A A+ A++

Maciej Skucik, przewodniczący rady nadzorczej firmy Stegu: Oczywiście ogromne znaczenie ma to, czym się zajmujemy, ale konsekwencja w działaniu i pewien rygor pracy, który trzeba sobie narzucić przez wiele lat, to klucz do sukcesu.

– W 1993 roku przyjechał do moich rodziców znajomy z zagranicy. Przywiózł kilka płytek i kontakt do niemieckiej firmy, która poszukiwała kogoś, kto takie płytki będzie dla niej produkował. To była imitacja cegły. Jesienią 1993 roku rozpoczęliśmy taką produkcję. W Jełowej, gdzie do dzisiaj mamy swoją firmę, zajmowało się wtedy tym kilka osób, pracując w niewielkim gospodarstwie, gdzie kilka pomieszczeń zaadaptowano właśnie na potrzeby takiej produkcji. W założeniu to miał być dodatkowy interes, przy tym, który wówczas mój ojciec z wujkiem prowadzili, czyli recykling tworzyw sztucznych. Nie był to szczególnie dochodowy biznes, przez długi czas bardzo mocno wspierały go finansowo moja mama i ciocia, które pracowały w szkole. Stąd właśnie decyzja, że produkcja płytek będzie czymś w rodzaju drugiego filaru, który pozwoli na prowadzenie własnej działalności.

W końcu wysłaliśmy pierwszego tira zapakowanego płytkami naszej produkcji do Niemiec, potem drugiego, ale nigdy nie zobaczyliśmy pieniędzy za ten towar.

Kiedy patrzy się dzisiaj na firmę Stegu, widać, że nie było to wydarzenie, które zniechęciło pana rodzinę do tej branży.

Oczywiście pojawiały się dylematy i pomysły, żeby to wszystko rzucić, kontynuowaliśmy jednak produkcję, ale wielkich efektów to nie przynosiło. Największym problemem było znalezienie firm zainteresowanych naszym towarem. Pamiętam, że pewnej niedzieli przy obiedzie wpadliśmy z bratem na pomysł, że sami zaczniemy nasze płytki sprzedawać.

W Polsce powoli rozwijał się wtedy hurtowy rynek materiałów budowlanych, ale trudne było dotarcie do punktów sprzedaży, a przede wszystkim przekonanie ludzi, że nasz produkt nadaje się do położenia na ścianie. Wówczas wszyscy byli przyzwyczajeni do płytek klinkierowych albo z piaskowca, nasz produkt powstawał natomiast przy użyciu betonu. To wymagało od nas tytanicznej pracy, jeździliśmy po całej Polsce, pokazywaliśmy nasze płytki, uczyliśmy, jak je położyć na ścianie. To było dość skomplikowane, ale też efekt był znacznie bardziej imponujący. Produkowaliśmy wtedy cegiełkę w dziesięciu kolorach i dwóch formatach, tego trzymaliśmy się przez kilka lat.

Na targach budowlanych kontakt z nami nawiązał przedsiębiorca z Holandii, który postanowił zamówić płytki kamieniopodobne. Po wielu próbach stworzyliśmy taki produkt. Przeszkód nie brakowało, bo np. płytki musiały być zapakowane w kolorowy karton, którego wtedy w Polsce praktycznie nie stosowano. I znów w rodzinie pojawiły się dylematy, czy rzeczywiście powinniśmy się takiego zadania podejmować. Ale zamówienie było atrakcyjne, dotyczyło ponad 100 palet, a zagraniczny kontakt także warto było utrzymać. W końcu wszystko wyprodukowaliśmy, jednak gdy przedstawiciel holenderskiej firmy przyjechał na kontrolę, stwierdził, że płytki są zbyt ciemne i musimy wyprodukować nową partię o jaśniejszym kolorze. To było niemożliwe, wszystko praktycznie zainwestowaliśmy w poprzednią produkcję.

Rodzinna firma została więc bez kontraktu i z towarem w Polsce praktycznie nieznanym.

W tym czasie naszą cegiełkę sprzedawaliśmy już w warszawskiej Castoramie, która w Polsce otwierała wtedy kolejne sklepy. Doszliśmy do porozumienia, że w jej ofercie znajdzie się także nasz nowy produkt, który bardzo szybko okazał się hitem. Po dwóch tygodniach wszystko zostało sprzedane, wtedy wiedzieliśmy, że to będzie ten biznes, którego musimy się trzymać. To było mniej więcej pięć lat od wyprodukowania pierwszych płytek w Jełowej.

Do 1998 roku przyszłość firmy nie była pewna?

Produkowanie samej cegiełki nie przynosiło wielkich dochodów, wystarczało na bieżące utrzymanie produkcji, ale mieliśmy przeczucie, że to branża przyszłościowa. Wiedzieliśmy, że budownictwo w Polsce musi się rozwijać, szukaliśmy jednak uzupełnienia naszej oferty.

Zwłaszcza, że sieci wielkich marketów budowlanych także w tym czasie mocno się rozwijały.

Pojawienie się sklepów takich marek jak Castorama, Leroy Merlin czy OBI dało szanse na rozwój wielu firmom w Polsce. Rynek był nienasycony, firmy produkowały dobrze i tanio, a stopa życiowa Polaków zaczęła się podnosić, więc chętniej inwestowali w remonty. Towary sprowadzane z Niemiec, Francji czy Hiszpanii były więc zastępowane produktami polskimi. W tym też widzieliśmy swoją szansę. Wyspecjalizowaliśmy się w obsłudze DIY [do it yourself, czyli zrób to sam; potocznie tak określane w branży są hipermarkety budowlane – przyp. red.] i rośliśmy razem z tym rynkiem. I tak naprawdę trwa to do dzisiaj, z tą różnicą, że teraz 50 proc. naszej produkcji wysyłamy na eksport.

To był moment, w którym już wiedzieliście, że to biznes bezpieczny?

Tak, tylko musieliśmy zacząć produkować na znacznie większą skalę. Pojawiła się wówczas szansa na nowy zakład, bowiem Lasy Państwowe ogłosiły przetarg na obiekty po byłej fabryce domów w Jełowej. Problem był w tym, że działała tam firma produkująca na eksport ekskluzywne meble skórzane. W tym czasie miała znacznie większe możliwości finansowe, spodziewaliśmy się, że przetargu z nią nie wygramy i tak się też stało. Mieliśmy jednak trochę szczęścia, wtedy nastąpiło pierwsze poważne tąpnięcie wartości zachodnich walut i euro mocno poleciało w dół. Dla firmy produkującej tylko na Zachód było to bardzo poważne obciążenie, ostatecznie więc zrezygnowała z zakupu budynków w Jełowej, a my wygraliśmy powtórzony przetarg. Tak powstał nasz nowy zakład, a od 1999 roku rozpoczął się bardzo dynamiczny rozwój naszej firmy, co roku produkcję zwiększaliśmy o 40 do 60 procent. Dzisiaj możemy powiedzieć, że jesteśmy największą w Europie firmą produkującą tego rodzaju płytki i jedną z największych na świecie. Od kilku miesięcy czynimy starania, by mocniej wejść na rynki w Ameryce Północnej, jeżeli nam się to uda, nasza pozycja w świecie wzrośnie jeszcze bardziej.

Tak potężna firma ma chyba w tym biznesie z górki?

Rola lidera na rynku nie jest wbrew pozorom łatwa. Nieustannie musimy pracować nad rozwojem naszego produktu, wymyślamy nowe wzory, pracujemy nad tym, by był tańszy, zachowując swoją wysoką jakość. A wiele firm po prostu kopiuje nasze produkty, nie inwestując w badania. Wejść w ten biznes było stosunkowo łatwo, utrzymać się w nim jest znacznie trudniej. Widzieliśmy wiele przypadków, jak szybko upadały wielkie biznesy z powodu złych decyzji. Nasza firma idzie do przodu także dzięki ludziom, którzy ją przez lata tworzyli czy dzisiaj w niej pracują. To nie jest tylko zasługa moja czy mojego brata i ojca.

Bardzo ważnym etapem było zautomatyzowanie produkcji w Stegu.

Dzisiaj mamy najbardziej zmechanizowaną produkcje w branży. Na liniach produkcyjnych pracuje kilkanaście robotów, to odciąża naszych pracowników od tych najcięższych zadań, które teraz wykonują maszyny. Oczywiście nie da się całkowicie zautomatyzować produkcji, ludzie są potrzebni, jednak gdybyśmy nie poszli w tym kierunku, dzisiaj w naszych zakładach musiałoby pracować około 600 osób a pracuje 250.

Jest punkt na horyzoncie, do którego firma zmierza? Pozycja nr 1 na światowym rynku?

Nie mamy takiego ciśnienia. Bardzo lubimy to, co robimy, zwłaszcza w przypadku firm rodzinnych biznes jest także czymś w rodzaju hobby. Nie chodzi tylko o pieniądze, bo oczywiście na tym etapie, na którym jesteśmy, wystarcza nam na życie. Ale jest też coś w rodzaju współzawodnictwa na rynku, pewnych wyzwań, które lata temu rzucili nam konkurenci. Był czas, że przyjeżdżali do nas przedstawiciele zachodnich firm i mówili, że nas kupią. Wtedy odpowiadaliśmy, że to my kupimy kiedyś was. I tak to trwa. Cały czas też szukamy pomysłów, które zrewolucjonizują naszą branżę. Przy tym wszystkim praca daje nam też wiele satysfakcji. Kilka dni temu otrzymaliśmy na przykład pierwsza nagrodę w rankingu „Forbsa” dla najlepiej rozwijających się firm rodzinnych na Opolszczyźnie z przychodem powyżej 100 mln zł.

Firma Stegu została sponsorem tytularnym opolskiej hali widowiskowo-sportowej. Mamy więc Stegu Arenę zamiast okrąglaka. To element biznesu?

To nasz ukłon w stronę opolan, wielu mieszkańców miasta pracowało lub pracuje w naszej firmie. Postanowiliśmy w ten sposób uczcić 25-lecie istnienia. Można to uznać za pewną formę reklamy, ale jesteśmy przecież firmą o zasięgu globalnym i mamy świadomość, że do zachodnich odbiorców ten przekaz jednak nie trafi, więc wielkiego biznesowego przełożenia to nie ma. Chcieliśmy jednak, żeby tak piękny obiekt jak wyremontowana hala widowiskowo-sportowa nazywał się Stegu Arena.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKieszonkowiec w markecie. Zabrał telefon i uciekł
Następny artykułJasełkowy występ przedszkolaków został nagrodzony gromkimi brawami [ZDJĘCIA]