A A+ A++

Na lotnisku wojskowym Saki, znajdującym się na Krymie, wczoraj miały miejsce wybuchy, w wyniku których – jak się uważa – zniszczono co najmniej kilkanaście rosyjskich samolotów Su-24, dwusilnikowych bombowców, które w ostatnim czasie operowały na froncie nad Chersoniem. Oficjalnie Rosjanie twierdzą, że wybuchła – oczywiście przypadkowo – amunicja, a strona ukraińska, co nie mniej interesujące, utrzymuje, iż nie wie, jakie są przyczyny eksplozji na lotnisku, ironicznie przy tym przypominając o „konieczności przestrzegania procedur przeciwpożarowych”.

Wybuch na rosyjskim lotnisku

Eksperci amerykańskiego Institute for the Study of War argumentują, że Rosjanie, podobnie jak to było w przypadku zatopienia krążownika Moskwa, nigdy oficjalnie nie przyznają się do tego, że pożar wybuchł w rezultacie ukraińskiego ataku, bo musieliby w ten sposób publicznie powiedzieć o bezsilności własnej obrony przeciwlotniczej. Po tym, co się stało na Krymie – a warto zauważyć, że w mediach sporo jest filmików o panicznej ucieczce Moskali przez Most Krymski – zaczęła się też interesująca dyskusja, co „trafiło” w rosyjskie lotnisko. Mamy w tym wypadku do czynienia z trzema teoriami. Justin Bronk, analityk wojskowy brytyjskiego think tanku strategicznego RUSI napisał, że na dostępnych zdjęciach nie widać rakiet, a to może oznaczać, iż strona ukraińska użyła dronów bojowych lub amunicji krążącej. Musielibyśmy mieć do czynienia z atakiem przy użyciu co najmniej kilku tego rodzaju środków, bo magazyny paliwa na lotnisku wybuchły – co widać na nagraniach – jednocześnie. Tę teorię uprawdopodabnia niedawny atak na dowództwo rosyjskiej marynarki wojennej w Sewastopolu, co zmusiło Moskwę do odwołania uroczystych obchodów święta tej formacji. Bronk jest zdania, że atakujący „mieli szczęście”, bo trafili zapewne w cysternę paliwa, a potem nastąpiły detonacje amunicji składowanej przez Rosjan – na potwierdzenie czego zamieszcza zresztą zdjęcia – wprost na płycie lotniska nieopodal samolotów. Jeśli jednak ta teoria się potwierdzi, to musiałoby to zapewne oznaczać, że na Krymie operują ukraińskie siły specjalne.

Pojawiły się też zdjęcia przedstawiające dwa ukraińskie myśliwce przelatujące niedługo po ataku Dniepr od strony rosyjskiej, co sugerowałoby, że mieliśmy do czynienia z atakiem lotniczym. I oczywiście, analizowana jest również wersja ataku rakietowego, która jest o tyle ciekawa, że z racji odległości wynoszącej w linii prostej 300 km od pozycji ukraińskich, musiano by użyć rakiet, którymi oficjalnie Kijów nie dysponuje. Tę wersję potwierdza i to, że na nagraniach widać dwie potężne eksplozje na lotnisku, które miały miejsce jednocześnie, i które oddalone były od siebie ok. 400 metrów, co raczej wskazywałoby na atak rakietowy, bo trudno tak zsynchronizować uderzenie przy użyciu amunicji krążącej, dronów czy lotnictwa, nie mówiąc już o „szczęściu” – o czym pisał Bronk. Chuck Pfarrer były żołnierz Navy Seals komentujący na Twitterze przebieg wojny na Ukrainie napisał, że „nie może wykluczyć ataku przy użyciu rakiet ATACMS”, które mogli w ostatnich dniach dostarczyć Amerykanie. Gdyby to się potwierdziło, to mielibyśmy do czynienia z sensacją, bo oficjalnie Jake Sullivan powiedział niedawno mediom, że Waszyngton nie dostarcza tego rodzaju systemów Ukrainie. Ben Hodges nie wykluczył zaś ataku od strony morza przy zastosowaniu systemów HIMARS, również i dlatego, że jego zdaniem „Ukraińcy są bardzo innowacyjnie w tej wojnie”. W sieciach społecznościowych pojawiły się też informacje o poprzedzającym atak na Saki zniszczeniu przez stronę ukraińską rosyjskich S-300 znajdujących się w Nowej Kachowce, co miało „oślepić” Moskali. Ten ostatni atak został wykonany przy użyciu amerykańskich rakiet naprowadzanych sygnałem radarowym, które już dotarły na front.

Zmiana układu sił

Zarówno Hodges, jak i inni komentatorzy, zgodnie uznali, że atak na lotnisko, jest nie tylko ważnym symbolicznym sukcesem strony ukraińskiej, ale również zmienia układ sił w basenie Morza Czarnego. Co ciekawe, kwestię tę w swym ostatnim przemówieniu do narodu podniósł również Wołodymyr Zełenski mówiąc, że „region Morza Czarnego nie może być bezpieczny, gdy Krym jest okupowany. W wielu krajach wybrzeża Morza Śródziemnego nie będzie stabilnego i trwałego pokoju, dopóki Rosja będzie mogła używać naszego półwyspu jako swojej bazy wojskowej”. Dodał również, że  „dzisiaj wiele uwagi poświęca się Krymowi. I to jest prawidłowe dlatego, że Krym jest Ukraiński i my nigdy się nie zgodzimy z jego utratą”. Ukraiński prezydent powiedział też, co uznać należy za ważny sygnał polityczny, że „wojna zaczęła się od aneksji Krymu” i skończy jego wyzwoleniem. A zatem, wczorajsze uderzenie na lotnisko Saki jest nie tylko posunięciem wojskowym, ale również politycznym, jego istotą jest bowiem określenie przez Kijów jednego z celów wojny i pokazanie, że Ukraina ma realne możliwości dążenia do jego osiągnięcia. Jednocześnie Karine Jean-Pierre, rzeczniczka Białego Domu, pytana o stosunek Waszyngtonu do wczorajszego ataku odpowiedziała, że „Stany Zjednoczone podtrzymują wysiłki Ukrainy mające na celu obronę suwerenności i integralności terytorialnej”, co trudno nie odczytać jako aprobatę dla ataku na Krym. Jest to o tyle ciekawe, że Aleksiej Reznikow, ukraiński minister obrony, kilkakrotnie już podkreślał, iż oczekiwania, aby strona ukraińska nie atakowała przy użyciu otrzymanych od Amerykanów systemów rakietowych celów w Federacji Rosyjskiej, nie dotyczą Krymu. To, co stało się wczoraj, zdaje się potwierdzać te interpretację.

Aktywizacja partyzantów

Dziennik The New York Times wiąże wczorajszy atak na rosyjską bazę na Krymie z cała serią mających niedawno miejsce podobnych wydarzeń na okupowanych przez Rosjan terytoriach. Chodzi m.in. o zamachy na przedstawicieli kolaborującej z Rosjanami administracji w Chersoniu i Nowej Kachowce. Ta aktywizacja partyzantów w połączeniu z punktowymi, precyzyjnymi uderzeniami strony ukraińskiej na rosyjskie bazy, punkty dowodzenia, składy amunicji i paliwa, zdaniem wielu ekspertów, jest przejawem nowej ukraińskiej strategii na południu, umownie określanej mianem „ofensywy na Chersoń”. W tym wypadku, zwłaszcza po tym, jak Rosjanie przerzucili w rejon dodatkowe siły i mają tam nawet 25 tys. żołnierzy, raczej nie należy spodziewać się klasycznej, wielkiej ofensywy ukraińskiej. Nie chodzi tylko o to, że Kijów nie ma potencjału wojskowego na tego rodzaju uderzenie, ale również, a może przede wszystkim z tego powodu, że straty strony nacierającej byłyby najprawdopodobniej zbyt duże, a na dodatek niepotrzebne. Uderzając w rosyjską logistykę Ukraińcy pozbawiają wojska rosyjskie „powietrza”, co oznacza odsunięcie perspektywy ewentualnego ataku na Mikołajew, Krzywy Róg czy nawet Odessę. Jeśli dodatkowo będą oni w stanie zdestabilizować sytuację na zajętych terytoriach oraz dalej położonym Krymie, to mogą uruchomić, po stronie rosyjskiej, mechanizm refleksji czy utrzymywanie np. prawego brzegu Dniepru jest dla Moskwy celowe. Chodzi w tym wypadku o krótkoterminowe cele polityczne, takie jak „przekonanie” Rosjan, iż organizowanie referendów zapowiedzianych na wrzesień w sprawie statusu zajętych obszarów jest niecelowe, ale również uzmysłowienie najeźdźcom, że inne ich plany w rodzaju przyłączenia do rosyjskiej sieci energetycznej zajętej elektrowni w Zaporożu mogą spowodować bolesną odpowiedź. W dłuższym planie mamy do czynienia z tradycyjną strategią wojny asymetrycznej. Jeszcze w latach sześćdziesiątych Rosjanie, analizując wojny partyzanckie i „wyzwoleńcze”, doszli do wniosku, że strona słabsza w tych konfliktach zazwyczaj nie jest w stanie wygrać, ale w celu odniesienia sukcesu wystarczy, kiedy uda się odebrać przeciwnikowi inicjatywę strategiczną. Koszty polityczne kontynuowania wojny są – w świetle tej teorii – zawsze, w przypadku strony silniejszej, wyższe. Choćby dlatego, że wszyscy spodziewali się szybkiego i łatwego sukcesu, a przez to przedłużające się zaangażowanie pociąga za sobą wzrost niepożądanych, najczęściej o charakterze wewnętrznym, zjawisk w państwie większym, atakującym. Tak było w przypadku amerykańskiej wojny w Wietnamie, ale również dwóch interwencji w Afganistanie – sowieckiej i amerykańskiej. Wydaje się, że Ukraina stara się przyjąć podobną taktykę. Jej implementacja w polu będzie oznaczała, że po pierwsze, raczej nie należy spodziewać się „wielkiej ofensywy” na Chersoń, a po drugie, konflikt może jeszcze potrwać – oczywiście o ile Rosjanie nie zmiękczą swego stanowiska negocjacyjnego.

Co się dzieje na Kremlu

Jak argumentuje Abbas Galiamow, niezależny politolog rosyjski, na naszych oczach słabnie władza Putina i powoli przesuwa się ona w stronę bloku siłowego. Tym – jego zdaniem – należy sobie tłumaczyć zarówno coraz ostrzejszą retorykę Miedwiediewa, który chce wziąć udział w „rankingu na następcę”, jak i zastanawiające zaostrzenie w ostatnim czasie relacji Moskwy z Izraelem. W tym ostatnim przypadku chodzi zarówno o skutki rosnącej zależności Rosji od szeroko rozumianego świata muzułmańskiego, jak i większe nasilenie, w środowisku rosyjskich siłowików tradycyjnych nastrojów antysemickiech. Galiamow przypomina, że jednym z kluczowych elementów polityki zagranicznej Putina w czasie ostatnich 20 lat było budowanie dobrych relacji z Izraelem, który zresztą nawet w czasie tej wojny prezentował stanowisko prorosyjskie, odmawiając dostaw broni na Ukrainę i nie przyłączając się do sankcji. Mimo tego, w ostatnim czasie, nastąpiło zaostrzenie dwustronnych relacji na tle próby delegalizacji działającej w Rosji żydowskiej agencji emigracyjnej Sochnut. To przesuwanie się „punktu ciężkości” w obozie władzy w Rosji może, zdaniem Galiamowa, doprowadzić zarówno do wewnętrznych podziałów, jak i do próby politycznej „kontrofensywy” Putina, który będzie musiał zdyscyplinować coraz samodzielniejszych siłowików. Może się w takiej sytuacji okazać, choć nie jest to oczywiście przesądzone, że Kreml postanowi o zakończeniu wojny, bo jej przedłużanie wzmacnia politycznie ewentualnych rywali Putina w obecnym obozie władzy. Za takim scenariuszem przemawiają zarówno ostatnie deklaracje Schrödera, który po spotkaniu z Putinem powiedział Sternowi, że Rosja jest zainteresowana rozmowami pokojowymi, jak i fakt, że jeden z ostatnich „tajnych” sondaży zamówionych przez Kreml wyciekł do mediów – i to od razu do dwóch rosyjskich tytułów emigracyjnych. Wynika z niego, że rosyjska opinia publiczna podzieliła się, jeśli chodzi o kontynuowanie wojny. 44 proc. opowiada się za niezwłocznym rozpoczęciem negocjacji pokojowych, a tyle samo ankietowanych jest zwolennikiem jej kontynuowania. Nie wynika z tego, że ci, którzy chcieliby negocjacji są gotowi akceptować klęskę Rosji i opowiadają się za ustępstwami, bo tak nie jest, ale znaczenie ma i to, że zdecydowanymi zwolennikami rozpoczęcia negocjacji w sprawie zakończenia wojny są ludzie do 35 roku życia. Zarówno zmieniające się w Rosji nastroje, jak i przede wszystkim fakt, iż ten sondaż znalazł się w mediach, mogą świadczyć o przewartościowaniach w rosyjskiej klasie politycznej i pierwszych sygnałach, iż zaczęło się poszukiwanie wyjścia z obecnej, patowej sytuacji.

Jeśli to się potwierdzi, to znaczyłoby to, że czas zaczyna powoli pracować na rzecz Kijowa. Potwierdzają to zarówno słowa Kurta Volkera, który w wywiadzie dla Ukraińskiej Prawdy zapowiedział zmiany na korzyść Ukrainy „tej jesieni”, ale również niedawne wspólne oświadczenie premiera Johnsona i prezydenta Macrona po ich rozmowie telefonicznej, w którym znalazło się istotne zdanie, że „prezydent Republiki i premier potwierdzili swoją determinację, by wspierać Ukrainę tak długo, jak to konieczne”. Co ciekawe, znalazło się ono na początku oświadczenia Pałacu Elizejskiego, co by wskazywały, że i w Paryżu następuje powolna, acz korzystna z punktu widzenia Ukrainy, zmiana. Tym bardziej, że w komunikacie Downing Street znalazł się zapis o wspólnym szkoleniu przez obydwa państwa ukraińskich sił zbrojnych.

Wydaje się zatem, że mamy do czynienia z wykrystalizowaniem się ukraińskiej i zachodniej strategii wojny. Raczej nie należy spodziewać się wielkiej ofensywy strony ukraińskiej. Niech Rosjanie atakują i ponoszą straty. Kijów będzie starał się kontrolować sytuację na froncie uderzając precyzyjnie w rosyjską logistykę i punkty dowodzenia, a jednocześnie zapewne będziemy mieć do czynienia z deklaracjami na temat gotowości do rozmów – oczywiście na warunkach, które Ukraina będzie gotowa zaakceptować. Ostatnie deklaracje Zełenskiego wskazują na to, że i Ukraina, a wraz z nią Zachód, chce zagrać w podobny sposób, jak Rosjanie. Jeśli Moskwa zacznie szybko i uczciwie rozmawiać, to być może będzie musiała mniej oddać i jej straty będą mniejsze niżli wtedy, kiedy zdecyduje się na przedłużanie wojny.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPonad połowa badanych za przywróceniem powszechnego poboru
Następny artykułMężczyzna sparaliżowany po zakażeniu. Wirus wraca, lekarze ostrzegają