Ze wszystkich stron słyszymy doniesienia o szybko rosnących cenach
i jesteśmy straszeni faktycznymi, bądź potencjalnymi, brakami podstawowych
towarów. To może sygnał, że stoimy u progu szczytu inflacyjnych lęków i najwyższych
odczytów inflacji CPI w tym cyklu koniunkturalnym.
Ostatnio coraz częściej można przeczytać/usłyszeć, że zabraknąć
może węgla, paliw płynnych, gazu ziemnego, żywności, elektroniki… i wielu
innych dóbr. Te lęki sprawiają, że ludzie (zarówno konsumenci, jak i
przedsiębiorcy) kupują na zapas, dodatkowo nakręcając popyt i (przy sztywnej w krótkim
okresie podaży) dodatkowo podbijając ceny.
Niezaprzeczalnym faktem jest, że przeżywamy okres bardzo
wysokiej inflacji cenowej w Polsce i w wielu innych krajach świata. Siła
nabywcza pieniądza emitowanego przez główne banki centralne spada w tempie
niewidzianym od dekad. W Polsce inflacja
CPI w kwietniu została oszacowana na 12,4%, czyli najwyżej od 24 lat. Ceny
podstawowych dóbr (paliw, opału, wielu produktów spożywczych, ale też np. usług
medycznych) rosną w dwucyfrowym tempie.
Ekonomiści spodziewają się inflacyjnego szczytu w miesiącach
letnich z roczną
dynamiką CPI na poziomach rzędu 14-15%. W kolejnych miesiącach inflacja CPI
ma zacząć spadać, co
jednak nie oznacza, że spadać będą ceny. Co to, to nie! Ceny będą wciąż
będą rosły, tyle że nieco wolniej niż obecnie przynajmniej przez
następne kilkanaście miesięcy. Dopiero deflacja – której obecnie chyba nikt się
nie spodziewa – oznaczałaby spadek cen, które zapewne już nigdy nie wrócą do
poziomów sprzed 2020 roku.
Dlaczego inflacja tak bardzo wzrosła?
Źródeł dzisiejszej galopującej inflacji należy szukać w
obłąkanej polityce rządów i banków centralnych prowadzonej po lutym 2020 roku. Narzucona
prawie całemu światu polityka lockdownów doprowadziła do najgłębszej zapaści
gospodarczej po II wojnie światowej. Rządy zakazały ludziom pracować, prowadzić
biznesy, a w skrajnych przypadkach nawet wychodzić z domów. Aby uniknąć buntu, zdecydowano się płacić ludziom za niepracowanie. W tym celu w wielu
krajach świata uruchomiono specjalne programy fiskalne (u nas zwane „Tarczą
antykryzysową”) zasadniczo sprowadzające się do wypłaty nadzwyczajnych i
bezwarunkowych zasiłków (USA, Kanada czy Hiszpania) lub dotowania
przedsiębiorstwom pensji niepracujących pracowników (np. Polska, Niemcy).
Żaden rząd nie miał w skarbcu pieniędzy na te operacje. Tym
bardziej, że lockdownowy paraliż gospodarki wyrwał wielką lukę w dochodach
podatkowych. Covidowe wypłaty finansowano więc poprzez emisję obligacji i
nienotowaną nigdy wcześniej w czasach pokoju ekspansją długu publicznego. Dług
ten w znacznej mierze został pokryty „dodrukiem” pieniądza przez banki
centralne.
Gdy wreszcie wiosną 2021 ludzi uwolniono z okowów lockdownu,
dał o sobie znać odłożony popyt. Konsumenci rzucili się w wir zakazanej do niedawna
konsumpcji i zaczęli masowo wydawać zgromadzone wcześniej pieniądze. Zwiększona
podaż pieniądza i zdjęcie ograniczeń w tempie jego obiegu zderzyły się z
obniżoną na skutek lockdownów podażą dóbr i usług. Firmy, nie mogąc zaspokoić
potężnego odroczonego popytu i chcąc sobie odbić koronawirusowe przestoje, zaczęły
mocno podnosić ceny.
Na to nałożyła się błędna i mocno spóźniona reakcja
bankierów centralnych, którzy przez większość 2021 roku zwlekali z zakończeniem
skrajnie ekspansywnej polityki pieniężnej. Zerowe stopy procentowe i potężny „dodruk”
pieniądza w Stanach Zjednoczonych obowiązywał aż do marca 2022 roku, a w strefie euro
trwa do dziś. To wszystko nakręciło nie tylko bieżącą inflację, ale przede
wszystkim oczekiwania inflacyjne konsumentów i producentów. Teraz wszyscy spodziewają
się, że będzie jeszcze drożej, więc chętniej wydają pieniądze i łatwiej
akceptują rosnące ceny.
W ostatnich miesiącach pojawiła się też groźna spirala cenowo-płacowa.
Polega ona na tym, że pracownicy, widząc spadek siły nabywczej swoich płac
masowo domagają się podwyżek wynagrodzenia. I często je otrzymują, ponieważ:
- pracodawcy
nie mają ich kim zastąpić (niskie bezrobocie) - liczą, że zrekompensują
sobie wzrost kosztów podwyżkami cen swoich produktów.
W rezultacie szybko
rosnącym płacom towarzyszą jeszcze szybciej rosnące ceny (tj. średnio w całej
gospodarce, niekoniecznie w indywidualnych przypadkach), przez co realny wzrost
wynagrodzeń zbliżył się do zera.
Ceny nie rosną do nieba
Nie jest to więc „zwykła”, cykliczna inflacja, z jaką w Polsce mieliśmy do czynienia przez
poprzednie 20 lat (a na świecie przez ponad 30 lat). Jednakże covidowa inflacja
także kiedyś przeminie. Owszem, uważam, że podwyższona (tj. wyraźnie
przekraczająca 3% rocznie) inflacja pozostanie z nami na lata. Ale inflacja
przewyższająca 10% jest po prostu nieakceptowalna w dłuższym terminie, ponieważ
prowadzi do powszechnej utraty zaufania do fiducjarnego pieniądza. Na to
żaden istotny bank centralny świata nie może sobie pozwolić.
Bankierzy centralni antyinflacyjną krucjatę rozpoczęli
dopiero jesienią 2021 roku. Monetarne „gołębie” z miesiąca na miesiąc przypięły
sobie jastrzębie piórka i groźnie pohukują, jak to nie będą miały litości dla
inflacji. I na razie ostro podnoszą stopy procentowe. W Polsce stopa
referencyjna NBP od października wzrosła z 0,11% do 5,25%. I według rynku
jeszcze wzrośnie, za kilka miesięcy osiągając poziom przeszło 7%. Jeśli by się
tak stało, byłby to najwyższy od 20 lat poziom stóp w NBP. Srogiego
zacieśnienia dokonać ma też Rezerwa Federalna, podnosząc stopę funduszy
federalnych z niemal zera do ok. 3% w ciągu 9 miesięcy. Tak stromej ścieżki
stóp za Atlantykiem nie widzieli od 28 lat.
Wzrost stóp procentowych ma na celu ograniczyć tempo kreacji kredytu
(czyli współczesnego pieniądza) oraz zachęcić ludzi do oszczędzania. Jednym słowem: do ograniczenia popytu (przede wszystkim konsumpcyjnego, ale też
inwestycyjnego) w celu zrównoważenia gospodarki. Zwykle odbywa się to poprzez
recesję, czyli ogólny spadek poziomu aktywności ekonomicznej. Dlatego używając
dużego skrótu myślowego, wielu ekonomistów twierdzi (w mojej ocenie nie do końca
poprawnie), że za niższą inflację zapłacimy wyższym bezrobociem i wolniejszym
wzrostem gospodarczym (lub nawet jego brakiem).
Co się zmieniło w gospodarce?
Te procesy już się rozpoczęły, choć jeszcze nie widać ich
tak dokładnie. Po pierwsze, osłabienie popytu powoli zaczyna być widać na
rynkach surowcowych. Poza gazem ziemnym, paliwami i niektórymi płodami rolnymi
(gdzie dochodzi kwestia ograniczenia dostaw z Rosji) od kilku miesięcy
obserwujemy spadki cen. Dotyczy to zwłaszcza wrażliwych na koniunkturę
gospodarczą metali przemysłowych. Miedź przez ostatni miesiąc potaniała o ponad
11%, ruda żelaza o 18%, a pallad aż o 18%. Dodajmy do tego, że w tym samym
czasie notowania niklu spadły o 22%, aluminium o 14%, a cynku o 20%. Owszem,
spadły z bardzo wysokich (czasem wręcz rekordowych) poziomów, ale to nie
zmienia faktu, że rynek dziś zupełnie inaczej ocenia perspektywy bilansu tych
surowców w ciągu następnych kilku miesięcy.
Po drugie, widać już rysujące się tendencje recesyjne. Wskaźniki
aktywności w przemyśle (ISM/PMI)
maleją już od roku, a na wysokich poziomach utrzymują je głównie wyniesione w
stratosferę subindeksy cen i kosztów.
Silna inflacja powoli wykańcza też
konsumentów. Widać to zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie nastroje
gospodarstw domowych są najniższe od ponad dekady, stopa oszczędności
spadła do przedcovidowych (czytaj: niskich) poziomów, realne zarobki spadają,
rośnie za to zadłużenie z tytułu kredytów konsumpcyjnych.
Potwierdzeniem tezy o kapitulacji amerykańskiego konsumenta
są niedawne wyniki wielkich sieci handlowych: zarówno Walmart, jak i Target przyznały, że nie są już w stanie przerzucać rosnących kosztów na
klientów. Ci ostatni coraz więcej gotówki muszą przeznaczać na zakup dóbr
pierwszej potrzeby (żywność, paliwa, energia, etc.) i coraz mniej im zostaje na
zakup wysokomarżowych dóbr wyższego rzędu.
W Polsce do ograniczenia konsumpcji
poprzez wyższe ceny dojdzie efekt znacząco wyższych stóp procentowych, z jednej
strony redukujący dochody do dyspozycji zadłużonych gospodarstw domowych, z
drugiej zwiększający skłonność do oszczędzania (też kosztem bieżącej
konsumpcji) oraz zniechęcający do brania nowych kredytów.
Po trzecie, przez ostatnie kilka miesięcy wiele dóbr było kupowanych
na zapas, co widać było w statystykach polskiego i amerykańskiego PKB już w IV
kwartale 2021 r. Gdy ten „zapobiegawczy” popyt wyschnie, dostawcy będą musieli
obniżyć ceny. To może być np. casus Ekogroszku, który teraz (w maju!) kupowany
jest z myślą o przyszłorocznej zimie.
Nie lekceważ potęgi stóp procentowych!
Z podnoszeniem stóp procentowych jest trochę tak, jak z
szarpaniem za wąsy śpiącego lwa. Dopóki futrzak się nie obudzi, zabawa może być
śmieszna. Ale gdy lew się zdenerwuje, los żartownisia może być marny. Gdy bank
centralny zaczyna podnosić stopy procentowe, reakcja gospodarki początkowo jest
żadna. Potem po cichu się nasila. Aż w pewnym momencie wszystko zaczyna dziać się
bardzo szybko: spada konsumpcja, cięte są inwestycje, rosną oszczędności. Czyli
może pojawić się recesja, której nikt nie spodziewał się na początku cyklu
podwyżek.
Tak może być i tym razem. Wszyscy patrzą we wsteczne
lusterko, jakim są publikowane co miesiąc dane makroekonomiczne. Rzeczywistość
w czasie teraźniejszym jest dla nas niewyraźna i niepewna, a przewidywanie
przyszłości przypomina wróżenie z fusów. Lecz historia uczy nas, że pewne schematy
są do bólu powtarzalne, choć nie zawsze w ten sam sposób (nie wiadomo też który historyczny schemat sprawdzi się w bieżącym cyklu). Jednakże natura cyklu koniunkturalnego jest
niebłagana. Po każdym boomie przychodzi spowolnienie, a czasami także recesja. I
tak też będzie tym razem. Pytanie tylko, czy spowolnienie/recesja będzie wystarczająco
mocne, aby przełamać siły inflacyjne, które przez ostatnie lata były tak ochoczo stymulowane
przez bankierów centralnych.
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ale widzę, co zaczyna
robić rynek. Oprócz wyhamowania
hossy w sektorze surowcowym, mamy już ewidentną
bessę na rynkach akcji, która zwykle poprzedza recesję lub przynajmniej
poważne ochłodzenie koniunktury w gospodarce. Mieliśmy inwersję krzywej
dochodowości w Stanach Zjednoczonych i w Polsce (link). I wreszcie od
kilkunastu dni obserwujemy zmiany na rynku długu, które sugerują (choć tu bym
jeszcze nie przesądzał), że cykl podwyżek stóp procentowych w Polsce powoli
dobiega końca.
Jeszcze 10 maja polskie obligacje skarbowe były notowane
przy rentownościach powyżej 7% . W chwili pisania tego artykułu było to już „tylko”
6,56%. Dochodowość papierów 2-letnich w tym samym czasie obniżyła się z niemal
7% do 6,25%. Podobne zmiany zaobserwowano na rynku stopy procentowej. Kontrakty
FRA 6×9 jeszcze na początku maja kazały się spodziewać wzrostu stóp
procentowych w Polsce w okolice 7,9%. Teraz już tylko do 7,25%. Podobnie w przypadku
stawek Wibor.
Wibor 3M rósł bardzo dynamicznie do 5 maja, kiedy to RPP
rozczarowała mniejszą od oczekiwań podwyżką stóp procentowych. Między 6 października a 5 maja Wibor 3M poszedł
w górę aż o 609 punktów bazowych. Od tego czasu wzrósł już tylko o 14 pb. To
może być sygnał, że rynek międzybankowy spodziewa się, że w perspektywie najbliższych
miesięcy stopa referencyjna NBP zatrzyma się na poziomie ok. 7%. Bank centralny
zwykle podnosi stopy procentowe tylko tak długo, jak widzi rosnącą inflację
CPI. Zresztą to samo wprost
powiedział na majowej konferencji prasowej prezes NBP Adam Glapiński.
– Prezes NBP zapowiedział, że Rada będzie w kolejnych miesiącach nadal
podnosić stopy procentowe. “Aż do momentu, gdy osiągniemy pewność, że
trwale się ona obniżyła” – dodał. Jeśli więc po
oczekiwanych przez rynek podwyżkach stóp w czerwcu i lipcu we wrześniu RPP
zobaczy stabilizację inflacji CPI (nawet jeśli będzie to stabilizacja na bardzo
wysokim poziomie), to stopy podnoszone już raczej nie będą. Wydaje się, że
właśnie taki scenariusz jest teraz obstawiany.
Do trzech razy sztuka?
Proszę mieć świadomość, że to tylko moje przewidywania i
przypuszczenia. Rzeczywistość tylko w ciągu ostatnich 12 miesięcy bezwstydnie zakpiła
z tych ekonomistów, którzy przepowiadali inflacyjną górkę „już za chwilę”.
Szczyt inflacji miał nastąpić w lecie 2021 roku. Nie nastąpił. Później mówiono,
że wypadnie on w styczniu 2022. Też się nie udało. Teraz mowa jest o okresie
lipiec-wrzesień 2022. Czy tym razem się uda?
Może tak, a może nie. Jeśli nie spotka nas jakiś kolejny
szok (np. nowa wojna, rewolucja, epidemia, etc.), to szanse na inflacyjny pik
w perspektywie kolejnych 4-6 miesięcy oceniam jako dość wysokie.
Warto jednak
mieć świadomość dwóch rzeczy. Po pierwsze, zjazdowi inflacji najprawdopodobniej
będzie towarzyszyło zdecydowane pogorszenie koniunktury gospodarczej i pogłębienie
bessy na rynkach akcji. Po drugie, w Polsce inflacja CPI raczej nie powróci do
2,5-procentowego celu NBP, tylko na długi czas ustabilizuje się na wyraźnie podwyższonym
poziomie. Czyli że ceny będą rosły wolniej niż teraz, ale przy znacznie gorszym
otoczeniu makroekonomicznym. Przynajmniej przez jakiś czas.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS