Z kilku kredytów na łącznie 1,22 mln zł pozostały im tylko kredyty hipoteczne. Ujemna wartość netto w 3 lata zmieniła się na duży plus. Ich walka nadal trwa, ale rezultaty już teraz są imponujące.
Dziś mega inspirująca historia o walce z długami, która jednocześnie pokazuje, jak trudno jest czasami nawet wyliczyć, ile tych długów naprawdę jest – zwłaszcza, gdy wśród nich jest kredyt hipoteczny w walucie obcej.
Całkowite saldo długów bohaterów dzisiejszego wpisu przekraczało 1,22 mln zł. Dziś dług wynosi 940 tys. zł i w międzyczasie odłożyli Oni jeszcze 70 tys. złotych oszczędności. Można powiedzieć, że w ciągu trzech lat uzbierali 350 tys. zł, z których większość poszła na spłatę kredytów.
Proponowałem moim rozmówcom wspólne nagranie podcastu, ale nie chcieli ujawniać swojej tożsamości. I w sumie doskonale ich rozumiem. Są typową, polską rodziną, o której inni myśleli, że po prostu świetnie sobie radziła. Zresztą oni też tak przez długi czas myśleli – chociaż prawda była bardziej brutalna.
Dzisiaj przedstawiają swoją drogę – pod zmienionymi imionami – powiedzmy „Kasia i Tomek”. Wszystkie detale przedstawione w naszej rozmowie, są jednak prawdziwe. Pozwoliłem sobie – w formie ramek na żółtym tle – zamieścić kilka dodatkowych komentarzy uzupełniając omawiane z Kasią zagadnienia.
Jedno kluczowe zastrzeżenie: nie przywiązujcie się do kwot z tej historii (są one spektakularne). Dużo ważniejsze są mechanizmy działania.
Zapraszam Was bardzo mocno do lektury tej inspirującej historii.
Historia wychodzenia z długów pigułce
23 czerwca 2015 r. dostałem mail od Kasi:
Uwielbiam widzieć, że uczestnicy kursu „Pokonaj swoje długi” przechodzą do konkretnych działań. To pocięcie karty kredytowej jest takim aktem nieco demonstracyjnym i na wyrost, ale jednocześnie dającym spory zastrzyk pewności siebie i kontroli nad sytuacją (nawet, jeśli jest to iluzoryczne) – namacalny przejaw decyzji, że „poradzę sobie bez zaciągania kolejnych długów”.
Po czterech miesiącach – 14 października 2015 r. – dostałem kolejny mail od Kasi (z maila wycinam wszelkie fragmenty, które umożliwiłyby identyfikację Kasi i Tomka).
Po kolejnych 13 miesiącach konsekwentnej walki z długami, sytuacja Kasi i Tomka była już znacznie lepsza. Oto mail, który dostałem w listopadzie 2017 r.:
To wtedy poprosiłem Kasię o podzielenie się swoją historią na blogu. Nieco nam to zajęło, ale dziś – blisko rok później – możecie przeczytać tę historię i zobaczyć, w jaki sposób krok po kroku Kasia i Tomek radzili sobie z sytuacją, w której się znaleźli (a także dowiedzieć się dlaczego się w niej znaleźli).
Prawdziwy obraz sytuacji
Zacznijmy od tego, że nic nie zdradzało, że Kasia i Tomek są w słabej sytuacji finansowej. Razem sporo zarabiali – co miesiąc do ich portfela wpadało kilkanaście tysięcy złotych, co plasowało ich wysoko nad polską średnią. Z zewnątrz wydawało się, że są rodziną, która nie ma żadnych problemów finansowych. Zresztą sami też nie wiedzieli, że je mają. Jedyne co od czasu do czasu wzbudzało ich niepokój, to fakt, że w zasadzie nie mają żadnych oszczędności. Po prostu na bieżąco wydawali to co zarabiali, a że zarabiali w sumie niemało, to na bieżąco korzystali także ze swojej zdolności kredytowej.
Pierwsze mieszkanie kupili korzystając z kredytu we frankach. Jak sami twierdzą – za duże bo 3-pokojowe, pomimo że wtedy nie mieli jeszcze dzieci. Pech chciał, że był to sam szczyt boomu – grudzień 2008 r. Ostatecznie zakredytowali się przy kursie franka 2,21 zł, bez żadnego wkładu własnego i na 110% wartości mieszkania – no bo przecież potrzebne były pieniądze także na wykończenie.
Gdy rodzina się powiększała (obecnie mają dwójkę dzieci), to przeprowadzili się do kolejnego mieszkania – tym razem sfinansowanego kredytem w PLN.
Ale to wcale nie spowodowało widocznych problemów finansowych. Zarabiali wystarczająco dużo (szczegóły dalej w artykule), by pokrywać wszystkie koszty. No może od czasu do czasu musieli korzystać z kredytów konsumpcyjnych i sięgać po dług na karcie kredytowej – ale przecież dawali radę z obsługą zadłużenia. Zero sytuacji podbramkowych. Nawet jeśli zaciągali dług na kartach kredytowych, to spłacali go w kolejnym miesiącu.
Wbrew pozorom ich sytuacja jest dosyć typowa: zarabiali za dużo, by zauważyć, że mają problem z płynnością finansową, a z drugiej strony ich zadłużenie i koszty stałe stopniowo rosły konsumując wszystkie zarobki. Zostawało zero. Jak to lubię określać – żyli na krawędzi. Od prawdziwych problemów finansowych dzieliła ich tylko utrata pracy przez jedno z dwojga.
Otrzeźwienie przyszło, gdy po raz pierwszy policzyli swoją wartość netto i przygotowali zestawienie długów. Jak niżej przyznaje się Kasia, impulsem do działania była lektura mojego bloga – poniekąd przypadkowa.
W czerwcu 2015 – w miesiącu, w którym udostępniłem , w końcu zrobili inwentaryzację swojej sytuacji finansowej i przedstawiała się ona następująco:
- Dwa kredyty hipoteczne, w ramach których do spłaty pozostawało jeszcze 1.100.000 zł kapitału.
- Kredyt na samochód = 100.000 zł kapitału do spłaty.
- Kredyt na meble = 9600 zł.
- Kredyt na AGD = 10.000 zł.
- spłacana do zera w terminie, ale co miesiąc wykorzystywana w skali od 500 zł do 5000 zł.
- Brak jakichkolwiek oszczędności. Żadnej kwoty awaryjnej. Wszelkie awaryjne wydatki pokrywane z dochodów przyszłych (finansowane kartą kredytową).
I najgorsze – po uwzględnieniu wartości posiadanego majątku okazało się, że ich wartość netto wynosiła minus 300 tys. zł! To był dla nich sygnał alarmowy. Szybko opracowali plan działania i zabrali się do spłaty długów, o czym szczegółowo rozmawiamy poniżej.
Co udało im się osiągnąć w ciągu trzech lat? Stan na październik 2018 r. jest następujący:
- Nadal dwa kredyty hipoteczne, ale kapitał do spłaty spadł do 940.000 zł.
- Brak jakichkolwiek innych kredytów.
- Nie posiadają kart kredytowych.
- Ich oszczędności w ramach poduszki finansowej wynoszą dokładnie 70.056 zł (!!!) co już w tej chwili wystarcza im na 5 miesięcy życia na dotychczasowym poziomie w przypadku, gdyby obydwoje utracili pracę (zero zarobków).
A przy tym ich wartość netto jest już dodatnia i wynosi 175.464 zł – o blisko pół miliona więcej niż jeszcze trzy lata temu. Wow! Fakt, że spora w tym zasługa spadku kursu franka oraz wzrostu wartości nieruchomości, ale i tak udało im się zaoszczędzić ok. 350.000 zł, które poszły na spłatę długów oraz budowę poduszki finansowej.
Oczywiście skala ich zadłużenia nadal jest olbrzymia, ale jak sami przyznają, nareszcie mają sytuację pod kontrolą i z każdym miesiącem powiększają oszczędności oraz systematycznie nadpłacają kredyty hipoteczne.
W jaki sposób tak radykalnie poprawili swoją sytuację finansową w ciągu trzech lat? Tego dowiesz się z lektury naszej rozmowy.
Skąd wzięły się długi?
Michał: Skąd wzięło się Wasze zadłużenie? Kiedy się pojawiło i w jaki sposób narastało?
Kasia: Długi wzięły się tak naprawdę głównie z totalnego braku świadomości finansowej, hulaszczego trybu życia, braku planowania i kontrolowania wydatków. Główną przyczyną było impulsywne podejmowanie wszelkich decyzji finansowych, bez jakiegokolwiek przemyślenia.
Spodobało nam się mieszkanie, które było za drogie, za duże. Kupiliśmy w szczycie górki cenowej. Nie mieliśmy zdolności kredytowej w złotówkach – to kupiliśmy je we franku.
Pomimo, że mieliśmy już dużo obciążeń, to mieliśmy też rosnące zarobki i nadal działaliśmy nierozsądnie. Gdy spodobał nam się konkretny samochód, to nie poszliśmy nawet obejrzeć innych – po prostu weszliśmy do salonu i go kupiliśmy. Do tego nie mieliśmy żadnej wiedzy na temat finansów. Przykładowo: wypłacaliśmy gotówkę z karty kredytowej, bo nie wiedzieliśmy, że to kosztuje. Nie zdawaliśmy sobie też do końca sprawy, czym jest kredyt walutowy i jak może różnić się wysokość rat w zależności od stóp procentowych i kursu waluty. I wiele innych takich kwiatków.
Stan błogiej nieświadomości
Michał: Jak próbowaliście sobie radzić z długami? Czy może chowaliście “głowę w piach” i pogłębialiście problem, co niestety bywa dosyć typowe?
Kasia: I tu najlepsza część – my w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy, że mamy problem! Czasami były przebłyski, że zarabiamy więcej niż ludzie, których znamy dookoła, a tak naprawdę mamy mniej. Momentami pojawiała się złość, że nie mamy żadnych oszczędności, ale takie przebłyski były chwilowe, więc można powiedzieć, że w tej sytuacji „chowaliśmy głowę w piach”.
Były oczywiście próby spisywania wydatków, były próby ograniczania się, ale krótkotrwałe. Na fali jednego z takich przebłysków i poszukiwania podpowiedzi w internecie, zapisałam się do Twojego newslettera – ”jak oszczędzać pieniądze”. Akurat urodziło nam się drugie dziecko, co było związane z falą wydatków i tchnęła mnie taka myśl, że to najwyższy czas żeby się ogarnąć.
Początek wychodzenia z długów
Michał: Kiedy dokładnie podjęliście decyzję o tym, że warto rozpocząć wychodzenie z długów? Czy pamiętasz, co wtedy czuliście?
Kasia: Decyzja zapadła w czerwcu 2015 pod wpływem kursu „ Pokonaj swoje długi”. Zrządzeniem losu (do dziś Tobie i losowi za to zrządzenie jesteśmy bardzo wdzięczni), na fali urodzin drugiego dziecka i pomysłu by coś zrobić z brakiem oszczędności – zapisałam się do Twojego newslettera w maju 2015 r., a w czerwcu ruszał kurs „Pokonaj swoje długi”. Sam tytuł generalnie pewnie by mnie odstraszył, ale byłam już od miesiąca Twoją czytelniczką i coś tam w głowie zaczynało nam się przestawiać. Podsyłałam co ważniejsze fragmenty Mężowi, zaczęliśmy dużo o naszej sytuacji rozmawiać.
Kiedy pojawił się kurs – to jedno jedyne zdanie sprawiło że stwierdziliśmy – no my to akurat długów nie mamy (sic!), ale to nam się przyda. A zdanie to było zaraz w pierwszym akapicie Twojego newsletterowego maila o kursie i brzmiało:
„Wbrew nazwie kurs nie jest on przeznaczony wyłącznie dla osób zadłużonych. Przyda się także tym, którym pieniądze przeciekają przez palce i tym, którzy co miesiąc zastanawiają się, czy starczy im do pierwszego.”
No i tu zaczęła się cała historia. Mimo wyjazdu na wakacje nie przepuściliśmy żadnego zadania, wszystko wykonaliśmy sumiennie… i to wszystko nas w pierwszym momencie zmroziło i załamało. Zwłaszcza po jednym z zadań, w którym musieliśmy policzyć wartość naszych zobowiązań i aktywów i tym samym dotarliśmy do słynnej kwoty netto.
Pamiętam do dzisiaj to uczucie szoku. Jak to minus?! Jak to minus 300 tysięcy?! To była kwota dla nas niewyobrażalna… Przecież mamy dwa mieszkania i samochód, i niczego nam nie brakuje. Zderzenie z rzeczywistością było naprawdę szokujące, ale też niesamowicie potrzebne. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że mamy dwoje małych dzieci, którym w razie jakiejkolwiek katastrofy życiowej jesteśmy w stanie zostawić tylko długi. Dotarło do nas, że TAK – my jesteśmy zadłużeni i to naprawdę potężnie.
Ja wiem jak niedorzecznie to brzmi, ale my naprawdę nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Do tego stopnia że nie byliśmy nawet ubezpieczeni na życie. My po prostu sobie normalnie żyliśmy… a przynajmniej tak nam się wydawało.
Kurs nie tylko dla zadłużonych!
Nie macie pojęcia, jak sobie dzisiaj dziękuję, że zdecydowałem się właśnie tak pozycjonować kurs . Wiedziałem, że masa osób nie uświadamia sobie problemu i żyje w pozornym wyobrażeniu posiadania „sytuacji pod kontrolą” lub po prostu wypiera problem. Cieszę się, że Kasia właśnie to podkreśla.
Dużo łatwiej jest opanować problem zadłużenia, zanim uderzy on w nas z pełną mocą (np. w sytuacji, gdy raty kredytów i pożyczek zaczynają przekraczać zarobki). Dlatego tym bardziej zachęcam wszystkich, którzy mają wrażenie „ślizgania się po krawędzi”, do – nawet jeśli wydaje się Wam, że długów nie macie. Przypominam, że kurs dostępny jest całkowicie bezpłatnie.
Michał: Wspomniałaś, że obydwoje z Tomkiem usiedliście do kursu. Ciekawy jestem jednak, czy od początku współpracowaliście i byliście równie zaangażowani w walkę z długami?
Kasia: Co do współpracy – u nas była ona od początku. Stanowiliśmy mega tandem i wspieraliśmy się, ale też zgodnie uznajemy, że to ja (Kasia) byłam takim hersztem, który trzymał to bardzo silną ręką i nie pozwalał na ustępstwa.
Wcześniej bywało tak, w różnych aspektach życia, że dość łatwo przekonywaliśmy się wzajemnie do „złego” („no weź, życie jest krótkie, co będziemy sobie odmawiać”) a od tego czerwca 2015 r. ja stałam się tyranem ogarnięcia finansowego.
Walka z długami – krok po kroku
Michał: No to przejdźmy do szczegółów. Opowiedz od czego rozpoczęliście wychodzenie z długów? Co Wam pomogło? Gdzie szukaliście pomocy?
Wychodziliśmy tak naprawdę z Twoją pomocą, przede wszystkim sumiennie wykonując wszystkie rady z kursu i z bloga. Korzystaliśmy z każdego możliwego pliku i szablonu.
Zaczęliśmy prowadzić budżet domowy, zrobiliśmy spis wszystkich długów z planem ich spłacenia, zrobiliśmy plan dalszego oszczędzania (po spłaceniu wszystkiego poza kredytami hipotecznymi). Pozbyliśmy się natychmiast po spłaceniu karty kredytowej i pocięliśmy ją rytualnie – co było cudowne. Zdjęcia powinny być gdzieś na Twoim mailu. 🙂
Zastosowaliśmy bardzo wiele rad z bloga i kursu dotyczących drobnych rzeczy, które w sumie dały duże oszczędności, np.:
- własne franki do banku – aneksowaliśmy umowę,
- wymieniliśmy oświetlenie na LED-owe,
- renegocjowaliśmy umowy z dostawcami internetu, telewizji, z każdym opertatorem telefonii
- sprzedaliśmy wszystkie niepotrzebne rzeczy – typu nieużywany aparat i tego typu rzeczy, ale też drobne przedmioty jak książki – które dały całkiem pokaźną sumę.
Co ciekawe, takie zmiany na przykład w zakresie rachunku za prąd oscylowały w granicach 50% różnicy, więc to naprawdę były zauważalne kwoty. Zostaliśmy członkami spółdzielni po 5 latach, co jak się okazało dawało około 100 zł oszczędności każdego miesiąca!
Naprawdę z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wprowadziliśmy zmiany w każdym obszarze naszego życia. Ale do dzisiaj uważamy, że największą zmianą i tym co nam najbardziej pomogło ze wszystkich rzeczy, było sumienne planowanie naszego budżetu miesięcznego i sumienne spisywanie paragonów. Robimy to nadal i myślę, że już zawsze będziemy robić. To pozwoliło nam zapanować nad największym grzechem – impulsywnością. Żeby było jasne – tam nadal były fundusze na jedzenie na mieście, książki itd. Ale nareszcie były one pod kontrolą.
Strach ma wielkie oczy
Zwróćcie uwagę, że w tym co wymienia Kasia, naprawdę nie ma niczego specjalnego. To są wszystko podstawowe sposoby na eliminowanie przecieków finansowych. Czasami zadłużeni mają taki strach, że wprowadzanie zmian w jakiś zasadniczy sposób zburzy ich życie. To nieprawda – wdrażanie nowych nawyków finansowych zazwyczaj życie porządkuje i powoduje, że stopniowo odzyskujemy poczucie kontroli. To wszystko są proste rzeczy. Niełatwe, ale proste.
Najważniejsze jest zwiększanie zarobków!
Michał: Ale jak rozumiem spłata kilkuset tysięcy długów nie odbyła się tylko metodą redukcji kosztów?
Kasia: Naszym celem od razu było żeby być bardziej ogarniętymi pod względem finansowym oczywiście i oszczędzać z tego co mieliśmy, ale też żeby te nasze zarobki systematycznie powiększać. Nie ukrywam że moja pensja na maj 2015 – była stosunkowo niska. Pracowałam w sprzedaży i zarabiałam jakieś 2300 zł brutto, byłam na urlopie macierzyńskim i kurs „Pokonaj swoje długi”, Twój blog i decyzja żeby te nasze finanse jakoś ogarnąć, popchnęła mnie do dużych zmian. Myślę, że nie będzie przesadą jeśli powiem, że te pierwsze sukcesy w ogarnianiu finansów dodały mi skrzydeł i miałam większą odwagę.
Wykorzystałam wiedzę mojego Męża, który pracuje w IT, mocno się podszkoliłam i przebranżowiłam się. Dzisiaj także pracuję w sprzedaży, ale już w IT i moja pensja wzrosła kilkukrotnie.
Tomek z kolei marzył o pracy zdalnej, dla zagranicznego klienta, ale to zawsze była sfera takich nierealnych marzeń. Na fali wszystkich tych zmian urealniliśmy i tę wizję. Uparliśmy się, że znajdziemy firmę, która spełni marzenia Tomka i udało się! Żeby było śmieszniej znaleźliśmy firmę i stworzyliśmy dla niej aplikację w jeden wieczór. No i udało się.
Michał: Porozmawiajmy o konkretnych kwotach, bo widząc skalę Waszych wydatków, podejrzewam, że w tym 2015 r. wcale nie zarabialiście mało…
Kasia: Tomek rzeczywiście zarabiał sporo – miał własną firmę i rozliczał się w modelu B2B. W 2015 r. zarabiał 16 tys. + VAT miesięcznie. To właśnie jego wysokie zarobki usypiały naszą czujność. Ja zarabiałam wtedy zaledwie 2300 zł brutto na etacie. Razem mieliśmy do dyspozycji jakieś 14.500 zł na rękę miesięcznie.
Michał: No to wiemy od czego zaczynaliście. A ile konkretnie zarabiacie dzisiaj? Ciekawy jestem, ile razy musieliście pójść po podwyżkę albo zmienić miejsce pracy żeby uzyskać taki wzrost zarobków?
Kasia: Mówiąc w dużym przybliżeniu ja przynoszę dzisiaj do domu prawie tyle, ile w 2015 r. zarabialiśmy obydwoje. Mam pracę prowizyjną, ale wynagrodzenie uśrednia się właśnie do takiego poziomu i co ważniejsze – na razie stopniowo i systematycznie rośnie.
Pierwszy istotny wzrost zarobków dała mi zmiana pracodawcy – w ten sposób chyba najłatwiej zwiększyć swoje zarobki. Wykazywałam się w pracy i negocjowałam, więc udało mi się wywalczyć kilka podwyżek – ale mniejszych niż ta, którą dała mi zmiana pracy. No więc ponownie zmieniłam pracę cały czas trzymając się sprzedaży.
Tomek w tym czasie dokonał tylko jednej zmiany, ale jego zarobki wzrosły blisko dwukrotnie. Teraz już obydwoje jesteśmy beneficjentami wzrostu zarobków w branży IT. Łącznie zarabiamy o 130% więcej niż 3 lata temu.
Co ważne dla tej historii – nasze wyższe zarobki przełożyły się na szybsze nadpłacanie kredytów i odkładanie oszczędności, ale nie na wzrost stałych kosztów. Tu staramy się utrzymywać zbliżony poziom.
Przede wszystkim zwiększanie zarobków!
Zobaczcie co tu się wydarzyło. Kasia przekwalifikowała się do pracy w bardziej intratnej branży, zmieniła pracodawcę, a potem przeszła na własną działalność gospodarczą. W efekcie jej zarobki wzrosły kilkukrotnie.
Wiem, że słysząc sugestię przebranżowienia albo zmiany pracy, wiele osób automatycznie zaczyna szukać powodów, by tego nie robić albo racjonalizuje swoją obecną sytuację – pomimo, że nie jest ona idealna. Niestety powtórzę to, co często mówię: najlepszą strategią oszczędzania jest zwiększanie przychodów. A najlepszą strategią szybkiego wychodzenia z długów jest radykalne zwiększenie przychodów – w takim przypadku może się obejść nawet bez znaczącego ograniczania kosztów.
Inwestycja czasu i energii w poszerzenie własnych umiejętności, a następnie zdobycie pracy w tym obszarze, to także niesamowity zastrzyk do poczucia własnej wartości, co ma kolosalne znaczenie w wychodzeniu z problemów finansowych.
Światełko w tunelu
Michał: Wróćmy do początków walki z zadłużeniem. Czy pamiętasz kiedy zobaczyliście „światełko w tunelu” i realnie poczuliście, że z sytuacją można się uporać?
Kasia: Tu mamy rozbieżne opinie. Ja miałam tak, że każdy następny miesiąc napędzał mnie bardziej i już pierwszy miesiąc kiedy zobaczyłam, że mam kontrolę, że te pieniądze są, zostają – był dla mnie motywacją do dalszych oszczędności. Tomek potrzebował pierwszych dużych sukcesów i do dzisiaj pamięta każde spłacone raty, kredyt na samochód itd.
No i dla nas obojga niesamowicie fantastyczną chwilą było jak zobaczyliśmy kwotę na plus w wartości netto. Niestety działaliśmy ciągle na jednym pliku i nie zapisywaliśmy tego postępu. Dzisiaj żałujemy, że nie mamy jak precyzyjnie odwzorować tej drogi.
Michał: Czy mieliście jakieś chwile zwątpienia? Jeśli tak, to co było powodem?
Kasia: Co do takich dużych zwątpień – to takich nie było. Chyba też dlatego, że to naprawdę okazało się… łatwe. No może nie tyle łatwe co dużo łatwiejsze niż myśleliśmy.
Popełniliśmy jednak jeden podstawowy błąd, który powodował takie mikro-zwątpienia, który udało nam się naprawić dopiero bardzo, bardzo niedawno. A właściwie nawet dwa błędy.
Pierwszy błąd – nie nagradzaliśmy się. Na początku nagrodą była każda spłacona złotówka i to napędzało nas dalej, ale teraz z perspektywy czasu myślę, że mogliśmy to bardziej zgrywalizować. Przykładowo tak jak Ty to zrobiłeś wieszając sobie kartkę z docelową wartością netto, po osiągnięciu której kupiłeś sobie Mustanga. No oczywiście w mniejszej skali. 🙂
Drugi, poważniejszy błąd – nie zostawiliśmy, przy naprawdę bardzo dużych zarobkach, żadnej kasy „dla siebie”. Oczywiście mieliśmy takie drobne rzeczy zaplanowane w budżecie: jakieś przyjemności typu czasopisma (20 zł), książki (50 zł) czy kino (50 zł), ale na na fali zaciskania pasa pierwotnie trochę przesadziliśmy z kwotami (jesteśmy 4-osobową rodziną, ciężko pójść razem do kina za 50 zł). A co najważniejsze – nie zostawiliśmy żadnej, ale to żadnej kasy w kategorii – powiedzmy takiej – „na zachcianki”. Nie było nawet 5 zł w kategorii „Inne”, na inne wydatki – i tak to trwało aż przez 3 lata.
Ostatnio naprawiliśmy obydwa te błędy jednocześnie. Ustaliliśmy, że jeśli nasze zarobki przekroczą kwotę X, to co miesiąc kwotę Y przeznaczamy na zachcianki. Założyliśmy nawet w tym celu oddzielne konto, bo ciągle pracujemy nad zwiększeniem zarobków. Dodatkowo zrobiliśmy ”wyzwanie Mustanga” [], czyli ustaliliśmy sobie kwotę wartości netto, po osiągnięciu której wyjedziemy na wycieczkę, o której marzymy od 15 lat.
Michał: Super! Przypomnij proszę ile czasu zajęło Wam wyjście z długów?
Kasia: Wychodzimy nadal. Generalnie do dodatniej wartości netto dochodziliśmy przez ponad 2 lata. Tu od razu zaznaczę, że jej wzrost nie jest wyłącznie naszą zasługą, bo pomógł w tym też trochę spadek kursu franka.
Na ten moment plan jest taki, że chcemy mieć poduszkę na 12 miesięcy umożliwiającą pełne finansowanie naszego życia w sytuacji, w której obydwoje stracilibyśmy pracę. Powoli zmierzamy też w stronę myślenia o inwestowaniu w mieszkania na wynajem długoterminowy na tę chwilę. Jesteśmy w stanie odkładać bardzo duże kwoty w skali miesiąca w tej chwili, więc to kwestia najbliższych 12 miesięcy (gotowa poduszka plus pierwsze mieszkanie kupione w tym celu).
Poduszka finansowa jako margines bezpieczeństwa
Michał: Jaką macie teraz poduszkę i na ile Wam wystarczy?
Kasia: Na chwilę obecną w poduszce mamy 70.056 zł. Wystarczy nam to na około 5 miesięcy bez zmiany standardu życia, jeśli oboje stracimy pracę. Jeśli pracę stracę tylko ja – to nadal możemy żyć na niezmienionym poziomie i odkładać oszczędności. Jeśli jednak Tomek straciłby pracę – to albo zmieniamy standard życia albo poduszka wystarczy nam na kilkanaście miesięcy. Aczkolwiek zakładam, że gdy któreś z nas traci pracę, to natychmiast zmieniamy standard życia – tak z rozsądku.
Jak łatwo policzyć nasze obecne koszty miesięczne wynoszą ok. 15.000 zł, przy czym od razu powiem, że same raty kredytów hipotecznych to 4600 zł miesięcznie. Do tego dochodzą jeszcze opłaty za te mieszkania itd.
Wiem, że ktoś może powiedzieć, że skoro tyle wydajemy, to mieliśmy wystarczająco dużo żeby spłacać długi i że dla nas to była „bułka z masłem”. To nieprawda. Prawdą jest taka, że wydawaliśmy wszystko co zarabialiśmy. I co gorsza jestem przekonana, że gdyby nie otrzeźwienie, to nadal wydawalibyśmy wszystko, co byśmy mieli, bez względu na to, ile by tego było. Taka jest smutna prawda.
Gdyby babka miała wąsy…
Zgadzam się z Kasią, że zbyt łatwo przychodzi innym wyrokowanie, czego to oni by nie zrobili, gdyby zarabiali kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie i o ile mądrzejsi byliby od takich niefrasobliwych kiedyś Kasi i Tomka. Pewnie spekulowaliby, że ich przy takich zarobkach to byłoby stać na postawienie domu, posiadanie dobrych aut, regularne jeżdżenie na świetne wakacje… Problem w tym, że to właśnie taki tryb życia może powodować, że nawet dobrze zarabiające osoby mogą nie mieć żadnych oszczędności.
Dlatego tak bardzo podkreślam, że każdy – bez względu na to, czy zarabia dużo czy mało – powinien planować swoje finanse oraz kontrolować wydatki. Na ile restrykcyjnie? To zależy od jego nawyków i łatwości wydawania pieniędzy.
Problemy finansowe grożą absolutnie każdemu. Gdy ktoś zarabia mało, to szybciej w niego uderzą i sytuacja prędzej stanie się jednoznaczna. Gdy jednak ktoś zarabia dużo i wystarcza mu na obsługę zadłużenia, to problem może narastać „po cichu”. Aż nie okaże się, że skala zadłużenia wynosi setki tysiące złotych czy nawet miliony.
Reasumując: dbajcie o swoją sytuację finansową i nie porównujcie się z innymi. To co widać na zewnątrz, niewiele musi mieć wspólnego z rzeczywistym stanem oszczędności.
Michał: Jak sytuacja wygląda teraz? Jakie to uczucie?
Kasia: Sytuacja teraz jest stabilna, bezpieczna, czujemy się super. Mamy oszczędności, oszczędzamy też dużo w skali miesiąca, staramy się pilnować kółka z „Finansowego Ninja” (wszelkie opłaty stałe + życie = max 60% budżetu). Coraz częściej myślimy i mówimy o inwestowaniu nadwyżek. Śpimy spokojnie, nadal czytamy wytrwale bloga, wracamy do książki „Finansowy Ninja”. Dużo rozmawiamy, naprowadzamy się wzajemnie na dobre tory.
Oczywiście grzeszymy, nie jesteśmy święci. Potrafimy dwukrotnie przekraczać budżet na jedzenie na mieście, bo jesteśmy strasznymi knajpiarzami i kochamy jeść, ale wszystko z umiarem. Nawet jeśli zdarza się zgrzeszyć to zazwyczaj wychodzimy na zero poprzez kreatywną księgowość. Przesuwamy środki z innych przyjemności (no dobra, czasem po prostu jedzenie zamiast butów, ale żeby się zgadzało).
Ja popadłam w obsesję, że raz przelanych na oszczędności środków – już „nie odlewam”, więc kreatywność czasem się przydaje. Żarty żartami, ale to też fajny sposób – nawet jeśli chcemy zaszaleć, to jasne – możemy, czemu nie, ale zawsze to ma jakieś konsekwencje.
Pierwszy raz od ślubu, po ośmiu latach, pojechaliśmy w czerwcu na wakacje, na których zastosowaliśmy metodę Szaffiego – „na wakacjach – nie oszczędzam”. I jakież to było przyjemne…
Nabijają się z nas nawet trochę ludzie, bo jesteśmy totalnymi ewangelistami „Jak oszczędzać pieniądze”. Mamy na koncie naprawdę dobrych kilka gospodarstw domowych, które dzięki Tobie, a pośrednio dzięki nam, mają kontrolę nad swoimi finansami.
Modelowy podział budżetu domowego
Kasia wspomniała o tym, że starają się z Tomkiem trzymać modelowego budżetu zaproponowanego . Chcę jednak zwrócić uwagę, że model ten sprawdza się przede wszystkim dla typowych, średnich zarobków. Jeśli ktoś zarabia dużo lub bardzo dużo, a zarobki moich rozmówców należą raczej do tej kategorii, to zastosowanie podziału modelowego z poniższego obrazka, może w rezultacie oznaczać, że zbyt dużo będziemy wydawać na życie.
Przy dużych zarobkach można odkładać i inwestować znacznie wyższe kwoty. O tym opowiem w jednym z najbliższych podcastów, który będzie zawierać podpowiedzi dla osób zarabiających dużo i mających jednocześnie relatywnie krótki czas kariery, np. sportowców.
Kilka słów na koniec od Michała
Widzę olbrzymią wartość historii Kasi i Tomka, ale obawiam się, że mogą się tu pojawić także i takie komentarze:
- Że sytuacja Kasi i Tomka jest nietypowa, bo dobrze zarabiali i nadal świetnie zarabiają.
- Że co Oni wiedzą o prawdziwej sytuacji osób w pętli długów.
- Że im to łatwo mówić, bo mają dwa mieszkania i mogliby jedno sprzedać i pozbyć się problemów.
To wszystko prawda, ale jednocześnie nie zmienia to faktu, że w sytuacji takiej jak oni znajduje się masa „Kowalskich” – z zewnątrz wyglądają na ludzi wiodących beztroskie i udane życie, a tak naprawdę od poważnych problemów finansowych często dzieli ich tylko brak jednej pensji. Sprawiają wrażenie, że świetnie żyją, bo zarabiają nieźle, ale jednocześnie wydają na bieżąco wszystkie pieniądze, które mają do dyspozycji. Ze względu na wyższą od przeciętnej zdolność kredytową, kredyty konsumpcyjne są dla nich dostępne w zasadzie od ręki – praktycznie w każdym momencie, gdy brakuje im na większy wydatek. Ich zaciąganie powoduje, że łatwo przekroczyć niewidzialną granicę, za którą ich wartość netto (czyli wartość całego majątku, aktywów, oszczędności i inwestycji pomniejszona o sumę wszystkich zobowiązań: kredytów, pożyczek, długów) spada poniżej zera.
Nie tylko utrata płynności finansowej jest przejawem problemów finansowych. Tak naprawdę problem można zauważyć już wcześniej – jeszcze zanim sytuacja całkowicie wymknie się spod kontroli – po prostu weryfikując czy nasza wartość netto jest dodatnia, czy ujemna, oraz czy systematycznie rośnie, czy maleje. Wymaga to oczywiście . A potem ocenić, czy dobrze się z nią czuje po wszystkich latach pracy i jeśli nie, to przejść do naprawy sytuacji.
Chowanie głowy w piach nie rozwiązuje problemu. Tylko go odracza.
Z drugiej strony – osoby, które zdecydują się wziąć „byka za rogi” (albo po prostu muszą) – często znajdują możliwości zarabiania, które wcześniej wydawały się być niedostępne. Przykład Kasi i Tomka doskonale to pokazuje. Wzrost ich zarobków o 130% w ciągu zaledwie trzech lat nie był przypadkowy. Kasia aktywnie walczyła o każdą podwyżkę – także się przekwalifikowując.
Na tylnej okładce książki napisałem, że wierzę, że każdy zasługuje na taką pracę, którą naprawdę kocha. Ale to nie oznacza, że taką pracę dostanie. Trzeba sobie na to zapracować. Trzeba być takim wojownikiem jak Kasia. Nie zostawiać złej sytuacji swojemu biegowi. Aktywnie się z nią mierzyć. Przy dużym wysiłku i odrobinie szczęścia – nagroda może być absolutnie wspaniała. Kasia i Tomek, pomimo że oszczędzają, to jednak żyją na co dzień dokładnie tak jak chcą. Uwielbiają stołować się na mieście – i to robią. Ktoś mógłby powiedzieć „ale to nieoszczędne”, a ja powiem, że to jest ich świadoma decyzja i zarobili na to pieniądze. To ich życie, ich kasa i nic mi do tego.
Od zawsze powtarzam Wam, że oszczędzać warto wszędzie tam, gdzie ponosimy wydatki dla nas mniej istotne (czyli redukować je tylko do tych koniecznych), właśnie po to, aby mieć pieniądze na to, co jest dla nas ważne. To co jest ważne dla mnie, może mieć zerową wartość dla innych. I super – grunt żeby ci inni potrafili realizować własne priorytety i jednocześnie nie próbowali mi ich narzucać. 🙂
Gratuluję Kasi i Tomkowi! Świetnie jest czytać takie historie. Fajnie pokazują, że zasady, które propaguję i którymi próbuję Was zarażać, sprawdzają się nie tylko u mnie. Że można na wiele sposobów dążyć do komfortu psychicznego i upragnionego poczucia bezpieczeństwa finansowego. Mega!
Owocnego działania Wam życzę!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS