? Przecież ten przełom sprawił, że nadużyciom – nie tylko duchownych – zaczęli się przyglądać psychologowie i psychiatrzy. To fakt, że prawo reagowało później, gdy już mieliśmy jakieś badania kliniczne. Jednak Kościół, podobnie jak duża część społeczeństwa, bardzo późno dostrzegł, że skala nadużyć jest olbrzymia. Debata na temat tabuizowanych zjawisk oraz zmiany w prawie, a więc penalizowanie zachowań przemocowych w rodzinach czy legalizacja związków homoseksualnych, unaoczniły opinii publicznej, że Kościół podchodzi wyjątkowo opornie do nowych regulacji prawnych, że nie czyni nic, by systemowo zrobić coś z tymi nadużyciami.

To wszystko się zbiegło z Soborem Watykańskim II.

Tak. Na fali posoborowej Kościół początkowo wszedł w te przemiany bardzo intensywnie, niemal euforycznie. Ale tylko na chwilę. Bo wkrótce za sprawą papieża Pawła VI i nielicznej, a w każdym razie nie tak znaczącej, grupy konserwatywnych biskupów, przerażonych zdobyczami rewolucji obyczajowej, ten sam Kościół zmienił front. Rozmawialiśmy już sporo o encyklice Pawła VI „Humanae Vitae” z 1968 roku, która pokazała, że w Kościele nie ma miejsca na debatę o seksualności.

Obirek Agora Cover Okładka Fot.: Newsweek / Newsweek

No i tak zostało na dziesiątki lat.

Kościół odkleił się od perspektywy poznawczej seksuologów, psychiatrów, psychologów. I w związku z tym odrzuca współczesną wiedzę na temat ludzkiej seksualności, jest też opóźniony w walce z pedofilią.

Czytaj też: Czego Janowi Pawłowi II nie mówił Stanisław Dziwisz? „Najwięksi pedofile byli chronieni przez Watykan”

Ba! Ja mam wrażenie, że Kościół odrzuca nawet fakt, że coś takiego jak seksualność człowieka, a już szczególnie duchownego, w ogóle istnieje!

Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale to nie tylko problem Kościoła katolickiego. Pontyfikat konserwatywnego Wojtyły zbiegł się w czasie z pojawieniem się Stanach Zjednoczonych bardzo radykalnych grup protestanckich pro life, które prezentowały hasła czystości przedmałżeńskiej, a także – co oczywiste – odrzucały aborcję i antykoncepcję. Nie bez racji mówi się, że być może Jan Paweł II nie wyobrażał sobie, iż Kościół katolicki może być mniej radykalny od tych grup. No i wszedł w rywalizację na skrajności. Tymczasem okazało się, że kaznodzieje protestanccy, zwłaszcza teleewangeliści, charyzmatyczni przywódcy, którzy żarliwie wypowiadali się o moralności i byli przeciwni jakiekolwiek liberalizacji, często sami znajdowali się w centrum różnych skandali seksualnych. Najbardziej znanym przykładem jest słynny kaznodzieja telewizyjny Jimmy Swaggart, który po skandalu seksualnym został pozbawiony urzędu. Mamy też inne historie moralistów, którzy utrzymywali kontakty z prostytutkami, albo – choć oficjalnie piętnowali gejów – sami byli w relacjach homoseksualnych.

Słabe to pocieszenie, że hipokryzja to nie tylko katolicka przypadłość.

W wielu kulturach religijnych widzimy zależność między rygoryzmem obyczajowym a zepsuciem moralnym kleru. Tak jest na przykład w Izraelu, gdzie rabini, szczególnie ci rygorystyczni, jak się okazuje, prowadzą podwójne życie i także bywają oskarżani o pedofilię. Te same zależności widać w islamie czy w buddyzmie.

Podobne tezy do twoich stawia Martel w „Sodomie”. Jedną z reguł „szafy”, może nawet regułą reguł, jest to, że im bardziej homofobiczny jest religijny establishment, tym większy ma problem sam ze sobą. A więc in concreto dany biskup, kardynał czy wpływowy ksiądz, ale też rabin albo imam, przepracowuje swoją traumę i podświadomie maskuje własną słabość dotyczącą sfery seksualnej.

Martel, przypomnijmy, jest socjologiem, wyposażonym w aparaturę poznawczą, opiera swoje tezy na tysiącach rozmów, jakie przeprowadził, na obserwacjach kanonów narracji homofobicznych hierarchów.

To można przenieść na polskie realia.

Martel doskonale to uchwycił. Pokazał, że Kościół stał się idealnym schronieniem dla osób, którym własna orientacja seksualna wydaje się grzeszna. A jednocześnie przestrzenią nobilitującą gejów. Ten mechanizm doskonale się sprawdzał w społeczeństwach homofobicznych. Emancypacja gejów sprawiła, że nie muszą się oni już nigdzie chować.

Na dziś wielkim wyzwaniem jest encyklika „Humanae Vitae” z jej restrykcyjnym podejściem do spraw związanych z kontrolą urodzeń. Jan Paweł II był bardzo za ten dokument krytykowany. Dlaczego krytykowano właśnie Wojtyłę, a nie jego poprzedników?

Faktycznym sprawcą tego nieszczęścia był Paweł VI, który wydał ową encyklikę pod koniec lat 60. ubiegłego wieku. Stało się to za sprawą niewielkiej grupy biskupów, w tym i Wojtyły, którzy tak długo ten dokument forsowali, aż wreszcie przekonali Pawła VI do tej konserwatywnej opcji.

Stało się to w roku 1968. Wielu teologów nie zgadzało się z tak bardzo restrykcyjnym podejściem do spraw związanych z używaniem kondomów czy pigułek antykoncepcyjnych. W tamtych czasach różnica zdań była czymś normalnym na wydziałach teologicznych. Nikogo to nie gorszyło, że poddawano w wątpliwość założenia tego dokumentu. Potem, z nastaniem pontyfikatu Polaka, dyskusję na temat stosunku Kościoła do antykoncepcji zamknięto.

I zaraz o tym opowiesz. Warto może jednak przypomnieć zupełnie niezwykły dokument traktujący o seksualności autorstwa Kongregacji Nauki Wiary. Chodzi o deklarację „Persona Humana” wydaną w 1975 roku, a więc na kilka lat przed przyjściem Wojtyły do Watykanu. Co można powiedzieć o tym dokumencie?

Dobrze, że o nim wspominasz. To tekst zdumiewający, właściwie kładący podwaliny pod fundamentalistyczy pontyfikat polskiego papieża. Być może jednym z powodów, dla których Wojtyła w 1978 roku został papieżem, było przekonanie, że skoro taka konserwatywna antropologia jest mu bliska, będzie jej konsekwentnie bronił. Otóż, jak wskazuje sam tytuł dokumentu (polski przekład to „Osoba ludzka”), jest w nim mowa przede wszystkim o rozumieniu człowieka przez ówczesną najważniejszą kongregację watykańską. A to ona wyznacza standardy nauczania na katolickich wydziałach filozoficznych i teologicznych.

Jak Kongregacja widziała człowieka?

W pewnym kontekście. Przede wszystkim w tym dokumencie jest mowa o współczesnej kulturze, która nadmiernie podkreśla seksualność, co prowadzi niechybnie do zepsucia obyczajów i demoralizacji. „W tym samym czasie nasiliło się zepsucie obyczajów, którego najpoważniejszą oznaką jest nadawanie przesadnego znaczenia płciowości. Przez środki społecznego przekazu oraz widowiska zepsucie zaszło tak daleko, że przeniknęło do wychowania i skaziło mentalność”. Kościół staje więc obok, a nawet ponad człowiekiem i z pozycji wyższości ocenia go jako niemoralnego. Co więcej, autorzy tej deklaracji odwołują się do takich pojęć jak natura ludzka, czy prawo objawione jako jedyne źródło moralności i stygmatyzuje tych, którzy uznają te abstrakcyjne pojęcia za niewystarczające.

Tak do dziś twierdzą nasi biskupi.

Tyle, że to nie jest poważna merytoryczna debata, a narzucanie własnego stanowiska z pozycji siły. Ten rys znajdziemy w późniejszych tekstach Ratzingera i Wojtyły.

Czytaj też: „Ratzinger przegrał ze zmową milczenia, której przewodził Jan Paweł II”

W dokumencie „Persona Humana” pojawia się też zdecydowane przeciwstawienie świata Kościołowi. To radykalne odejście od ducha Soboru Watykańskiego II, który podkreślał postawę otwarcia i dialogu ze światem. Wystarczy przywołać takie oto zdanie z „Persona Humana”, by wszystko stało się jasne: „W tej dziedzinie istnieją zasady i normy, które Kościół bez żadnej wątpliwości zawsze przekazywał w swoim nauczaniu, chociażby stały im na przeszkodzie poglądy i obyczaje świata”. Z taką postawą nie można dyskutować, trzeba pokornie przyjąć narzucane stanowisko.

Przyjąć narzucane stanowisko może i można, przynamniej na poziomie deklaracji. Gorzej z wcielaniem go w życie.

Myślę, że właśnie takie dokumenty są odpowiedzialne za postępującą polaryzację wewnątrz Kościoła. Polaryzacja jest zawsze konsekwencją braku debaty. Wracając do deklaracji „Persona Humana” – są w niej szczegółowe wskazania na temat seksu przedmałżeńskiego (absolutnie zakazany), stosunków homoseksualnych (wykluczone z zasady), masturbacji (zawsze zła). Przede wszystkim, zdaniem autorów deklaracji, aktywność związana z ludzką seksualnością jest zawsze obciążona najwyższymi sankcjami i należy się spowiadać z wykroczeń w tej dziedzinie jako z grzechów śmiertelnych.

Udział Wojtyły w forsowaniu konserwatywnej linii był faktycznie aż taki duży?

Lobbowała za nią tzw. grupa krakowska, czyli właśnie Wojtyła wspomagany przez Wandę Półtawską. Przyszły Jan Paweł II w swojej książce „Miłość i odpowiedzialność” zdecydowanie opowiadał się za koniecznością otwarcia każdego aktu seksualnego na prokreację i sprzeciwiał się antykoncepcji jako fałszującej ten, jego zdaniem, Boży zamysł. Swoją argumentację opierał głównie na abstrakcyjnych dywagacjach filozoficznych. Półtawska podnosiła jakieś pseudonaukowe argumenty, że pigułka jest szkodliwa dla zdrowia.

Brzmi to absurdalnie.

Nie chcę bynajmniej lekceważyć ani filozofii Wojtyły ani kompetencji Półtawskiej. Jednak mam wątpliwości, czy narzucanie swoich poglądów całemu Kościołowi to racjonalne rozwiązanie. Skoro polskim katolikom to odpowiada, proszę bardzo, niech się do tego stosują, ale twierdzenie, że taka jest wola Boga, to już przesada. Zanim powstała encyklika, mieliśmy do czynienia z konfrontacją teologii opartej na bardzo wnikliwej analizie danych, jakich dostarczają nauki pozytywne, z pewnym projektem ideologicznym. Sądzę, że inny papież na pewno bardziej uważnie wsłuchiwałby się w głosy ekspertów.

Kościół zerwał dialog z nauką?

Wojtyły nie interesowały badania, ale wierność tradycji. Chcę od razu podkreślić, że również zwolennicy antykoncepcji – a ja do takich należę – wcale nie uważają, że najważniejsze w ludzkiej seksualności jest doświadczanie przyjemności bez żadnej odpowiedzialności. Wprost przeciwnie, właśnie odpowiedzialne rodzicielstwo oznacza konieczność włączenia możliwości kontrolowania ludzkiej płodności. Wcale nie widzę tutaj jakiejś radykalnej sprzeczności z tradycją kościelną, która kładzie nacisk właśnie na ludzką odpowiedzialność i autonomię sumienia.

Należy po prostu zaufać ludziom i ich dojrzałości.

Tak, bo oni lepiej wiedzą, czy stać ich na powiększenie rodziny akurat w tym momencie ich życia. Ksiądz ze swoją mądrością celibatariusza nie zawsze jest najlepszym doradcą. I o tym traktował raport większościowej grupy, o którym wspominałem wcześniej.

Wojtyła w sprawach seksualności absolutnie nie przyjmował argumentów naukowych.

Niestety. Jan Paweł II uznał po prostu, że ci wszyscy, którzy nie podzielają jego poglądów, nie mają racji. Tak więc nie chodziło tylko o to, że nie znaleziono przekonujących argumentów teologicznych czy filozoficznych w tej sprawie, ale że nie włączono nauki w proces rozeznania problemu. Jest to o tyle dziwne, że z drugiej strony trzeba przyznać, iż Wojtyła miał ucho np. do nauk ścisłych, przyrodniczych, skoro odwołał zastrzeżenia swoich poprzedników wobec Galileusza, a nawet uznał, że teoria ewolucji Darwina jest czymś więcej niż hipotezą. Była w nim jakaś niespójność.

No, ale przecież Jan Paweł II nie był samotną wyspą. Miał do dyspozycji całą kurię.

Teraz, w obliczu ujawniania różnych ciemnych stron jego pontyfikatu mówi się, że to był dobry papież, który miał złych doradców. Jednak trzeba wyraźnie powiedzieć, że papież jest odpowiedzialny za dobór doradców. Jeśli chodzi o doktrynę związaną z szeroko rozumianą seksualnością, płciowością itd., to może dyskutował o tym w gronie polskich tomistów czy neotomistów, za to nie rozmawiał z teologami otwartymi, którzy mieli inne, uzasadnione filozoficznie, poglądy na ten temat.

Na szczęście nauka czy też doktryna jednego papieża nie była utożsamiana z całym Kościołem. Mamy teraz wyraźne odejście od dogmatyzmu Jana Pawła II i zmianę w wielu innych obszarach, w których decydujące znaczenie mają argumenty naukowe, a nie jakieś konstrukcje ideologiczne. Myślę na przykład o ekologii.

Byli jednak hierarchowie, którzy w czasie pontyfikatu Polaka widzieli, że ta dogmatyka prowadzi do absurdu. Mało tego: oni o tym głośno mówili.

Tak. Można tu wymienić chociażby kardynała Carla Marię Martiniego z Mediolanu czy kardynała Godfrieda Danneelsa z Brukseli. Tyle, że ich głos nie był brany pod uwagę. Wspomniani kardynałowie tłumaczyli, że kondomy chronią przecież przed plagą HIV. Teologowie, którzy bronili prawa do nieposłuszeństwa w tej kwestii, uzasadniając zresztą swoje stanowisko, byli pozbawiani prawa nauczania. To były bolszewickie metody wycinania tych, którzy myśleli inaczej niż papież.

Ten wojtyłowy sposób zarządzania Kościołem i ideologia „zero tolerancji” dla antykoncepcji był szokiem dla świata zachodniego.

I wielkim zawodem. Przy okazji wywiadu dla „Tygodnika Powszechnego” wspomniany kardynał Danneels został zapytany o opustoszałe kościoły w Belgii, w ogóle w krajach Beneluksu. Jak to się stało, skoro jeszcze niedawno kwitło w nich życie? Powiedział wprost, że główną przyczyną tego stanu rzeczy była „Humanae Vitae”. Wyjaśnił, że w pierwszych latach po Soborze katolicy poczuli się współodpowiedzialni za Kościół. Zrozumieli, że ich głos jest słyszany, że mają realny wpływ na jego nauczanie, że nie są wyłącznie biernym, niemym obiektem, do którego adresowany jest przekaz, jak należy żyć. A tu nagle przyszła informacja odwrotna, że rację ma tylko papież. Poczuli się jak dzieci, które zostały przywołane do porządku przez srogiego ojca.

Wojtyła jeszcze wzmocnił ten przekaz.

Dokładnie tak. Skutek był taki, że te oto dojrzałe społeczeństwa, często naprawdę ofiarnie służące Kościołowi i na serio traktujące Ewangelię, które wzbogaciły Kościół i religię własną refleksją i doświadczeniem, poczuły, że są karcone. I to przez jakiegoś zagniewanego staruszka, który mówi do nich językiem, jakiego oni nie rozumieją, bo nigdy tak do nich nie przemawiano. Ten staruszek srożył się, nie mając ku temu żadnych powodów, ani, co gorsza, żadnych argumentów. To wszystko sprawiło, że ocknęli się w jakimś schizofrenicznym świecie. Okazało się bowiem, że nie ma żadnego otwarcia, żadnej dyskusji, że nikt ich nie słucha.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPrymas: Potrzebny nam szacunek dla siebie nawzajem
Następny artykułKoronawirus nadal aktywny