Akurat tego dnia, gdy jechaliśmy przez Stryj, był straszny upał, chyba z 34 stopnie Celsjusza. A w tej mojej Warszawie nie było klimatyzacji, bo kto w tym czasie słyszał, żeby w samochodach była klimatyzacja. Auto nagrzewało się od słońca i w środku było strasznie gorąco. Jak w piekarniku. Lała się z nas woda. W końcu jedna z pasażerek zaczęła jęczeć.
-Staszek, my przecież padniemy w tej Warszawie. Nie ma wody do picia, nie ma nic. Zatrzymaj się, przecież nie będziemy handlować. Nic ci złego nie zrobimy – biadoliła umordowana upałem pasażerka.
Nie wierzyłem w jej słowa ani trochę bo już raz przez baby miałem kłopoty.
-Ja już wam nie wierzę, bo znowu wyciągniesz bluzkę i zrobią się z tego problemy. Ale dobra, zatrzymam się przy sklepie. Ale nic nie handlujemy. Ja idę na zakupy i wam kupię coś do picia. I żeby mi żadna nie wychodziła z auta, choćby nie wiem co – zapowiedziałem i zatrzymałem auto obok przydrożnego sklepu spożywczego na obrzeżach miasta.
Wysiadłem z auta i poszedłem do tego sklepu. Kupiłem wodę, coś tam jeszcze i włożyłem do reklamówki. Nie było mnie tylko kilka minut. Pech chciał, że obok tego sklepu w którym robiłem zakupy była szkoła. Akurat trwała dłuższa, 15 minutowa przerwa. Jak dzieci z tej szkoły zobaczyły polskie auto, obsiadły je i od razu zaczęły błagalnie wyciągać ręce i wołać
-Pani daj żuwaczku, daj żuwaczku – prosiły te moje pasażerki siedzące w Warszawie. Dzieciaki chciały gumy do żucia, bo u nich to była rzadkość. Mieliśmy takie gumy do żucia kupowane u nas w Pewexie.
Moje pasażerki, pomne moich uwag, ani ważyły się opuścić samochodu, ale uległy prośbom dzieciaków i przez otwarte okna samochodu dały tym dzieciakom kilka gum. I wtedy się zaczęło. Jak reszta dzieciaków się o tym dowiedziała, to wszyscy oblegli nasz samochód i to z taką siłą zaczęli na niego napierać, że zdawało się, że go przewrócą. A ulicą akurat w naszym kierunku jechała właśnie milicja Uralem, takim motorem z przyczepą. Podjechali do auta i spytali co się tutaj dzieje.
-A Polacy! Handlujecie gumami? – spytał groźnie jeden z nich.
-Ależ skąd. Nie handlujemy! – stanowczo zaprzeczyli moi współpasażerowie, ale na nic się to nie zdało. Znów mieliśmy problemy z milicją. I to znowu w Stryju! Jak to zobaczyłem to nogi mi się dosłownie ugięły w kolanach. Co za pechowy był dla mnie ten Stryj.
Podszedłem z zakupami do samochodu. Milicjant pyta mnie kto tu jest kierowcą. Nie było się co wypierać, więc mówię, że ja. Kazali mi dać dokumenty, więc wyciągnąłem dowód, a jeden z mundurowych schował go do kieszeni i mówi, żeby jechać za nim na komisariat. Wsiadł do swojego pojazdu i ruszył, a ja za nim. Tak samo jak ostatnio. Teraz już nie mogłem powtórzyć numeru z ucieczką co wtedy, bo mieli moje dokumenty. Pomyślałem sobie, że jestem ugotowany. W myślach widziałem się już na dalekiej radzieckiej północy… Ruszyłem Warszawą za tymi milicjantami. W czasie tej drogi gorączkowo myślałem co zrobić. Dałem moje pieniądze Zygmuntowi na wypadek rewizji. I myślę jak się dalej zachować.
– Wzięłyście chodź jakiego rubla za te gumy? – pytam moich pasażerek:
-Nic my nie wzięły od tych dzieci, nic, dałyśmy im w prezencie – zarzekały się wystraszone kobiety. Chcąc nie chcą musiałem im uwierzyć i taką wersję postanowiłem przedstawiać na przesłuchaniu.
Zajechałem pod posterunek, stanąłem w cieniu, żeby nie grzało moich pasażerek w samochodzie i wszedłem do środka. Za biurkiem siedziało dwóch starszych milicjantów. W sąsiednim pokoju było ich jeszcze z dziesięciu. Przywitałem się grzecznie mówiąc po rosyjsku „zdrastwujtie” i mówię, że chce rozmawiać z komendantem. Oni mi na to, że nie ma komendanta. Spytałem gdzie jest komendant i czy jest może zastępca. A oni pytają się o co chodzi. To ja mówię, że ich ruskie turyści jeżdżą po Polsce, mogą sobie zjeść w restauracji, napić się wody i nikt ich nie goni za nic. Ja tylko stanąłem koło sklepu, żeby kupić wodę mineralną , bo jest 35 stopni ciepła i pić się chce. A dzieci na przerwie wyleciały i chciały gumę, to co mieliśmy zrobić? Dzieciom odmówić? Moje kobiety poczęstowały ich tymi gumami, a nie sprzedawały.
-Widziałeś, żeby wzięły jednego rubla ? – spytałem jednego z policjantów który nas zatrzymał.
-No nie – odpowiedział z rozbrajającą szczerością.
-No to o co się rozchodzi? Co złego zrobiłem? – pytałem ich.
Powiedzieli, żebym czekał na dowódcę i on zadecyduje co ze mną zrobić. No to ja pół godziny czekam. Po tym czasie pytam się kiedy ten dowódca będzie, oni nie wiedzą. Wtedy mówię do nich.
-Panowie, tam jest gorąco 35 stopni, moi ludzie tam nie wytrzymają, jak macie coś do mnie to dajcie mandat, pokutę tak zwaną, zapłacę. Co przeskrobałem? Zatrzymałem się, tam jest jakiś zakaz był czy co? No nie był. No to proszę. Spiszcie mnie albo zapłacę ten mandat – mówiłem do nich.
Oni sami nie bardzo wiedzieli co ze mną zrobić, a bez dowódcy sami nie byli w stanie podjąć żadnej decyzji. Moje słowa naprowadziły ich na drogę jak się wybrnąć z tej sytuacji.
Jeden z nich wziął i zaczął mnie spisywać z moich dokumentów. Milicjant zajrzał do mojego dowodu i pokazał go swojemu koledze. Spytał się mnie kim ja jestem? Opowiedziałem, że turystą. A ten się zdziwił.
-Turysta? – spytał szyderczo. Trzynaście razy był u nas w ciągu sześciu miesięcy, popatrz to jest turysta polski – tak kpił ze mnie mówiąc do swojego kolegi, ale wyraźnie chciał się przed kolegą pokazać, że gorliwie wykonuje swoje obowiązki.
-Czy ty byłeś kiedyś na Węgrzech? – mówi do niego.
-Nie, nigdy nie byłem – odpowiedział jego kompan.
-A on był trzynaście razy na Węgrzech i mówi, że jest polskim turystą – śmiał się ze mnie.
Mnie do śmiechu nie było, bo kątem oka dostrzegłem, że w sąsiednim pokoju jest milicjant, któremu uciekłem poprzednim razem. Ale na szczęście nie poznał mnie, ale i tak nogi miałem jak z waty, a zimny pot lał mi się po plecach.
Milicjant, który mnie przesłuchiwał trzymał mój dowód i pytał się jak się nazywam. To ja pomyślałem, że on nie umie po polsku czytać. I miałem rację. On faktycznie nie umiał po polsku czytać i spisywał wszystko co mu podyktowałem.
-Kakaja wasza familia! – wrzasnął na mnie milicjant.
Chodziło mu o moje imię i nazwisko. No i mi tak coś zaświtało, żeby nie podawać prawdziwych danych.
– Jargas Stanisław – odpowiedziałem mu ze stoickim spokojem.
-Gdzie ubutujecie ? – darł się pytając dalej.
-W Tarnowie na ulicy Chopina 20 – podałem mu naprędce wymyślony adres, drżąc cały ze strachu, żeby jakiś bardziej wyedukowany jego kolega nie zechciał porównać tego co mówię, z tym co jest napisane w dowodzie. Jeśli się uda – myślałem- to przyjdzie jakiś dokument do Tarnowa i to pieron wie gdzie to trafi. Podałem mu te zmyślone dane a on to wszystko skrupulatnie zapisał. Po wszystkim zapytałem się milicjanta czy płacę mandat. Na to on mi odpowiedział, że nie. Nie było komendanta i nie miał kto podjąć decyzji w mojej sprawie. A sam nie wiedział co zrobić. Oddał mi papiery i kazał jechać. Życzył szerokiej drogi. Widać było ulgę na jego twarzy, że ma nas już z głowy.
Na nogach jak z waty wyszedłem z tego posterunku i wsiadłem do auta. Najszybciej jak mogłem uciekałem z tego kraju. Nie wiem czy wysyłali potem jakieś pisma czy mandaty. Milicjant nie spisał dowodu z adresu, bo nie umiał czytać po polsku, tylko pisał jak ja mu powiedziałem. A ja nie zamierzałem podawać mu prawdziwych danych, bo ludowej władzy ,czy to w Polsce a tym bardziej w Związku Radzieckim nie ufałem.
Później już ze dwa miesiące nie miałem chęci jechać za wschodnią granicę, bo się bałem. Te wyprawy mimo, iż były bardzo opłacalne kosztowały mnie mnóstwo nerwów.
Opowiadanie pochodzi z książki Stanisława Jarosza „Z fantazją przez życie”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS