A A+ A++

Najprawdopodobniej żaden z okrętów rozpatrywanych przez Polską Grupę Zbrojeniową w ramach programu „Miecznik” nie będzie rozwiązaniem optymalnym dla Marynarki Wojennej RP. I wcale nie dlatego, że fregaty proponowane przez brytyjski Babcock, niemiecki tkMS i hiszpańską Navantię są złe, ale dlatego, że były one projektowane do działania w zupełnie innych warunkach niż istnieją w Polsce.

Oczywiście zawsze istnieje szansa, że polskie wymagania uwzględniają wszystkie zagrożenia, z jakimi zmierzą się „Mieczniki” operując na Bałtyku. Nasze rozmowy z firmami proponującymi morskie systemy uzbrojenia wskazują jednak na coś zupełnie innego. I nie byłoby to zresztą żadnym zaskoczeniem.

Marynarka Wojenna RP już bowiem od dawna działa zachowawczo jeżeli chodzi o wymagania na swoje okręty. Zasadniczo zawsze chciano mieć jak najwięcej i to tylko tego, co już wykorzystują inne państwa. Co ważne nie wyciąga się żadnych wniosków z już popełnionych błędów. Tymczasem warto sobie przypomnieć, że również przed 1939 rokiem zbudowano za ogromne pieniądze flotę, która owszem, mogła działać skutecznie, jednak nie w obronie polskiego wybrzeża.

W 1939 roku przetrwały tylko te polskie niszczyciele, które wydostały się poza Bałtyk. ORP „Wicher” pozostał i został zatopiony już 3 września 1939 roku. Fot. Wikipedia

Dopiero operacje bojowe pokazały kosztem życia wielu polskich marynarzy, że nasze niszczyciele sprawdziły się jedynie w warunkach, które nie przypominały tych, jakie panują na Bałtyku, a szczególnie w sąsiedztwie niemieckich Prus Wschodnich. ORP „Burza” i ORP „Błyskawica” zyskały więc sławę broniąc konwojów i wykonując dalekomorskie patrole.

Natomiast ORP „Wicher” i stawiacz min ORP „Gryf”, walcząc w polskich warunkach, zostały zatopione już 3 września 1939 roku przez praktycznie bezkarnie operujące, niemieckie samoloty. Podobny los czekał również niszczyciel ORP „Grom”, który działał skutecznie tylko wtedy, gdy wykonywał dalekomorskie patrole operacyjne i eskortował konwoje. W momencie jednak, gdy zaczął działać w pobliżu norweskiego wybrzeża, został szybko zatopiony przez jeden niemiecki samolot Heinkel He-111.

Sytuacja mogła się zmienić po wojnie, ale jak się okazała – się nie zmieniła. Główną przyczyna było oczywiście to, że Związek Radziecki przekazywał jedynie te okręty, które chciał. Ale nawet, gdy zamierzano zbudować coś w Polsce samodzielnie, to poza okrętami desantowymi bazowano przede wszystkim na zagranicznych projektach.

Jeszcze gorzej było w przypadku okrętów przeciwminowych, ponieważ miały być one polską specjalnością. Jednak i w tym przypadku Marynarka Wojenna RP był zawsze krok z tyłu. Jeżeli więc na zachodzie stawiano na niszczyciele min, to w Polsce rozpoczęto budowę „plastikowych” trałowców projektu 207. Gdy w krajach natowskich zaczęto pracować nad koncepcją okrętów przeciwminowych to w Polsce zaczęto budować niszczyciele min typu Kormoran. Zawsze o krok z tyłu.

image
Próba zbudowania serii polskich korwet ZOP zakończyła się zbudowaniem jednego prototypu ORP „Kaszub”. Fot. M.Dura

Czy jest szansa by w okrętach bojowych było lepiej? Oczywiście, ale poprzednie programy nie napawają optymizmem. Jeżeli bowiem chciano w Polsce zbudować serię korwet ZOP to powstał jeden, prototypowy okręt ORP „Kaszub”, który zresztą przypominał koncepcją budowane w NRD sowieckie korwety typu Parchim. Jeżeli chciano zbudować uderzeniowe „Gawrony”, to zamiast siedmiu korwet powstał jeden prototypowy ORP „Ślązak” z uzbrojeniem patrolowca. Oczywiście w przypadku fregat z programu „Miecznik” może być inaczej. Jednak niepokoi chociażby to, że my tak naprawdę nie wiemy, co ma otrzymać Marynarka Wojenna RP.

Z jednej strony nie można więc krytykować teraz tego, czego na razie nikt poza MON-em i PGZ nie zna. Z drugiej jednak strony tracimy w ten sposób kontrolę nad sytuacją, ponieważ kiedy okręt z systemami uzbrojenia zostanie wybrany i wszystko stanie się jasne, to będzie już za późno na dokonywanie generalnych zmian i ewentualną krytykę. Dlatego warto głośno wyrażać swoją opinię o tym, jakie powinny być polskie fregaty, by nikt nie mógł się później tłumaczyć brakiem wiedzy. A takiej dyskusji w przypadku fregat „Miecznik” niestety nigdy nie było.

Powinna się ona zacząć od podstawowego założenia, że nasze przyszłe fregaty powinny być rzeczywiście unikalne. Zagrożenia, z jakimi będą musiały się zmierzyć polskie „Mieczniki” istnieją bowiem na stałe tak naprawdę jedynie w przypadku Ukrainy, Izraela, Krajów Nadbałtyckich, Gruzji i Korei Południowej. To te państwa bowiem graniczą bezpośrednio ze swoim, najbardziej prawdopodobnym przeciwnikiem, który w czasie konfliktu zbrojnego może użyć w odniesieniu do ich okrętów szeroką gamę systemów uderzeniowych – nawet tych, najkrótszego zasięgu i to w nieograniczonej ilości.

image
Amerykański niszczyciel typu Arleigh Burke na Zatoce Gdańskiej w starciu z uzbrojeniem z Obwodu Kaliningradzkiego miałby samodzielnie małą szansę na obronę. Fot. M.Dura

Z takim zagrożeniem nie stykają się na stałe jednostki pływające: ani krajów Europy Zachodniej, ani Stanów Zjednoczonych. Niszczyciele przeciwlotnicze typu Arleigh Burke, Horizon, Álvaro de Bazán czy Daring są bowiem przygotowane do zwalczania wielu rodzajów celów powietrznych, ale przede wszystkim w sytuacji, gdy płyną na pełnym morzu, daleko od wybrzeży przeciwnika. Wtedy zagrożeniem może być jedna, maksymalnie kilka rakiet, wystrzelonych z pojedynczego okrętu podwodnego, albo z samolotu dalekiego zasięgu, o ile oczywiście obu tym platformom udałoby się zbliżyć na odpowiednią odległość.

Gdyby jednak takich środków ataku powietrznego pojawiło się trzydzieści, to już mógłby być duży problem. Tymczasem taka sytuacja w przypadku polskich „Mieczników” jest jak najbardziej prawdopodobna. Rosjanie nie bez powodu zmieniają charakter swoich sił we Flocie Czarnomorskiej, a przede wszystkim we Flocie Bałtyckiej. Wprowadzane przez nich systemy muszą bowiem móc działać w danej sytuacji geomilitarnej, a więc być skuteczne w odniesieniu do okrętów, jakie będzie wykorzystywał potencjalny przeciwnik. Czyli także fregat „Miecznik”. Rosjanie się z tym zresztą nie kryją już teraz szkoląc swoje baterie rakiet nadbrzeżnych Obwodu Kaliningradzkiego w zwalczaniu celów nawodnych znajdujących się właśnie w pobliżu wschodniego i środkowego, polskiego wybrzeża.

Co grozi fregatom „Miecznik” na Bałtyku

By ocenić, na ile dana jednostka pływająca będzie przydatna w czasie faktycznego konfliktu zbrojnego w uwarunkowaniach wschodniego Bałtyku, wystarczy tylko rozpatrzyć możliwe do przeprowadzenia na nią przez Rosjan scenariusze ataku i sprawdzić, czy przyszłe okręty Marynarki Wojennej RP, będą się w stanie przed nimi obronić. Robiąc taką ocenę trzeba jednak pamiętać, że polskie fregaty nie będą walczyły tylko z rosyjskimi okrętami i samolotami,… ale przede wszystkim z lądem. Tak więc wszystko to, co może być teoretycznie wystrzelone lub wysłane z Obwodu Kaliningradzkiego, trzeba wziąć pod uwagę tworząc wymagania na system obronny polskich fregat.

image
Po zakupie przez Polskę Nadbrzeżnych Dywizjonów Rakietowych, Rosjanie nie wprowadzają do Floty Bałtyckiej dużych okrętów klasy niszczyciel i fregata, ale mniejsze korwety z dobrym uzbrojeniem przeciwlotniczym. Fot. mil.ru

W ten sposób myślą zresztą Rosjanie, którzy wiedząc o zakupie przez Polskę Nadbrzeżnych Dywizjonów Rakietowych nie wprowadzają do Floty Bałtyckiej dużych okrętów klasy niszczyciel i fregata, a jedynie małe jednostki – najwyżej klasy korweta. Każda z nich jest jednak wyposażona w miarę skuteczny, rakietowy system obrony przeciwlotniczej, który teoretycznie daje możliwość obrony nawet przed kilkoma rakietami atakującymi jednocześnie.

W przypadku najmniejszych korwet (np. typu „Bujan-M” i „Karakurt” o wyporności poniżej 1000 ton) nie wymaga się zresztą nawet, by one wychodziły na morze. Ich głównym zadaniem jest bowiem odpalenie rakiet manewrujących systemu „Kalibr”, których zasięg jest większy niż 2000 km… lub hiperdźwiękowych rakiet przeciwokrętowych „Cirkon”. I mogą to zrobić również z portu. Kontrolę nad morskimi liniami komunikacyjnymi Rosjanie zamierzają bowiem sprawować nie za pomocą okrętów, ale przede wszystkim wykorzystując masowo baterie rakiet nadbrzeżnych, rakiety manewrujące oraz drony.

image
Rosyjskie nadbrzeżne dywizjony rakietowe w Obwodzie Kaliningradzkim są w stanie wysłać w kierunku okrętów na Morzy Bałtyckim nawet kilkanaście rakiet przeciwokrętowych jednocześnie i to co najmniej dwóch rodzajów. Fot. mil.tu

Systemu, który uwzględniałby tak szeroko wykorzystywane, różnorodne efektory, nie mają bazowe wersje hiszpańskich okrętów F100, brytyjskich Arrowhead 140 oraz niemieckich MEKO 300 i trzeba je będzie na nich dopiero zintegrować. Chodzi przede wszystkim o przygotowanie się na intensywne uderzenia oraz możliwość użycia przez Rosjan uzbrojenia, z którymi zachodnie okręty na Atlantyku i Pacyfiku na pewno się nie spotkają.

Polskie jednostki pływające na Zatoce Gdańskiej i stojące w Gdyni muszą bowiem zakładać, że zaatakuje je wszystko to, co tylko zdoła przelecieć z Obwodu Kaliningradzkiego, a więc pokonując odległość od 75 do 100 km. I wcale nie chodzi tu o rakiety przeciwokrętowe z baterii nadbrzeżnych „Bał” i „Bastion”, bo to specjalistyczne uzbrojenie ma w swoim zasięgu: albo połowę (jak w przypadku poddźwiękowych rakiet Ch-35 „Uran”), albo i całe polskie wybrzeże (jak w przypadku ponaddźwiękowych rakiet P-800 „Oniks”).

image
Dla Trójmiasta i Helu niebezpieczne są nawet stojące w Obwodzie Kaliningradzkim wyrzutnie rakiet niekierowanych kalibru 300 mm systemów „ziemia- ziemia” „Smiercz” i „Tornado” o zasięgu maksymalnym 90 km. Fot. mil.ru

W odniesieniu do Trójmiasta i nieruchomych okrętów na Zatoce Gdańskiej, Rosjanie mogą bowiem bez problemu stosować również rakiety niekierowane kalibru 300 mm systemów „ziemia- ziemia” „Smiercz” i „Tornado” o zasięgu maksymalnym 90 km oraz system „Iskander-M” o zasięgu 500 km.

Jednak zupełnie nowym zagrożeniem do uwzględnienia dla Gdyni, Helu i fregat „Miecznik” są niewątpliwie rosyjskie drony. Trzeba więc być przygotowanym na odparcie ataku działających wzdłuż całego polskiego wybrzeża, bezzałogowych samolotów, uzbrojonych w pociski kierowane, podobnych do amerykańskiego Reapera i tureckiego Bayraktara. Operując najczęściej pojedynczo, tylko pozornie są one dla systemów przeciwlotniczych normalnym celem powietrznym. W rzeczywistości różnią się one od samolotów bojowych tym, że latają wolniej (mogą być więc ignorowane przez standardowe radary obrony powietrznej), jak również mają o wiele mniejszą, skuteczną powierzchni odbicia.

image
W biurze projektowym OA „Łucz” w Rybińsku opracowano bezzałogowy samolot „Korsar” – rosyjski odpowiednik tureckich dronów uderzeniowych typu Bayraktar TB2. Fot. mil.ru

Dodatkowo są tanie, ponieważ np. jeden turecki Bayraktar kosztuje jedną trzecią tego, co trzeba zapłać za rakietę PAC-3 MSE i tyle samo, co rakieta krótkiego zasięgu. Przeciwnikowi może się więc opłacać wysyłać większe drony, by po pierwsze: wskazać położenie systemów przeciwlotniczych (co było widoczne np. w czasie konfliktu w Górskim Karabachu 2020 roku), a po drugie, by zmniejszyć zasób amunicji dostępnej na wyrzutniach. Jest to szczególnie niebezpieczne dla okrętów, które nie mają możliwości uzupełnienia zapasu rakiet na morzu, a więc przez drony mogą się pozbyć swojego uzbrojenia przeciwlotniczego.

Zagrożeniem jeszcze trudniejszym do zwalczania od dronów bojowych jest różnego rodzaju amunicja krążąca. A jest ona jak najbardziej prawdopodobnym środkiem ataku ze strony rosyjskiej na polskie fregaty. Izraelska amunicja krążąca „Harop” o 23-kilogramowej głowicy bojowej ma zasięg łączności do 200 km i autonomiczność 9 godzin. Jej rosyjski odpowiednik startujący z okolic Bałtijska, będzie więc mógł atakować cele nawodne na wysokość Słupska czekając w powietrzu w tamtym regionie na odpowiedni moment ataku nawet przez 7 godzin.

image
Zagrożeniem dla polskich fregat może być wystrzelona z Obwodu Kaliningradzkiego amunicja krążąca, która jak izraelski „Harop” może mieć zasięg łączności do 200 km i autonomiczność 9 godzin. Fot. M.Dura

Ale atak mogą również przeprowadzić o wiele mniejsze bezzałogowce-kamikaze i to działając w roju. Są one niewielkie, mają mały zasięg oraz ładunek bojowy ważący tylko 1 kg, ale uderzając w dokładnie wyznaczony punkt na okręcie, mogą go „oślepić”, a nawet całkowicie wyłączyć z walki. Wiadomo, że takie rozwiązania są wprowadzane m.in. w Chinach, Izraelu, Stanach Zjednoczonych i Turcji, a więc na pewno są również przygotowywane w Rosji. O możliwościach minidronów-kamikaze może świadczyć turecki kwadrokopter Kargu, który nie tylko może działać w roju, ale również samodzielnie identyfikować, wybierać cel i podejmować decyzje o jego zaatakowaniu.

Takie zagrożenie nie wystąpi na pewno na Atlantyku oraz Pacyfiku, ponieważ dron klasy Kargu ma zasięg 10 km w trybie kierowania i około 30 km w trybie autonomicznym. W przypadki „Mieczników” działających na Bałtyku jest jednak ono jak najbardziej realne. Polskie fregaty przyszłości muszą więc być przygotowane na atak roju nawet kilkudziesięciu dronów, które będą atakowały ich czułe punkty, nadlatując w grupach jednocześnie z wielu kierunków i wysokości. Ich mały zasięg w przypadku Bałtyku nie ma żadnego znaczenia, ponieważ Rosjanie z Obwodu Kaliningradzkiego mogą na bardzo wiele sposobów dostarczyć kontener „startowy” z dronami na odpowiednią odległość od fregaty, montując go nawet na cywilnej jednostce pływającej lub bardzo szybkiej łodzi motorowej wykonanej w technologii stealth. Takie kontenery są już dostępne i pozwalają na szybkie wysłanie w powietrze nawet stu dronów.

Ale drony-kamikaze mogą być także odpalane z dalekosiężnej amunicji kasetowej, z zasobników podwieszonych pod większymi statkami powietrznymi w tym bezzałogowymi (technologię tą już opanowali Amerykanie i Chińczycy), a nawet z niewielkich wyrzutni moździerzowych dostarczonych w ramach operacji specjalnej na polski brzeg.

Do przenoszenia dronów powietrznych są również przygotowywane okręty podwodne. Oficjalnie uważa się, że takie bezzałogowce mają służyć głównie do rozpoznania. W rzeczywistości wystarczy jedynie zamontować na pokładzie okrętów podwodnych kontenery transportujące setki minidronów, by te po wypłynięciu na powierzchnię, znalazły się w powietrzu i wykonały autonomicznie atak na znajdującą się w pobliżu jednostkę pływającą. I mogą to zrobić również w czasie pokoju, ponieważ nikt tak naprawdę nie będzie wiedział skąd pochodzą nadlatujące bezzałogowce.

Jak można wyeliminować polskie fregaty „Miecznik” z walki?

Czy takie zagrożenie dronami jest rzeczywiście realne? Odpowiedź jest prosta, jeżeli się pamięta, że za każdym razem, gdy pojawi się nowy okręt to ewentualny przeciwnik opracowuje jak najbardziej skuteczne sposoby jego wyłączenia z walki. Bo wbrew pozorom wcale nie musi chodzić o jego zatopienie. Wystarczy chociażby wyeliminować główne źródło informacji okrętowego systemu przeciwlotniczego, a więc radar – poprzez atak na jego system antenowy. Żeby definitywnie uszkodzić antenę obrotową np. na fregatach typu FREMM czy Arrowhead potrzebny jest tak naprawdę jeden niewielki dron. Cztery bezzałogowce mogą z kolei wyłączyć system samoobrony niszczyciela przeciwlotniczego typu Arleigh Burke i innych okrętów mających po cztery anteny ścianowe wkomponowane w nadbudówkach.

image
By wyłączyć system przeciwlotniczy okrętu z walki wystarczy wyeliminować jego główne źródło informacji – antenę radaru obserwacji sytuacji powietrznej. Fot. M.Dura

Wcześniej, by osiągnąć taki efekt trzeba było stosować o wiele bardziej kosztowną taktykę działania. Najprostszą z nich było po prostu przesycenie okrętowego systemu przeciwlotniczego. W przypadku Bałtyku jest to o tyle łatwe, że z Obwodu Kaliningradzkiego może polecieć w kierunku polskich fregat nawet kilkadziesiąt rakiet przeciwokrętowych jednocześnie i to trzech różnych typów (w tym ponaddźwiękowe „Oniksy” i hiperdźwiękowe „Cirkony”).

By jeszcze bardziej utrudnić obronę, można wysyłać w jednym szyku z rakietami przeciwokrętowymi także samoloty bojowe, które w momencie włączenia przez okręt radarowych systemów obserwacji i śledzenia odpalałyby pociski antyradarowe i zawracały unikając zestrzelenia. Pociski takie, lecąc trzy razy szybciej niż rakiety przeciwokrętowe, uderzyłyby w radary okrętów wcześniej, torując drogę dla lecącej za nią, większej amunicji.

Obecnie rolę rakiet przeciwradarowych mogą przejąć drony, o wiele łatwiejsze do dostarczenia, trudniejsze do zestrzelenia i tańsze w użyciu. To ich zadaniem może być wyłączenie systemów obserwacyjnych, by nadlatujące rakiety miały ułatwione zadanie atakując okręt. I znowu wystarczy, by na niskiej wysokości, na odległość 20-30 km od okrętu podleciały samoloty z podwieszonym zasobnikiem i przed zawróceniem wysypały z niego kilkadziesiąt lub kilkaset minidronów, tak jak wcześniej stosowało się amunicję kasetową.

Jak można obronić polskie fregaty „Miecznik”?

Do walki z takim nagromadzeniem zagrożeń trzeba włączyć wszystko, co jest dostępne, dbając przy tym, by z zasady ograniczony na okręcie zapas amunicji wystarczył jak najdłużej. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy będzie się dobierało efektor optymalnie do atakującego obiektu. Nie można się więc oprzeć jedynie na standardowych systemach rakietowych, gdzie w wyrzutniach pionowego startu umieszcza się zarówno rakiety przeciwlotnicze: średniego, jak i krótkiego zasięgu. Nawet najbardziej optymistyczne analizy wykażą, że ich zapas na klasycznych fregatach nie pozwala na bezpieczne działanie w pobliżu nieograniczonych zasobów Obwodu Kaliningradzkiego. To co wystarczy bowiem niszczycielom amerykańskimi na oceanach, na Zatoce Gdańskiej wystarczyłoby zaledwie na kilka minut walki.

image
Zabezpieczeniem przed dronami-kamikaze nie są wielolufowe systemy artyleryjskie, takiej jak Phalanx i AK-630 ze względu na zbyt duży rozrzut oraz zużycie amunicji, by w tak małe obiekty w ogóle trafić. Fot. M.Dura

Trzeba też pamiętać, że dodatkowym zabezpieczeniem i uzupełnieniem dla rakiet nie są standardowe systemy artyleryjskie, nawet wielolufowe. Pomimo szybkostrzelności ich celność w odniesieniu do takich celów jak np. drony-kamikaze jest niewystarczająca, by strącić kilkanaście lub kilkadziesiąt nadlatujących jednocześnie bezzałogowców. Internet jest pełen filmów, w których systemy Phalanx i AK-630 mają problemy w skutecznym trafieniu nawet tak dużych celów, jak szybkie łodzie motorowe oraz nieruchome balony-cele. Materiały te wyraźnie pokazują, ile trzeba zużyć amunicji, by w ogóle w takie obiekty trafić i ile czasu to zajmuje. Jeżeli uwzględni się przy tym okres, w jakim mechaniczny system lufowy przerzuci się na kolejny cel w innym sektorze i na innej wysokości, to widać, że przy ataku dronów w roju, wielolufowe systemy artyleryjskie mogą się nie sprawdzić.

Paradoksalnie skuteczniejsze mogą być w tym przypadku armaty jednolufowe, jednak pod warunkiem, że będą one wykorzystywały amunicję programowalną. Testy wykazują bowiem, że przy standardowych pociskach nawet trafienie do stosunkowo dużych łodzi motorowych może stanowić problem, jeżeli się tylko poruszają. W przypadku małych dronów, szybszych i manewrujących również w wysokości, taka skuteczność byłaby o wiele mniejsza.

Amunicja programowalna daje większe możliwości, pozwalając np. w odpowiednim momencie rozsypać na drodze dronów wiele odłamków lub w wybuchu zniszczyć bezzałogowce. W odróżnieniu od rakiet, takie rozwiązanie powoduje mniejsze straty uboczne oraz jest już dopuszczalne biorąc pod uwagę koszt-efekt – tym bardziej, że można je zoptymalizować do określonego typu celu.

W przypadku amunicji programowalnej przestaje się już liczyć kaliber, ale jej zapas, jaki może być przenoszony na okręcie. W tym momencie wraca dyskusja na temat tego, jaka armata powinna być zabierana na pokład „Miecznika”. W odniesieniu do niewielkich celów, takich jak drony, rakiety i małe, szybkie łodzie motorowe przydatniejsze wydają się być armaty mniejszego kalibru, ze względu na: szybkostrzelność, wagę oraz przechowywany zapas – tańszej zresztą amunicji.

image
Amerykanie zadecydowali, że dla okrętów do działań przybrzeżnych LCS typu Freedom i Independence najlepiej nadają się armaty dziobowe „zaledwie” kalibru 57 mm. Fot. M.Dura

Taki wniosek wyciągnęli m.in. Amerykanie montując na swoich okrętach do działań przybrzeżnych LCS typu Freedom i Independence armaty dziobowe „zaledwie” kalibru 57 mm. Uznali bowiem, że operując głównie na wodach brązowych, muszą włączyć do walki z istniejącymi tam zagrożeniami wszystkie dostępne systemy – w tym armatę główną. A trudno jest strzelać do niewielkich dronów i łodzi motorowych z armaty kalibru 76 mm i wyżej.

Niestety w Polsce prestiż okrętu dla wielu marynarzy zależy od średnicy lufy armatniej i ilości zabieranych rakiet. Przy takim rozumowaniu przestaje mieć znaczenie fakt, że takie uzbrojenie w obecnych czasach jest praktycznie bezużyteczne. Mało kto bowiem zakłada, by działając na Bałtyku możliwe byłoby kiedykolwiek niszczenie artylerią „Mieczników” systemów brzegowych, albo mogło dojść do walki artyleryjskiej z okrętami przeciwnika.

Z kolei wymagania na systemy antydronowe i antyrakietowe „Mieczników” nie były nigdy mocno akcentowane. Tymczasem są dostępne, tanie pociski (kosztujące mniej niż 50 tysięcy dolarów), wyspecjalizowane w zwalczaniu jedocześnie wielu małych i szybkich celów takich jak rakiety (w tym np. strzelane z bezzałogowców), amunicja artyleryjska czy drony. Takie zbrojenie jest ważne, ponieważ tylko różnorodność i dostępność efektorów daje szansę przeżycia polskim fregatom w pobliżu Obwodu Kaliningradzkiego.

Przykładem prawidłowego podejścia do okrętów działających w podobnych warunkach jest Izrael. Opracował on bowiem dla swoich okrętów kompleks obrony, będący morską wersją najlepiej sprawdzonego w działaniach bojowych na świecie, wielowarstwowego systemu przeciwlotniczego. Jego najniższy poziom jest zabezpieczony przez system rakietowy Iron Dome. Zapewnia on możliwość atakowania wielu celów jednocześnie w zakresie 360 stopni w azymucie.

image
Wyrzutnia rakietowa systemu Iron Dome. Fot. M.Dura

Stosowany w Iron Dome pocisk przechwytujący „Tamir” jest nie bez powodu uważany za najlepiej sprawdzoną w boju rakietą przeciwlotniczą wykonując – jak deklaruje producent – łącznie ponad 2,5 tys. przechwyceń z 90 procentową skutecznością. Od 2011 roku wykorzystuje się go bowiem skutecznie do obrony izraelskich miast i wsi.

Nie można tu jednak mówić o skuteczności „Tamirów”, biorąc pod uwagę ilość wystrzelonych na Izrael pocisków i pocisków zestrzelonych przez Iron Dome. Izraelski system kierowania i dowodzenia jest bowiem tak zorganizowany, że zwalczane są tylko te obiekty powietrzne, które zagrażają obszarom zaludnionym i ważnym obiektom. Ignorowane są natomiast te pociski, które lecą w kierunku terenów niezamieszkałych. Pozwala to oszczędzać amunicję, zachowując ją jedynie dla rzeczywistych zagrożeń.

Ze względu na swoją otwartą architekturę system Iron Dome można bardzo szybko zintegrować na okrętach, tym bardziej, że pocisk „Tamir” jest przygotowany do pracy z dowolnym radarem trójwspółrzędnym. Mając aktywną głowicę naprowadzającą nie wymaga on dodatkowo specjalistycznych radarów kierowania uzbrojeniem, mogąc działać według zasady „wystrzel i zapomnij”. Istnieje więc możliwość wysłania w powietrze jednocześnie nawet kilkunastu rakiet do różnych celów, czego nie można np. zrobić na fregatach typu Oliver Hazard Perry.

Rozwiązanie oznaczone jako C-Dome zostało już sprawdzone w działaniu na izraelskich korwetach i wykazało się identyczną skutecznością, jak jego lądowy odpowiednik. Wykorzystuje się w nim zresztą ten sam pocisk „Tamir”, z tym że jest on odpalany z wyrzutni pionowego startu.

image
Okrętowy system przeciwlotniczy C-Dome wykorzystuje rakietę Tamir, taką samą jak system Iron Dome. Fot. M.Dura

Izraelski system obrony powietrznej jest o tyle interesujący, że uwzględnia również inne środki dedykowane przeciwko dronom. Kompleks oznaczony jako Drone Dome pozwala zarówno na wykrycie i śledzenie nadlatujących bezzałogowców, jak również na ich neutralizowanie. Izraelczycy wykorzystali w tym dwa najczęściej stosowane efektory, oparte o silne nadajniki zakłóceń elektromagnetycznych oraz silne źródło promieniowania laserowego.

Jest to zresztą zgodne z obecnymi ocenami, że w odniesieniu do małych dronów, najbardziej skuteczne są systemy oparte o energię kierowaną: wykorzystujące wysokoenergetyczny laser, skupioną wiązkę zakłóceń elektromagnetycznych oraz silne impulsy elektromagnetyczne. Takie uzbrojenie pozwala na atakowanie celów z prędkością światła, a co najważniejsze nie jest ograniczone ilością zabieranej amunicji, działając dopóki jest dostarczane zasilanie. A to na okręcie jest zawsze.

image
System antydronowy Drone Dome. Fot. M.Dura

Systemy laserowe okazały się zresztą skuteczne nie tylko w odniesieniu do dronów, ale również do innych celów powietrznych. Są one więc coraz bliższe wprowadzenia do wojsk i niewiele brakuje do uruchomienia ich masowej produkcji…. ale nie w Polsce. Nasze wojsko w tej dziedzinie prowadzi bowiem jedynie niekończące się prace analityczno-koncepcyjne bez konkretnej decyzji, która zakończyłaby się wreszcie wdrożeniem.

A szkoda, bo rozwiązań antydronowych do przebadania pod względem przydatności jest o wiele więcej. Czy rzeczywiście trzeba najpierw zbudować okręt, a potem dopiero zastanawiać się jak go chronić? A może warto rozpatrzyć możliwość zastosowania na nim np. specjalnych dronów myśliwskich. Jak się okazuje producenci od dawna proponują takie bezzałogowce, które po starcie mają za zadanie zaatakować obcy drony: albo za pomocą specjalnie opuszczanej siatki, albo poprzez zabierany ze sobą ładunek wybuchowy.

image
Do zwalczania dronów mogą być wykorzystywane inne drony wyposażone w specjalną siatkę przechwytującą. Fot. M.Dura

Co ważne takie rozwiązania są również dostępne w Polsce. Mają je np. polskie firmy AP-Flyer, AM Technologies, Hertz Systems i APS, które mogłyby pomóc w opracowaniu systemu antydronowego na „Mieczniki”. Wystarczy tylko przypomnieć proponowany przez firmę AP-Flyer kompleks MADDOS, łączący w sobie zarówno elementy detekcji (z radarem, głowicą optoelektroniczną i odbiornikiem rozpoznania radioelektronicznego), neutralizacji „soft-kill” (z aktywnymi zakłócaczami), jak i neutralizacji „hard-kill” (z dronem kamikaze, który w wersji „soft” może być wyposażony w siatkę przechwytującą, a w wersji „hard” – w głowicę odłamkową). W razie potrzeby całość może być zintegrowana z uzbrojeniem lufowym, wyposażonym w programowalną amunicję ABM. Co ważne rozwiązania proponowane przez firmę AP-Flyer montowane są również na jednostkach pływających, więc zastosowanie systemów antydronowych na okrętach nie jest dla niej niczym nowym.

Jesteśmy w o tyle dobrej sytuacji, że proponowane Polsce okręty w każdym przypadku są w stanie zabrać dowolne uzbrojenie. Trzeba je tylko zaplanować. Problem polega na tym, że o tym, co ma być na „Mieczniku” obecnie decydują również Ci, którzy twierdzili, że w zasięgu Obwodu Kaliningradzkiego mogą działać fregaty typu Adelaide i chcieli je zakupić w Australii dla Marynarki Wojennej RP. Tymczasem Australijczycy wycofali Adeliady uważając, że nie sprawdzą się one na Pacyfiku. A tam nie ma nawet cząstki tego, z czym mogą się zetknąć nasze okręty w czasie konfliktu na Morzu Bałtyckim.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułJan Tadeusz Duda zorganizował wyjazd radnych do luksusowego hotelu w szczycie zachorowań
Następny artykułMarszałek: Wyniki kontroli? Druzgocące!