Demokratyczną politykę często porównuje się do spektaklu – obie dziedziny wymagają bowiem talentu do inscenizacji, kreowania wizerunku, dramaturgii. Demokratyczni przywódcy w politycznym spektaklu przyjmują różne role: surowych, patriarchalnych ojców narodu; dobrotliwych swojaków; chłodnych, merytorycznych ekspertów. Jarosław Kaczyński wybrał sobie niezwykle oryginalną: podpalacza gaszącego pożary, które sam wzniecił. Lider rządzącego dziś w Polsce obozu nieustannie rozwiązuje polityczne kryzysy, które sam wcześniej wywołał, polaryzując wokół nich opinię publiczną.
Zobacz też: [TOMASZ LIS.] Chińskie związki Andrzeja Dudy. Tomasz Piątek o tajemnicach prezydenta
PiSowskie decorum kryzysu
Inaczej niż przez kryzys Kaczyński rządzić po prostu nie potrafi. Choć w ostatnich latach jego obóz polityczny kontroluje w Polsce w zasadzie wszystkie kluczowe instytucje, to Zjednoczona Prawica zachowuje się, jakby ciągle walczyła o polityczne życie. Ostatnie pięć lat to nie czas spokojnej realizacji bardzo silnego demokratycznego mandatu, ale seria przesileń, konfliktów i kryzysów na szczycie, polaryzujących całe społeczeństwo sporów, gwałtownych zwrotów akcji, zaskakujących awansów i dymisji, wzajemnie sprzecznych plotek z dworu na Nowogrodzkiej.
Tak jak nie trzeba być kinomanem, by rozpoznać western po scenie pojedynku rewolwerowców na głównej ulicy budującego się pośrodku niczego miasteczka, tak nie trzeba nawet szczególnie uważnie śledzić polskiej polityki, by rozpoznać charakterystyczne decorum pisowskiego spektaklu. Składają się na niego sejmowe głosowania do rana, z pojawiającymi się nie wiadomo skąd wrzutkami do ustaw. Działania władzy na granicy prawa, a nawet poza nią. Media publiczne przedstawiające opozycję jak „trzecie pokolenie UB”, dążące do wywołania w kraju antydemokratycznego puczu. I wreszcie, najbardziej charakterystyczny element: ciągnące się godzinami nasiadówki na Nowogrodzkiej, gdzie pod gabinet szeregowego posła zjeżdżają się rządowe limuzyny i podejmowane są kluczowe dla przyszłości państwa decyzje.
Czytaj też: Kaczyński był pewny, że uda się „kupić” potrzebnych posłów. Nie miał scenariusza awaryjnego
Próbkę tego dostaliśmy sobotę. Całe popołudnie trwały medialne spekulacje na temat tego, co właściwie dzieje się w siedzibie rządzącej partii. Krystyna Pawłowicz twittowała o wyborach w maju i rozpadzie Zjednoczonej Prawicy. Dziennikarze pisali, że miało dochodzić do dramatycznych scen: do wyborów parł Ziobro i była premier Szydło, opierali się Gowin i grożący dymisją premier Morawiecki. Na wieczór zapowiedziano orędzie marszałek Sejmu Elżbiety Witek. W końcu uczestnicy narady rozjechali się do domów. Żadnego komunikatu ze strony marszałek Witek nie było. Jak twierdzą znający sytuację w PiS dziennikarze, Kaczyński zadecydował jednak, że dotrzyma umowy z Gowinem. Raz jeszcze obóz rządzący w południe wywołał polityczny pożar, by zgasić go przed wieczorem.
Funkcjonalność kryzysu
Po co Kaczyńskiemu takie ciągłe generowanie kryzysów? Przecież dysponując władzą, jaką zaczął gromadzić po roku 2015, mógłby wszystkie polityczne cele realizować w sposób spokojny, stwarzający przynajmniej pozory konsensualności, bez aż tak radykalnego antagonizowania połowy społeczeństwa. Co w realizacji strategicznych celów PiS przeszkodziłoby traktowanie sejmowej opozycji po ludzku? Albo uczciwe konsultowanie ustaw i nietraktowanie każdego, kto ma inny pomysł na Polskę, jak absolutnego wroga?
Czytaj też: Tomasz Lis: To nowa jakość. Polska, która już od lat nie jest praworządnym krajem, przestaje też być krajem demokratycznym
Problem w tym, że taka polityka sprzeczna byłaby nie tylko z charakterem Jarosława Kaczyńskiego, ale także z podstawową logiką układu władzy, jaki zbudował on wokół siebie jeszcze przed 2015 rokiem. Konflikt i permanentny kryzys, przy wszystkich swoich kosztach, są dla Kaczyńskiego funkcjonalne.
Polityka polegająca na publicznym zarządzaniem kryzysem potwierdza pozycję Kaczyńskiego jako wyłącznego i jedynego lidera obozu władzy – choć formalnie jest on tylko szeregowym posłem. Obóz Zjednoczonej Prawicy składa się z różnych frakcji. Są technokraci od Gowina i Morawieckiego oraz postrzegający je jako ciało obce na prawicy zwolennicy Zbigniewa Ziobry. Są równie zdystansowani od obu najwierniejsi żołnierze Kaczyńskiego, jeszcze z lat 90., tzw. Zakon PC. Swoje interesy ma Pałac Prezydencki. Własną frakcję budowała też premier Szydło. Te grupy walczą o wpływ strategię i taktykę obozu władzy, posady dla swoich w rządzie i spółkach skarbu państwa, obecność w mediach publicznych.
Żadna frakcja nie była jednak jak dotąd w stanie do końca postawić na swoim. W sytuacji, gdy dochodziło między nimi do klinczu, wkraczał Kaczyński. Jako jedyny był w stanie rozstrzygać grożące paraliżem całemu obozowi władzy spory między frakcjami. Ziobryści potrzebowali Kaczyńskiego, by stopować Morawieckiego, Morawiecki – by tamować ambicje Szydło, prezydent – by powściągnąć Macierewicza itd. Niezależnie na czyją frakcję stawiał Kaczyński, każdy kryzys, każde przesilenie, każde napięcie w koalicji potwierdzały jego pozycję jako jej niezbędnego spoiwa.
Po drugie, sytuacja ciągłego kryzysu, totalnego konfliktu z opozycją, przekonanie, że obóz Zjednoczonej Prawicy za każdym razem walczy o wszystko, sprzyja konsolidacji własnych szeregów. Nie zostawia zbyt wiele miejsca dla tych, którzy w różne projekty Zjednoczonej Prawicy może i chcieliby się włączyć, ale podmiotowo, na własnych zasadach. Gdy polityka rządzącego obozu prowadzi go od jednego totalnego politycznego kryzysu do następnego, możliwe są tylko dwie postawy: dezercja albo podporządkowanie się liderowi. A Kaczyński gotów jest ryzykować to pierwsze, by uzyskać to drugie.
Czy ludzie zapragną spokoju?
W okresie pierwszej władzy PiS (2005-7) ta polityka permanentnego kryzysu szybko się ludziom przejadła. Gdy tylko dostali szansę w przedterminowych wyborach, postawili na Tuska.
Po 2015 roku polityka zarządzania przez kryzys mimo nadziei opozycji nigdy PiS nie zaszkodziła. Dlaczego? Pomogła na pewno świetna koniunktura, dobra sytuacja na rynku pracy, wzrost dochodów ludności, wzmacniany przez transfery socjalne. W tej sytuacji duża część społeczeństwa mogła się oddać życiu rodzinnemu, karierze i konsumpcji, nie przejmując się zbytnio polityką. Transmisje z kolejnych kryzysów i przesileń w PiS i wokół niego można przecież po prostu przełączyć.
Okres świetnej koniunktury właśnie się kończy. Czeka nas nowy wielki kryzys, nieznane od dawna masowe bezrobocie i spadek dochodów gospodarstw domowych, którego transfery socjalne nie mają szans wyrównać. W tej sytuacji ludzi może zacząć naprawdę drażnić to, że zamiast rozwiązywać ich problemy, władza nieustannie zajmuje się wywoływaniem i gaszeniem kryzysów wokół samej siebie. Od władzy będą oczekiwali powagi i stabilności. Ciągłe zawirowania wokół dworu na Nowogrodzkiej nie pomogą ich zbudować.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS