Fantom państwa polsko-rosyjskiego wciąż pojawia się w polskich dyskusjach o historii. Dzisiaj większości Polaków, wychowanych w kulcie powstań, rzecz wydaje się zupełnie niewyobrażalna – wspólne państwo z kacapami? Po tym wszystkim, co nam przez dwa stulecia robili, od rzezi Pragi począwszy, na Katyniu i stalinizacji skończywszy?!
Dwa wieki temu całej polskiej elicie – poza garstką naczytanych Byronem gówniarzy, wolnomyślicieli i antyklerykałów – odwrotnie, wspólna przyszłość wydawała się „oczywistą oczywistością”. Legalność Królestwa Polskiego, zakorzenione prawnie w Konstytucji 3 maja i przekazaniem wynikających z niej praw dynastycznych przez Wettynów Romanowom nie podlegały kwestii.
Dla pokolenia epopei kościuszkowsko-napoleońskiej to było spełnienie jego walki o odrodzenie wolnej Polski. Króla-cara Aleksandra witali wszyscy wielcy, mowę tronową przygotował i odczytał Józef Wybicki, naczelne dowództwo wojska polskiego objął Jan Henryk Dąbrowski – tego samego wojska, które wcześniej zwało się wojskiem „Księstwa Warszawskiego”, powracającego z Zachodu w zwartych szykach, ze sztandarami i z prochami naczelnego wodza, księcia Józefa, któremu król car sprawił godny pochówek.
Czytaj także:
Hejt, hejt Dąbrowski
Oczywiście, Królestwo było relatywnie małe. Było jednak tylko początkiem odradzającego się w związku z Rosją państwa. Z jednej strony, król car obiecał rozszerzyć je o Wielkie Księstwo Litewskie (pewne ruchy w tym kierunku nawet wykonał, wydzielając np. tamtejsze wojska w osobny korpus), z drugiej, oczywiste było, że przy pierwszym konflikcie z Prusami powróci do macierzy Wielkopolska, którą w Wiedniu musiał Aleksander oddać Prusom, bo w końcu byli tam współzwycięzcami, a nie pokonanym przeciwnikiem. Oddał je jednak tak, jak Napoleon w Tylży oddał był obwód białostocki – bo „grał w oko i gdy dobrał do osiemnastu, musiał powiedzieć pas”.
W istocie, gdyby zaplanowany przez Aleksandra i uroczyście zainaugurowany 3 maja 1815 r. projekt przetrwał, zjednoczenie ziem polskich byłoby kwestią czasu. Polskie elity rozumowały racjonalnie: Rosja to Rzym, my – Grecja. We wspólnym państwie to Polacy, jako stojący znacznie wyżej, osiągną decydującą pozycję i „wychowają” całe imperium, które pozazdrości im dobrodziejstwa monarchii konstytucyjnej, szacunku dla wolności i praw obywatelskich.
Błędem tych, którzy do dziś tego projektu żałują, nie jest to, że go żałują, ale to, że za fiasko marzeń Staszica, Koźmiana czy Druckiego-Lubeckiego winią „samobójcze” powstańcze skłonności Polaków. W istocie zaś potencjał ugody z Rosją był do samego końca, jeszcze do roku 1914, znacznie większy od potencjału powstańczego. I aż do końca był przez rosyjskie elity marnowany i niszczony – by przypomnieć losy Legionu Puławskiego i koszmar przymusowej „ewakuacji” w 1915. To nie polska buntowniczość zadecydowała, tylko rosyjskie nieucywilizowanie, niezostawiające nam innej drogi.
Carat był zbyt prymitywny, elity państwowe, na których się opierał, niereformowalnie tępe, układ społeczny, który wytwarzał – toksyczny. Rosyjskie samodzierżawie nie zdołało nigdy wyrwać się ze średniowiecza i z dzikiego zamordyzmu Dżyngis-chana. Konsekwentnie niszczyło i wypluwało światlejsze i myślące politycznie jednostki, niwecząc ich pracę, tak samo Czartoryskiego, jak Stołypina czy Wittego. Na krwawą katastrofę bolszewizmu pracowali carat, jego generalicja i czynownicy całe wieki.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS