Pomocnik Garbarni Kamil Kuczak wraz z żoną szykują się do chrzcin synka Oliwiera. Gdy w sierpniu pierworodny przychodził na świat, ojciec w innym szpitalu przyjmował kolejną chemię. – Czuję, że dostałem drugie życie. Badajcie się! – apeluje mistrz Polski juniorów z 2014 roku.
U młodych mężczyzn do 44. roku życia co czwarty wykrywany złośliwy nowotwór to rak jądra. Często nie boli, zabija po cichu. Jądro zmienia kształt, wyczuwalny jest twardy guz, ale wtedy przeważnie jest już za późno. 25-letni Kamil miał szczęście, że zabolało go odpowiednio szybko.
– Pierwszy raz w czasie ćwiczeń w siłowni, gdy trąciłem ręką. Dzień później w sklepie z meblami, gdy oparłem o udo karton z łóżeczkiem dla syna i paczka się zsunęła – opowiada Kuczak, pomocnik krakowskiej Garbarni.
Przerzuty na płuca
Zaczął się badać, za namową żony pojechał na prywatną wizytę do urologa. Dwa tygodnie później – 19 maja – był operowany w szpitalu im. Rydygiera.
– Ostrzegano mnie, że po przebudzeniu mogę mieć nudności i odczuwać niepokój. Faktycznie, zaczęło mną rzucać po łóżku i dostałem lek na podniesienie ciśnienia. Zasnąłem – mówi piłkarz.
Kolejny kontakt ze światem znów go zaskoczył. Był znieczulony od pasa w dół, więc przez jakiś czas nie miał czucia. Pomyślał jednak, że najgorsze za nim. Tak kolorowo jednak nie było, wciąż miał pod górkę.
– Badanie histopatologiczne wykazało, że to rak złośliwy. Miałem w jądrze dwa guzki, w którym ukryły się trzy rodzaje nowotworu. Najpopularniejszego nasieniaka było około 60 procent. Tomografia też nie przyniosła najlepszych wieści. Dowiedziałem się, że są przerzuty na płuca. Cztery guzki – opisuje swoją walkę Kuczak.
Szpitalnym korytarzem z różańcem w ręku
Dziś z jego twarzy nie schodzi uśmiech. Chemioterapia, zaproponowana przez lekarzy, była jednak trudnym czasem. Ze względu na odczuwane skutki uboczne, rozłąki z ciężarną żoną i patrzenie na cierpienie innych – zwłaszcza kobiet, które straciły włosy. Oddział odwiedzał trzy razy. Zawsze był najmłodszym pacjentem.
– W pierwszym cyklu chemii bardzo spuchłem. Trzeci sponiewierał mnie najmocniej: czułem się źle, miałem mdłości, nie miałem siły. Gdy wróciłem do domu i nasz synek zaczął płakać, chciałem wstać, ale nie byłem w stanie pomóc żonie. Od razu padałem – nie kryje.
Termin rozwiązania został wyznaczony na 6 sierpnia, gdy Kamil był w domu. Młodemu nie spieszyło się jednak na świat i akcja porodowa zaczęła się później. Mama pojechała do szpitala na Siemiradzkiego, a ojciec przyjmował wlewy dożylne w placówce im. Rydygiera.
– Niesamowicie się stresowałem, prosiłem pielęgniarki, by dały mi coś na uspokojenie. Chodziłem po korytarzu z różańcem w ręku i się modliłem. Na szczęście poród poszedł sprawnie i po 45 minutach było po wszystkim. Personel dowiedział się, że zostałem tatą, i przynieśli do sali niebieskie balony. Gratulowali mi, było bardzo miło, ale żałowałem, że nie mogłem wspierać żony. Bardzo to przeżyła, leżała sama, a przy innych kobietach czuwali partnerzy. Jestem z niej bardzo dumny – mówi zawodnik drugoligowej Garbarni.
Żona ścinała i płakała
Za kilka dni Kuczak junior przyjmie chrzest święty. Ojciec chciał, by na tę uroczystość odrosły mu włosy. Są – ciemniejsze i gęstsze. Podgoli boki i pójdą do kościoła.
– Pani doktor ostrzegała, że włosy mogą polecieć. Po pierwszej chemii siedziałem w domu przed telewizorem i opadła mi grzywka. Poprawiłem, ale między palcami zostało sporo włosów. Zaczęło się – pomyślałem… Potem kolejne przy kąpieli. Poszedłem do fryzjera i poprosiłem, by ściął mnie „na jeżyka”, następnie na zero. Żona poprawiała mnie maszynką i się popłakała – wyznaje Kuczak.
– Bardziej przeżywałem brak brwi, ale na szczęście nie wszystkie włosy wtedy wyszły. Pocieszali mnie, że to nie ręka i odrosną – dodaje.
„Jak Bóg da, to będziemy mieli drugie dziecko”
Choć wychowanek Wisły i mistrz Polski juniorów z tym klubem z 2014 roku długo był bombardowany tylko złymi wiadomościami, nigdy się nie poddał. Od drugiego cyklu chemii markery nowotworowe spadły o połowę, zaczął widzieć światełko w tunelu.
– To mnie napędziło. Mówiłem żonie, że to źle, że trzeba się leczyć, ale z drugiej strony cieszyłem się, gdy jechałem do szpitala. Podchodziłem do tego w ten sposób, że im szybciej pójdę, tym szybciej pozbędę się tego „dziadostwa” – uśmiecha się.
Kuczak podchodzi z bardzo religijnej rodziny, sam mocno wierzy w Boga. Gdy dowiedział się o chorobie, zaczął się modlić jeszcze więcej. Podobnie jego najbliżsi.
– Źle się tego słucha, ale niewiele brakowało, a byśmy teraz nie rozmawiali. Taka jest brutalna prawda. Doszło do mnie, że mogłoby mnie już nie być. Słyszałem pewne historie. Na szczęście w tym nieszczęściu czuwał nade mną Bóg. Wiara dawała mi przekonanie, że wygram tę walkę – nie kryje.
– Widzę w tej sytuacji palec Boży. Miałem ogromne wsparcie ze strony najbliższych, od razu trafiłem na świetnych lekarzy. Chemioterapia sponiewierała moje męskie sprawy i nie wiadomo, czy będziemy mogli mieć kolejne dziecko. Ufam Bogu. Jak da, to będzie – mówi Kuczak.
Trudna walka z myślami
Gdy piłkarz otrzymał złą diagnozę, podzielił się wiadomością z trenerem Łukaszem Surmą. Uznali, że na jakiś czas zostawią tę wiedzę dla siebie, nie będą się nie dzielić z pozostałymi członkami drużyny.
– Nie chciałem, by ktoś patrzył na mnie z litością. Mówił, że może mi nie wyjść kilka zagrań, bo jestem chory. Zależało mi, by drużyna skupiła się na celu, walce o baraże, by nie zasiać wśród nich ziarno niepewności, co ze mną będzie – tłumaczy.
Kolegom o zmaganiach z rakiem powiedział po spotkaniu z Pogonią Siedlce, cztery dni przed operacją. Czuł, że zepsuł im radość z wygranej.
– Nie mogli uwierzyć, że mnie to spotkało. Po ostatnim gwizdku emocje wzięły górę, popłakałem się. Trener Surma wiedział o moim problemie, podszedł i mnie przytulił – opisuje 26-latek.
Wiedząc o nowotworze, zagrał również z Polkowicami.
– Gdy gra się toczyła, wszystko było w porządku. Ale w każdej przerwie bombardowały mnie myśli o tym, co we mnie siedzi. O tym, co mnie czeka. Nie było łatwo – mówi.
Ulga
Kuczak czuje, że dostał drugą szansę. Kolejne życie. Wie też, że niczego nie można zaplanować. 17 września miał ostatni wlew. Bardzo trudna była dla niego sobota, 4 września. Jego koledzy grali wtedy mecz stulecia Garbarni z Wisłą Kraków. Do tego jego przyjaciel i drużba na ślubie zawierał związek małżeński. On leżał w szpitalu.
Do treningów wracał powoli. Na początku przy lekkim truchcie osiągał maksymalne tętno. Na boisko wrócił 1 grudnia, w meczu 1/8 Pucharu Polski z Lechem Poznań.
– Gdy debiutowałem w Wiśle, czułem, że spełniam marzenia z dzieciństwa. Teraz pojawiła się przede wszystkim ulga. Mogłem wrócić do gry, do wykonywania swojej pracy – podkreśla.
Czuje, że potrzebuje jeszcze miesiąca, by dojść do pełni sił.
– Przede mną sporo pracy, ale w styczniu chcę rozpocząć przygotowania razem z kolegami – mówi.
Catering i piłka
Gra w II lidze pozwala mu utrzymać rodzinę i nie musi się chwytać innych zajęć. Wierzy, że przed nim sezon życia i może dostanie szansę wyżej. Po odejściu z Wisły, w której zaliczył cztery występy w ekstraklasie, musiał zejść nawet do III ligi.
– Po rozstaniu z Pelikanem Łowicz powoli godziłem się z myślami, że koniec z piłką w takim wydaniu. Trudno było znaleźć klub, więc nastawiałem się na kopanie w IV lidze i inną pracę – zdradza.
Dał się jednak przekonać Adrianowi Wójcikowi, by jeszcze raz spróbował. W Sole Oświęcim, gdzie spotkał się z trenerem Surmą. Dobrze im poszło, razem trafili do Garbarni.
– Treningi i mecze w Sole łączyłem z normalną pracą. Wstawałem rano i kilka godzin spędzałem za kółkiem, rozwożąc catering. Koło 15 wracałem do domu, jadłem obiad. Chwila odpoczynku i wyjazd kolegami do Oświęcimia, gdzie przeważnie trenowaliśmy o 19. Powrót o 23, sen, pobudka. I tak prawie codziennie – opowiada.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS