Mówię: mielony z ziemniakami, myślę: dom. Rodzina. Mama, tata, dzieci. Ta pierwsza to z tych, co zawsze myślą o trzy kroki do przodu. Mają pomysł na niedzielny obiad już w okolicach środy. Zawsze płacą rachunki na czas, nigdy nie zapomną o składce na klasowe, ani, że srajka się kończy. Znają prognozę pogody na cały tydzień, na miesiąc, ba! – na sezon cały i zapobiegliwie kompletują garderobę. Skrzętnie robią zapasy, roztropnie przewidują, trzeźwo planują. Mnie właśnie z taką mamą się kojarzą mielone. A do nich buraczki i puree, względnie – ziemniaki z wody, takie z masłem i koperkiem. To jest w mojej głowie obiad taki, który mówi – tu jest bezpiecznie, ja wszystko kontroluję za ciebie, dziecko moje, o wszystkim pamiętam, o wszystko zadbam. Masz wykrochmaloną pościel, czyste okna i świeży chleb na kanapki do szkoły. Masz matkę, która, niczym robot niezawodny, wszystko dla ciebie zrobi. Choćby się miała zesrać i zerzygać, wszystko. Mielone, pościel, srajkę i składkę na klasowe. Bo bez tego jej nie ma, znika. Ona jest tym kotletem, tymi rachunkami, tą składką. Cała na usługach, krąży wokół Ciebie jak księżyc jakiś, świeci odbitym tylko światłem. Bo jej własne to dawno już zgasło. Mniej więcej w momencie, gdy w jej macicy zagnieździła się zygota. Wówczas ona znikła, stała się dawcą życia, pokarmu, srajki i składek na klasowe.
I myślę sobie: jaka matka, taki kotlet. Moje są nieortodoksyjne, eksperymentalne, ulepione z tego, co pod ręką. Powstały bez planu i bez napinki. Być może nawet z myślą o sobie bardziej, niż o dzieciach. Może i nie mówią rodzinie tego, co prawilny mielony, ten z puree i buraczkami na ciepło. Ale za to ja świecę światłem własnym. Osobistym takim, prosto z wewnątrz. Tym, co wzięło się z tego, że napisałam dwie książki, mimo że pewnie moim dzieciom byłoby wygodniej, gdybym tego nie zrobiła. Światłem, które kumuluje się we mnie podczas zajęć jogi. Takim, które wytwarza się, gdy mówię: poczekaj, nie przekrzykuj, rozmawiam teraz z Twoim ojcem, to jest dla mnie ważne. Posprzątaj swój pokój, odłóż skarpety do kosza, ja nie jestem na tym świecie po to, by usuwać ci spod stóp brudną bieliznę. Ono pojawia się za każdym razem, kiedy mówię komuś: niestety nie będę w stanie tego zrobić, prosisz o zbyt wiele, to przekracza moje możliwości, włazi na moje terytorium zanadto. Moje światło zapala się, kiedy zarabiam pieniądze, a potem wydaję na któreś z marzeń własnych czy rodzinnych. Mam go dużo w sobie też, kiedy głaszczę moje córki po głowach, mierzwię ich włosy, kiedy ich uśmiechy wciskają mój wewnętrzny włącznik. To też, jasna sprawa, nie przeczę. Ale to jest światło żółte, ciepłe, rozproszone bardzo, niewiele można w nim dostrzec z wyjątkiem własnych wnętrzności, zasadniczo – serca osobistego, które w takich okolicznościach przysłania wszelkie inne flaki, z mózgiem włącznie. Natomiast reflektor własny; taki, co to oświetla drogę, pomaga znaleźć kierunek; ten, który z daleka sygnalizuje innym, że jesteś, stoisz tu i błyszczysz się, jak klejnot jakiś – to światło trzeba rozniecić w sobie bez udziału osób trzecich.
Ten reflektor może włączyć się tylko wtedy, gdy mamy w życiu coś więcej niż srajki, sprawdziany, kanapki do szkoły i cudze skarpetki. Bo można, choć to trudne – być jednocześnie mamą od mielonych i taką, która ma swoje terytorium daleko od kuchni. Bądź więc mamą, która świeci własnym światłem. Bądź mamą, która błyszczy i inspiruje, to nic, że czasem nie ma obiadu. Albo nie taki, jaki pamięta się z domu, nie taki, który mówi – ja wszystko kontroluję za ciebie, dziecko moje. Miej obiad dziwny, z tego, co akurat w lodówce, miej obiad eksperymentalny, nie kontroluj wszystkiego za wszystkich, ale miej siłę, by świecić, dziewczyno, zamiast lepić mielone i być wiecznie dla innych tylko.
Wciąż tylko światłem odbitym świecić.
WEGAŃSKIE MIELONE
KOTLETY BAKŁAŻANOWO – PIECZARKOWE Z KASZY GRYCZANEJ
Przepyszne! Chrupiące z zewnątrz, w środku miękkie, lecz zwarte, dające się dobrze smażyć i kroić. Aromatyczne, trochę jak kasza z pieczarkami, ale bogatsze i bardziej intensywne w smaku. Super do lunchboxa, świetne też na zimno, z sałatką lub pieczonymi warzywami.
Składniki (na ok. 15 niedużych kotletów)
- 2 średnie bakłażany
- 200 g pieczarek
- 200 g kaszy gryczanej niepalonej
- 3 łyżki mielonego siemienia lnianego (lub bułki tartej)
- 1 cebula
- 1 ząbek czosnku
- 1 łyżka sosu sojowego
- sól, pieprz
- bułka tarta
- olej do smażenia
Przygotowanie:
- bakłażany pokroić w kostkę, cebulę w ósemki i upiec je razem na blasze, skropione oliwą, oprószone solą, pieprzem i ulubionymi przyprawami (użyłam czubrycy, tymianku i mieszanki o nazwie “zamiast soli”)
- kaszę ugotować na miękko, lekko nawet rozgotowując (nie na breję, ale ciut bardziej niż by się to zrobiło gotując ją do normalnego spożycia, z sosem na przykład)
- pieczarki umyć, pokroić na plasterki i podsmażyć na złoto ze szczyptą soli i pieprzem
- gdy bakłażany z cebulą będą miękkie i mocno rumiane, pieczarki wysmażone, a kasza ugotowana, umieścić wszystkie składniki w misce, lekko ostudzić, doprawić czosnkiem, sosem sojowym, ewentualnie dodać szczyptę pieprzu czy ulubionych przypraw, by smak był wyrazisty
- zblendować wszystko razem, lecz nie całkowicie, nie na pasztetową, a na masę zwartą, kleistą, z licznymi cząstkami bakłażana czy pieczarek, z widocznymi ziarenkami kaszy (określiłabym proporcje masy gładkiej do cząstek składników jako 50/50)
- dodać mielone siemię (lub bułkę tartą), wymieszać dokładnie, odstawić na min.kwadrans
- kiedy masa zgęstnieje, formować z niej kotlety, obtaczać je w bułce tartej i smażyć na oleju na złoty kolor
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS