Życie składa się z przełomów. Momentów, do których często wracamy. W sporcie jest podobnie. W 1964 roku na igrzyska olimpijskie do Tokio wyjechały dwie utalentowane osiemnastolatki, nazwane później „Duetem K-K”, zaprawiona w bojach Ślązaczka i młoda mama, która treningi łączyła z opieką nad malutkim dzieckiem. Ta czwórka zdobyła w Japonii w sumie pięć krążków, w tym ten najważniejszy, będący niedoścignionym osiągnięciem przez kolejne dekady – złoty w sztafecie 4×100 m. Jak Irena Kirszenstein, później Szewińska, Ewa Kłobukowska, Teresa Ciepły i Halina Górecka wbiegły do historii sportu?
Japońska perfekcja
Po zakończeniu II wojny światowej wznowiono organizację igrzysk olimpijskich. Otrząsająca się z wojennego kurzu Europa nie mogła sobie jednak pozwolić na gigantomanię. W 1948 roku w Londynie i cztery lata później w Helsinkach sportowcy rywalizowali w skromnych warunkach. Zawody były kameralne. Ale przynajmniej miały w sobie cząstkę romantyzmu.
W 1964 roku atleci z całego świata gościli w Tokio. XVIII Letnie Igrzyska Olimpijskie dla Japończyków były czymś w rodzaju katharsis. Miały pomóc w poprawie wizerunku i zerwaniu z łatką państwa imperialistycznego, która przylgnęła do Japonii po wojnie. I gospodarze ze swojej roli wywiązali się celująco. Marian Kasprzyk, mistrz olimpijski w boksie i uczestnik tokijskich igrzysk relacjonował:
– Na początku października 1964 roku stanąłem na japońskiej ziemi. Pamiętam pierwszą podróż przez stolicę kraju. Naprawdę robiła wrażenie. Wszędzie masa świateł, ogromny ruch. Niespotykany w moich okolicach. Do tego ta azjatycka uprzejmość. Prawdziwe, że tak powiem „petardy”, ci twórczy ludzie zorganizowali przy okazji otwarcia XVIII Letnich Igrzysk Olimpijskich. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że kosztowały one prawie trzy miliardy dolarów. Patrząc na to okiem uczestnika, stwierdzam, że faktycznie mogło tak być. Nowe obiekty sportowe, technologiczne rozwiązania, o których nam się nie śniło. Ludzie! To naprawdę robiło wrażenie! Jeszcze jak sobie pomyślę, że ten kraj niecałe 20 lat wcześniej czynnie brał udział w wojnie, a na jego ziemie spadały bomby atomowe… naprawdę czapki z głów.
Japończycy wszystko dopięli na ostatni guzik, zadbali o samopoczucie sportowców i – poprzez pierwsze w historii, bezpośrednie i kolorowe obrazy – ciekawość kibiców czuwających przy telewizorach. Pal licho, że tylko w Stanach Zjednoczonych, do Europy bowiem sygnał trafiał z 30-godzinnym opóźnieniem.
Czytaj też: Janusz Kusociński – człowiek i sportowiec niezłomny
Kobieca siła i jakość
Polacy w Tokio wypadli świetnie: 7 złotych, 6 srebrnych i 10 brązowych medali dały Biało-Czerwonym 7 miejsce w klasyfikacji medalowej. Jeśli popatrzylibyśmy na występy w poszczególnych dyscyplinach, to prym, oprócz świetnych bokserów, wiodły lekkoatletki. I teraz trochę statystki. Na lotnisku w japońskiej stolicy wylądowało siedem przedstawicielek królowej sportu: sześć z nich było biegało na krótkich dystansach, jedna – Jadwiga Jóźwiakowska – skakała wzwyż. Wspomniane sprinterki zdobyły w sumie 5 olimpijskich krążków! Szczególnie jeden występ zachwycił świat. Ten w sztafecie 4×100 m. Złoty. Okraszony rekordem świata.
Polki, podopieczne trenera Andrzeja Piotrowskiego, nie zaliczano do grona murowanych faworytek. Naturalnie rola ta przypisana była Amerykankom z mistrzyniami olimpijskimi na 100 i 200 m – Wyomią Tyus i Edith McGuire w składzie. Teresa Ciepły, Irena Kirszenstein, Halina Górecka i Ewa Kłobukowska nie były jednak bez szans. Siła naszej reprezentacji tkwiła w wyćwiczonych do perfekcji zmianach i jakości zawodniczek rezerwowych. Owa jakość generowała rywalizację, a ta – jeśli oczywiście jest zdrowa – wzrost formy sportowej. Barbara Sobottowa i Maria Piątkowska odpadły w wewnętrznych eliminacjach. W każdej innej sztafecie, może poza amerykańską, biegłby w finale. Trener Piotrkowski:
– W Tokio był jeszcze żużel. I strefy zmian dwudziestometrowe. Wreszcie przestało padać. Na mokrej, ciężkiej bieżni wyrysowaliśmy łuki, wymierzyliśmy zmiany. Dziewczyny wylosowały tory. Na celowniku stanęli Mulak i Morończyk, ja strzelałem… No cóż… Zakwalifikowały się Górecka i Ciepły, trzecia była Sobottowa. Bardzo to przeżyły. Szczególnie Marysia Piątkowska. Jakbyśmy dziś powiedzieli: ze względu na zasługi powinny startować.
21 października 1964 roku, o godzinie 14:20 pobiegły inne. Czas pokazał, że wybór składu był strzałem w dziesiątkę.
Czytaj też: Jesse Owens – czterokrotny mistrz, który zepsuł nazistowskie święto
Pierwsza zmiana: świeża mama
Los był po stronie Polek i przydzielił im czwarty tor. Oznaczało to, że goniły Amerykanki. Po sygnale startera prawie 80 tysięcy, wcześniej milczących widzów, ryknęło z zachwytu. Na pierwszej zmianie swój bieg rozpoczęła Teresa Ciepły. Kilka dni wcześniej, wtenczas lekkoatletka bydgoskiego Zawiszy, została wicemistrzynią olimpijską na dystansie 80 m przez płotki. Złoto przegrała o włos, a o jej porażce z Karin Balzer zdecydowało czujne oko fotokomórki.
Srebro i tak było sukcesem, tym bardziej, że kilka miesięcy przed startem pani Teresa urodziła dziecko, a macierzyństwo wiązało się przecież z zaległościami treningowymi. Co z tego? Skoro 27-latka nadrobiła je z nawiązką. Chyba najbardziej zaskoczona takim obrotem spraw była jej mama, z zawodu konduktorka, która o wyczynie córki dowiedziała się od kolegi, tramwajarza. Kobieta nie kryła łez. Bieg sztafetowy już oglądała. Co prawda na początku jej córka wyglądała nieco sztywno, ale kiedy już odzyskała właściwy rytm to odrobiła wcześniejsze straty. Zmianę z Ireną Kirszenstein przeprowadziła wzorowo. Polki były drugie. Prowadziły Amerykanki.
– Sztafeta to wielka loteria. Doprawdy nigdy nie można być pewnym zwycięstwa – powiedziała po biegu.
Czytaj też: Eddie „Orzeł” Edwards. Najlepszy „najgorszy skoczek narciarski w historii”
Zmiana druga: pierwsze złoto ikony
Irena Kirszenstein, później Szewińska, jest dla polskiej lekkoatletyki tym, kim Diego Maradona dla argentyńskiego futbolu. Postacią kultową. Legendą, być może najlepszą sportsmenką w historii. Jednakże w przeciwieństwie do „Boskiego Diego”, urodzona w 1946 roku w Leningradzie mistrzyni, żyła spokojnie, a sportowe sukcesy i towarzyszące im pokusy nie wciągnęły bez reszty.
Jej talent na szkolnym korytarzu odkryła nauczycielka wychowania fizycznego. W 1963 roku, po dwóch latach profesjonalnych ćwiczeń określano ją mianem „olimpijskiej nadziei”. Stając na bieżni stadionu olimpijskiego w Tokio miała osiemnaście lat, nie była znana szerszej publiczności. Po dwóch tygodniach zmagań została gwiazdą. Nie tylko polskiego, ale i międzynarodowego sportu. W Japonii wywalczyła srebrne medale w biegu na 200 m i w skoku w dal. 21 października, odbierając pałeczkę od Teresy Ciepły, jeszcze nie wiedziała, że za moment zdobędzie pierwszy z trzech tytułów mistrzyni olimpijskiej.
Na swojej zmianie biegła po łuku. Utrzymywała tempo i pozycję. Przed finałem przedstawiciele Stanów Zjednoczonych liczyli, że to właśnie na tej zmianie uda im się zbudować wystarczającą przewagę. Mylili się. Genialna nastolatka z Polski przekazała pałeczkę Halinie Góreckiej, a strata do prowadzących Amerykanek była niewielka.
– Czasem śniło mi się, że jestem na podium zwycięzców, że zdobywam medal, ale to były tylko sny – mówiła szczęśliwym rodakom, jakby nie do końca wierząc w swoje wielkie możliwości.
Czytaj też: Evangelos Goussis. Mógł zostać mistrzem świata, został mordercą i gangsterem
Zmiana trzecia: genialna Halina
Kirszenstein i Górecka przeprowadziły zmianę perfekcyjna, w pełnym biegu. Pani Halina, z domu Richter, była doświadczoną olimpijką. W 1960 roku w stolicy słonecznej Italii, w tej samej konkurencji stanęła na najniższym stopniu podium. Ale to nie był jej szczyt. W Japonii biegła jako trzecia i to ona najpierw zredukowała stratę do USA, a później wyprowadziła Polskę na czoło. To był fenomenalny występ. Kibice nad Wisłą zapamiętali jej to i – w przeciwieństwie do rządzących – w większości nie mieli za złe, że w 1965 roku pozostała w RFN. „Serce nie sługa” – zakochała się, a później wyszła za obywatela tego państwa.
Kiedy kończyła swój bieg miała prawie dwa metry przewagi nad drugą Marilyn White. Wraz z pałeczką dała swojej koleżance, Ewie Kłobukowskiej, pewną swobodę. A jej samej chyba spadł kamień z serca.
– Bardzo bałyśmy się przed biegiem, tego nie ma już teraz co ukrywać.
Czytaj też: René Lacoste pracowity Krokodyl
Czwarta zmiana: dziewczyna, którą skrzywdzili
Kłobukowska rozpoczęła genialnie. Wystrzeliła niczym pocisk i parła przed siebie. Każdy jej ruch potwierdzał, jak wielki drzemie w niej potencjał. Ewa była rówieśniczką Ireny, równie zdolną i szybką. W Tokio zdobyła wcześniej brąz w prestiżowym biegu na 100 m. Dwa lata później w Budapeszcie dzieliła i rządziła w mistrzostwach Europy. Dwa złota i srebro sprawiły, że stała się pierwszoplanową postacią bieżni. Nie wszystkim to pasowało. Zresztą, już w Japonii Ewę i Irenę atakowali niektórzy działacze, sugerując, że tak nie biegają kobiety. Po mistrzostwach w 1966 roku nagonka jeszcze się nasiliła. Kłobukowską przebadano – krytykowaną przez specjalistów – metodą chromosomową. Skrzywdzona, wycofała się ze sportu. I co z tego, że po latach MKOl przyznał, że popełnił błąd, skoro jej dobrze zapowiadająca się kariera została przerwana. Ale olimpijskiego złota jej nie odebrano.
Pani Ewa biegła jak uskrzydlona, powiększając jeszcze przewagę. Metę minęła pierwsza, a legendarny komentator, Bohdan Tomaszewski, trzykrotnie wykrzykiwał słowo „złoty”.
– Teraz po zwycięstwie w sztafecie uwierzyłam. Wiem, że zwycięstwo na 200 metrów leżało w granicy moich możliwości – podsumowała Kłobukowska.
O sile Polek niech świadczy wynik: 43,6 s – nowy rekord świata. Zwycięstwo było bezapelacyjne, ale drugie Amerykanki i trzecie Brytyjki również przybiegły w czasie, który dawałby im najlepszy rezultat globu. Biało-Czerwone zaliczyły więc ponadczasowy występ.
Na koronie stadionu rywalizację swoich dziewczyn śledził trener Piotrowski. Lewą ręką włączył stoper, w prawej trzymał papierosa. Kiedy Kłobukowska przerwała taśmę chciał zatrzymać czas, ale nie mógł ruszyć palcami. Lekarze wyjaśnili mu później, że z nadmiaru emocji miał chwilową spastyczność. Takie rzeczy często się zdarzają. Złote medale olimpijskie Polek w sztafecie… trochę rzadziej.
Co działo się po tym historycznym wyścigu? W książce „Lekko o atletyce, czyli historie o polskich sportowcach” czytamy:
„Po wyścigu uradowane Polki odpowiadały na pytania dziennikarzy z całego świata. Mówiły o niespodziance, o przedstartowych założeniach, wedle których celowały w czas około 44 sekund, o nerwach i o wierze w siebie. Fachowców zauroczyły płynne zmiany Biało-Czerwonych – mówiło się że były najlepsze w dziejach. Ciekawa historia wiąże się z pałeczką złotych medalistek. Otóż skrupulatnie kolekcjonujący wszystkie olimpijskie pamiątki gospodarze chcieli ją zabrać. Miała trafić do muzeum. Tymczasem Ewa Kłobukowska zaraz po zerwaniu taśmy z nią uciekła, a następnie przekazała Andrzejowi Piotrowskiemu. Przed występem sprinterki obiecały trenerowi, że ją dostanie.”
Bibliografia:
- T. Sowa, Lekko o atletyce, czyli historie o polskich sportowcach, Warszawa 2021.
- M. Petruczenko, Prześcignąć swój czas, Warszawa 2019.
- Praca zbiorowa, Poczet polskich olimpijczyków (zeszyt 3), Warszawa 1984.
- Dziennik Polski. 1964, nr 251
- Dziennik Łódzki. 1964-10-22 R. 19 nr 252
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS