A A+ A++

“Są ludzie, którzy dla swej pasji potrafią poświęcić całe życie – rodzinne, prywatne, zawodowe, społeczne. Nasz bohater jest jednym z nich; 80-letni dziś inżynier Wiesław Korczak nadal jest postrzegany jako motoryzacyjny pasjonat” – pisze w kolejnym odcinku “Podhalańskich kółek”… – Jacek Sowa.

Pochodzi z rodziny urzędniczej, ale jak sam twierdzi, najchętniej bywał nauczycielem zawodu mechanika, lecz dzięki pasji i zdobytej wiedzy bywał też kierowcą rajdowym, egzaminatorem i biegłym motoryzacyjnym.

Do motoryzacji ciągnęło go od zawsze, więc gdy zdawał maturę w nowotarskim liceum w 1960 roku, miał już prawo jazdy i sporą wiedzę na temat wszystkiego, co jeździ. Choroba przeszkodziła mu w rozpoczęciu z marszu studiów na Politechnice Krakowskiej, dopiero kolejne podejście w następnym roku zakończyło się powodzeniem. Ale roku nie zmarnował, najął się do pracy w Związku Ochotniczych Straży Pożarnych w Nowym Targu. Po wielkich znajomościach udało mu się kupić w Krakowie motocykl, nowiutką WSK, czego zazdrościli mu wszyscy koledzy ze studiów. A te rozpoczął od nieoczekiwanego wezwania z uczelni, celem stawiennictwa po skierowanie na półroczną praktykę zawodową. Jak się okazało, wszyscy studenci z Podhala zostali wydelegowani na drugi koniec Polski, do podszczecińskiej Fabryki Narzędzi w Dąbiu. Wsiadł zatem do nocnego pociągu „bylejakiego”, bo trudno inaczej określić najdłuższe połączenie kolejowe PRL-u z Przemyśla do Szczecina i zawsze zapchane wagony. Wielogodzinną trasę z Krakowa przebył przeważnie na stojąco i w pobliżu śmierdzącej toalety.

Ucieszył się bardzo myśląc, że będzie „stażował” w fabryce, gdzie od kilku lat produkowano motocykle, ciężkie, czterosuwowe Junaki. Nic bardziej mylnego, przez pół roku młody Korczak przeszedł wszystkie szczeble produkcji …suwadeł do pistoletu maszynowego Kałasznikowa!

Ale jeszcze przed podjęciem praktyki otrzymał wiadomość, że czeka go, w trakcie semestru w Szczecinie na tamtejszej Politechnice, poprawkowy egzamin z fizyki, na którym potknął się w grodzie Kraka; fizyka była przecież podstawą mechaniki.

Wspomina to jednak z błyskiem w oku. Spotkał się bowiem w Szczecinie z nowotarskim kolegą swego ojca, Leszkiem Spiesznym, który tam mieszkał. Podczas jednej z popołudniowych herbatek, los zetknął go w domu pana Leszka z właścicielem wartburga, a był to nie byle kto, bo szef aprowizacji Stoczni Szczecińskiej, żydowskiego pochodzenia zresztą. Gość nie mógł odpalić enerdowskiego dwusuwa, gdyż go po prostu zalał. Wiesiek zakasał rękawy, wyczyścił wszystko, co było do wyczyszczenia i wartburg zaskoczył.

Wdzięczny właściciel, wsiadając do limuzyny, zapytał młodzieńca, skąd pochodzi, co porabia w Szczecinie, a gdy dowiedział się o praktyce (i egzaminie!) zaprosił do siebie, aby zapoznać go ze swą żoną, która …prowadziła na politechnice lektorat z języka rosyjskiego. Gdy stawił się na poprawkę, pani ta była przewodniczącą komisji, obok niej zaś siedział tamtejszy profesor od fizyki, który od razu nawiązał do podhalańskiego pochodzenia studenta. Rozmowa zeszła na hokej, a jakże i po kwadransie oznajmił, że miło mu się rozmawiało i na arkuszu ocen (ściągniętym z Krakowa) skreślił ocenę niedostateczną, wpisał „bdb” i postawił okrągłą pieczęć. Przy okazji załatwiono mu akademik i talony do studenckiej stołówki, z których jednak często nie korzystał, gdyż został faworytem domu państwa Reben i ich córki, którą trzeba było wozić wartburgiem tu i ówdzie. Wiesiek czynił to chętnie i regularnie, zaś gdy wybrali się do Świnoujścia i Adela rozebrała się do kostiumu na plaży, okolica oniemiała na widok jej kształtów. mimo semickich rysów twarzy.

Nasz bohater nie zdradził dalszych szczegółów roli bodyguarda, wrócił jednak do Krakowa, gdzie niebawem kazali mu się wbić w kamasze, w ramach studium wojskowego. Podczas „wakacyjnego” miesiąca na poligonie w Wojewie nad jeziorem Gopło, pod namiotami nie prześladowały go myszy, lecz wszędobylski piasek, który oprócz karabinów, trzeszczał między zębami i pod powiekami.

Nie dane mu było jednak kontynuować studia stacjonarne. Gdy zmienił stan cywilny i trzeba było utrzymać rodzinę, podjął prace w inspektoracie PZU, przerzucając się na studia zaoczne. Ówczesny, z partyjnego nadania szef, nie szczędził mu przy tym trudności, obawiając się konkurenta do kierowniczego stanowiska. Ale „konkurentowi” robota przy likwidacji szkód nie bardzo pasowała, chciał tylko dokończyć studia.

W maju 1969 roku otrzymał dyplom inżyniera mechanika o specjalizacji traktory i samochody, toteż propozycja posady kierownika bazy transportu i sprzętu pod kierownictwem znanego już wówczas, a słynnego później, architekta Tadeusza Jędryski, była jak najbardziej na miejscu. Zwłaszcza, że obaj panowie byli postrzegani w mieście jako właściciele eleganckich na owe czasy skuterów: Jędrysko jeździł Lambrettą, a Korczak Peugeotem.

Peugeot Korczaka


Półtora roku później Wiesława Korczaka zwerbowano do pracy w szkole, więc dzielił czas między koparkami w PPRB i Technikum Mechanicznym po godzinach.

Dzisiejszy Zespół Szkół Technicznych ma w swym rodowodzie 145 czasem dość trudnych lat; pod koniec lat sześćdziesiątych zaczął nabierać wiatru w żagle historii. Szkoła, wyprowadzona wreszcie z zagrzybionych baraków przy Placu Słowackiego, pod sprawną ręką inż. Jerzego Bieleckiego (naznaczonego piętnem katowni Auschwitz) i wspaniałego pedagoga, Marii Żmudowej, potrzebowała świeżych i zdolnych kadr. Samochodziarz taki jak Korczak był tam potrzebny od zaraz i tak już pozostało na następne czterdzieści pięć lat!

Jerzy Bielecki


Szybko dostrzeżono talent i umiejętności wtedy niespełna trzydziestoletniego pasjonata maszyn, motorów i samochodów. W strukturach motoryzacyjnych potrzebowano fachowców, w dodatku bezinteresownych, bo za takiego pan Wiesław zawsze uchodził. Był najmłodszym biegłym sądowym, dwadzieścia lat egzaminował kursantów, ale chałupy nie postawił i łapówek nie brał. Robił za to wszystkie kursy i uprawnienia i jak sam twierdzi, brakowało mu tylko licencji na helikopter…

Czas między lekcjami spędzał na oględzinach i dokumentowaniu wypadków drogowych, których na ruchliwych podhalańskich drogach nie brakowało. Często nie były to przyjemne obrazki…

Przykłady wypadków. Oględziny PZU


I tak lata leciały, Korczak mając szwagrów za wodą, parę razy odwiedził Amerykę. Tak wylądował w Chicago na Belmoncie, gdzie spotkał kumpla ze Skawy, właściciela warsztatu samochodowego. Od razu dostał tam robotę; ale były tak straszne upały w Windy City, że chciało się głowę wsadzać do lodówki. Więc wrócił; była to końcówka lat dziewięćdziesiątych…

Korczak w salonie Seata


Pod koniec XX wieku w Mieście byli już dealerzy kilku marek, więc przy finansowym wkładzie dwóch braci, miejscowych biznesmenów, (nazwisk nie będziemy tu wymieniać), pan Wiesław wpadł na pomysł uruchomienia salonu Seata. Marki zunifikowanej z Volkswagenem, więc solidnej w oczach zachowawczych górali. W salonie na Równi Szaflarskiej przypadła mu rola szefa serwisu i napraw obsługi gwarancyjnej. Pomysł wypalił, i w krótkim czasie sprzedano ponad czterysta samochodów! Gdy przyjechał audytor z Warszawy, zdumiał się poziomem usług w markowym serwisie, jednak zdziwił go mocno, stojący na parkingu konkurencyjnej marki samochód, sfatygowany Citroen AX, którego produkcję dawno już zakończono. Korczak przyznał, że to jego auto, bo na lepsze go na razie nie stać. Rozmowa była krótka, a propozycja nie do odrzucenia. I tak w u progu XXI wieku stał się posiadaczem białego Seata Ibiza, którym jeździ do dziś! Samochód przetrwał próbę czasu, nie przetrwała jednak firma, wstrząsana rodzinnymi aferami wspólników.

Seat Ibiza 1998


Ciąg dalszy nastąpi…

Jacek Sowa

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWielka rezygnacja w USA. Pracodawcy reagują i podwyższają płace
Następny artykuł„Śmierć Jana Pawła II” w teatrze. „Umieranie jest nudne i brudne, śmierć śmierdzi”