Gdybyśmy mieli napisać biografię polskiej sztuki współczesnej, zawężałaby się do ostatnich 30 lat, bo właśnie w tym czasie narodził się i stopniowo ewoluował rynek polskiej sztuki. To właśnie jemu i jego bohaterom Andrzej Miękus poświęcił swój dokument. Film “Ile za sztukę” to historia o tym, jak niewielka, raczkująca scena artystyczna stała się kolebką twórczości wielkich artystów o międzynarodowej sławie. Ile dziś trzeba zapłacić za sztukę? Kupujemy ją dla przyjemności, czy traktujemy jak inwestycję? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań udzielają bohaterowie tej produkcji – artyści, kolekcjonerzy i galerzyści. Premiera filmu “Ile za sztukę?” już 17 maja podczas 20. edycji Festiwalu Millenium Docs Against Gravity.
Agnieszka Adamska, Wirtualna Polska: Dlaczego postanowił pan zrobić film o polskim rynku sztuki?
Andrzej Miękus: Na pewno zaważyła na tym moja natura dokumentalisty. Rozmawiając wielokrotnie z Michałem Wolińskim z galerii Piktogram, z Juliuszem Windorbskim z DESY czy innymi osobami z tej branży zorientowałem się, że historia polskiego rynku sztuki nie została nigdzie udokumentowana filmowo, ani nawet naukowo. Nie ma też na ten temat żadnych książek i publikacji. W zasadzie jedyne, co znalazłem, to kilka prac licencjackich poruszających to zagadnienie. Szkoda, bo jest to naprawdę fascynująca historia. Najpierw mamy okres monopolu DESY, później stopniowo powstają prywatne galerie, jeszcze za czasów Gierka, następnie pojawiają się pierwsze domy aukcyjne. To wszystko, co się działo przez ostatnie 30 lat, to historia nieopowiedziana.
Postanowiłem to zmienić, także ze względu na moją miłość do sztuki. Sam trochę kolekcjonuję, choć nie nazwałbym siebie kolekcjonerem na tak wielką skalę, jak kilku bohaterów mojego filmu. Jednak od zawsze bardzo aktywnie uczestniczę w życiu polskiej sztuki, chodzę na wystawy i różne wydarzenia artystyczne, jak np. targi czy Warsaw Gallery Weekend. Dzięki tej miłości poznałem wiele osób – galerzystów, aukcjonerów, kolekcjonerów i przede wszystkim artystów. Rynek sztuki od lat otoczony jest nimbem tajemniczości, a jej kulisy dla osób spoza branży są zupełnie nieznane. Wiedziałem, że będzie mi dużo łatwiej przełamać nieufność, która występuje w tym środowisku i namówić bohaterów do udziału w filmie. Rzeczywiście tak się stało. Na początku nieufność oczywiście była, a lody przełamywaliśmy stopniowo. Jednak finalnie tylko dwie albo trzy osoby, do których zwróciłem się z propozycją rozmowy przed kamerą, odmówiły – zresztą, z powodów dla mnie zupełnie zrozumiałych.
Odbiorców może zdziwić fakt, że w filmie o współczesnej sztuce – poza wąską reprezentacją powojennych klasyków – pojawia się tylko kilka znanych galerii i zaledwie trzech artystów z młodego pokolenia.
Zdawałem sobie z tego sprawę, jednak trzeba pamiętać, że każdy film dokumentalny wymusza na jego realizatorach konieczność selekcji. To było dla mnie jedno z najtrudniejszych zadań – niemalże tak trudne, jak przełamanie oporu czy nieufności, zwłaszcza wśród artystów, którzy nie lubią mówić o pieniądzach, wolą mówić o swojej twórczości. Wiedziałem, że muszę podejść tematu selektywnie – zarówno w kwestii doboru bohaterów, jak i później ich wypowiedzi. Film miał trwać mniej więcej półtorej godziny i w tym czasie zmieściliśmy dwudziestu rozmówców – to bardzo dużo. Czy tego chciałem, czy nie, musiałem podjąć restrykcyjne decyzje, postawić na różnorodność i wybrać osoby, które reprezentują różne pokolenia, a także mają odmienne historie swojej działalności twórczej. W filmie pojawiają się bohaterowie, którzy zaczynali w czasach, gdy tego rynku w ogóle nie było, jak np. Kowalewski czy Grzyb. Mamy artystę średniego pokolenia czyli Przemka Mateckiego, który wchodził na rynek, kiedy ten dopiero się tworzył, czyli mniej więcej 20 lat temu. Mamy Karolinę Jabłońską i Monikę Misztal, które zaczęły funkcjonować na rynku już dobrze rozwiniętym, bo mniej więcej 5 – 6 lat temu. I mamy wreszcie Krzysztofa Grzybacza, który reprezentuje to najmłodsze pokolenie artystów, nawet nie trzydziestolatków – pokolenie, które porusza się po tym rynku zupełnie inaczej, mocno wykraczając poza polską scenę artystyczną.
Chciałem pokazać miks różnych historii, miks genderowy i miks różnych pokoleń. Głosem tej starszej generacji jest także rzeźbiarz Mirosław Bałka, prawdziwa gwiazda, artysta znany i ceniony na całym świecie.
Obecnie chyba bardziej na świecie, niż w Polsce.
Bałka zawsze był reprezentowany głównie przez galerie zagraniczne. Myślę, że taka jest kolej rzeczy – jeżeli artysta jest dostrzeżony za granicą, to jego rynkiem staje się cały świat. Zawsze staram się podkreślać, że w tej branży nie powinniśmy mówić o polskiej sztuce współczesnej, bo to automatycznie nasuwa skojarzenia ze sztuką narodową. A przecież twórczość artysty z Polski jest dostrzegana i rozumiana nie tylko w jego rodzimym kraju, ale także na całym świecie. Dobrym przykładem jest tu właśnie Karolina Jabłońska i Krzysztof Grzybacz. W ich wypowiedziach wyraźnie słychać, że doskonale rozumieją reguły działalności na rynku globalnym.
W filmie pojawiają się twórcy, którym udało się osiągnąć duży sukces, ale też artystka, która mimo starań i dużych ambicji, nie zrealizowała jeszcze tego marzenia. Przykład Moniki Misztal stoi trochę w kontrze do pozostałych bohaterów.
Historia Moniki od początku mnie urzekła. Ona reprezentuje taki bardzo tradycyjny, vangoghowski przykład artysty, który ledwo wiąże koniec z końcem, jest trochę zwariowany i żyje w swoim równoległym świecie. Z drugiej strony jest bardzo dobrą artystką i walczy o swój sukces, choć jak można usłyszeć w filmie, przede wszystkim zależy jej na szacunku środowiska – pieniądze są tu na drugim miejscu. Wie, że za szacunkiem przyjdą pieniądze. Jej wystawa trwa obecnie w galerii Import Export Piotra Bazylki, co może być w pewnym sensie puentą naszego filmu (śmiech).
Znałem wcześniej historię Moniki i wiedziałem, że jest samograjem. Spokojnie mógłbym zrobić film poświęcony tylko tej artystce, bo jej postać i osobowość jest niezwykła. Jednocześnie od początku zdawałem sobie sprawę, że temat rynku sztuki i historia jego powstania ociera się o publicystykę, a ja chcę zrobić film dokumentalny. Żeby uniknąć tej rafy i nie wejść za bardzo w publicystykę, główne role muszą odegrać artyści. Przede wszystkim dlatego, że bez artystów nie ma rynku, ale też artyści dadzą mi najwięcej dokumentalnego materiału. Mam nadzieję, że to się udało – między innymi dzięki wyborze takich różnorodnych bohaterów, jak właśnie Monika.
W filmie możemy usłyszeć głosy zarówno kolekcjonerów i artystów – ci pierwsi chcą oczywiście kupować jak najtaniej. Ci drudzy chcą zarabiać na swojej twórczości, ale jednocześnie boją się zbyt wysokich cen, bo wtedy nikt nie będzie ich kupował.
Nie do końca się z tym zgadzam. Faktycznie, w filmie pojawia się wypowiedź Karoliny, która mówi, że z jednej strony cieszy się, że wartość jej prac rośnie, a z drugiej strony ma obawy, żeby te ceny nie okazały się zbyt duże. Jednak nie chciałbym, żeby to było traktowane jako głos całego środowiska. Każdemu z twórców zależy na sukcesie w skali globalnym, co znacząco odróżnia młode pokolenie od artystów starszych generacji. Młodym nie wystarcza już polski rynek. Karolina właśnie nawiązała współpracę z galerią w Berlinie, Krzysztof zaczął działać w Szwajcarii i w Stanach Zjednoczonych. Takich przykładów jest coraz więcej. Młodzi twórcy doskonale wiedzą, że sukces artystyczny jest dziś nieodłącznie związany z sukcesem rynkowym, marketingowym i finansowym. Pewnie niektórzy z nich czują obawę, żeby coś się nie załamało, ale dopóki ich sztuka jest jakościowa, dopóki będą mieli pomysł na swoją twórczość, to myślę, że takie obawy są bezzasadne.
Między innymi dlatego przywołuję przykład Wilhelma Sasnala. To od niego i od jego sukcesu komercyjnego 20 lat temu zaczął się rozwijać nowoczesny rynek sztuki w Polsce. On jako pierwszy pokazał innym artystom, że można żyć ze swojej twórczości artystycznej, a dzięki jego pracom kolekcjonerzy przekonali się, że polska sztuk może stanowić także bardzo dobrą inwestycję. Sasnal bardzo dobrze poradził sobie z sukcesem rynkowym. Te ogromne kwoty, jakie w pewnym momencie zaczęły osiągać jego prace, spowodowały także wzrost cen jego dzieł na rynku pierwotnym. I choć dziś obrazy Sasnala nie osiągają już tak zwrotnych kwot, to wciąż są wysoko wyceniane, a jego sztuka przetrwała i mimo upływu lat, nadal budzi emocje i jest obiektem pożądania wielu kolekcjonerów.
Między innymi dlatego Wilhelm Sasnal odmówił udziału w filmie. W miłej rozmowie wytłumaczył mi, że ten rynek nie jest mu już do niczego niepotrzebny, ma do niego stosunek ambiwalentny i nie chciałby wypowiadać się na ten temat. Oczywiście, miał świadomość, że jego historia pojawi się w tej produkcji, bo niewątpliwie stanowi bardzo ważny element rozwoju polskiego rynku sztuki. Myślę, że młodzi polscy artyści mają pełne predyspozycje, żeby powtórzyć sukces Sasnala na arenie międzynarodowej i doskonale sobie z tym poradzą.
A co na ten sukces kolekcjonerzy? Wiadomo, że już teraz mało kogo stać na Jabłońską i Grzybacza, a to przecież zaledwie początek ich artystycznej drogi.
O obawach dotyczących cen wspomniał w filmie Piotr Kłos, ale powiedział to raczej pół żartem, pół serio. Myślę, że kolekcjonerzy kupują przede wszystkim to, co im się podoba i co chcą mieć w swoich zbiorach. Łukasz Gorczyca stwierdził, że sam fakt zdobycia dzieła jest ważniejszy, niż jego cena. Co więcej, dziś na polskim rynku sztuki popyt znacznie przewyższa podaż, a co za tym idzie – prace niektórych artystów są obecnie nie do zdobycia. Przytoczę znowu przykład Karoliny Jabłońskiej. Chętni na jej dzieła wpisywani są na listę rezerwowych i być może za parę lat doczekają się na jakieś propozycje. Kolekcjonerzy wcale nie kierują się zasadą: kupić jak najwięcej za jak najmniej, a to dlatego, że zależy im, żeby wartość ich kolekcji rosła. Z drugiej strony otwarcie przyznają, że darzą swoje zbiory dużym sentymentem i rzadko decydują się na sprzedaż poszczególnych dzieł.
A jednak Grażyna Kulczyk niedawno wystawiła swoją imponującą kolekcję na aukcję w DESIE. To samo zrobił jeden z bohaterów pana filmu, Piotr Bazylko. Nasuwa się pytanie, czy sztuka jest dziś przyjemnością, kaprysem, czy inwestycją?
To są najczęściej sytuacje, gdy kolekcjoner ma już naprawdę ogromną kolekcję, a duża jej część jest pochowana. W którymś momencie przychodzi czas na jej odświeżenie i uporządkowanie. Jeden z moich rozmówców, Tomek Pasiek przyznał, że na początku kupował sztukę bez konkretnej idei i w końcu postanowił zrobić z nią porządek. Piotr Bazylko z tego samego powodu sprzedał ok 10 proc. swoich zbiorów. Z kolei Grażyna Kulczyk obecnie zajmuje się już głównie swoim muzeum, a nie poszerzaniem kolekcji. Chciała, żeby jej prace cieszyły czyjeś oczy zamiast leżeć i niszczeć w magazynie.
W filmie pojawia się też wypowiedź innego z kolekcjonerów, Wernera Jerke, który stwierdza, że marzeniem każdego kolekcjonera jest stworzenie własnego muzeum czy galerii, w której mógłby pokazywać swoją sztukę szerokiemu gronu odbiorców. Jerke zrealizował ten plan, podobnie jak Tomek Psiek oraz Wojciech Fibak.
To brzmi jak szczytna misja, a nie jedynie przyjemność czy zaspokojenie kaprysu.
Sztuka to ostatnie brakujące ogniwo rozwoju cywilizacji. Kiedy już kupimy sobie domy, samochody, wykończymy mieszkania, pojedziemy w kilka wymarzonych miejsc, to często zastanawiamy się, czego nam jeszcze w życiu brakuje. Sztuka może to miejsce wypełnić, bo jest w pewnym sensie najważniejszym elementem naszego człowieczeństwa. Mam nadzieję że dla większości koneserów sztuki nie jest to jedynie kaprys i że jeżeli już zaczynamy ją kolekcjonować, to robimy to w pełni świadomie i długotrwale.
Na pewno jest w tym trochę przyjemności. Często zaczyna się tak, że kupujemy jakieś prace dla dekoracji, zastanawiamy się, gdzie staną lub zawisną i co powiedzą na to znajomi. Ale jak już kupimy tę pierwszą pracę, a potem kolejną i kolejną, kolekcjonowanie przestaje być kaprysem, a zaczyna być przemyślaną ideą. Oprócz tego, że dobrze czujemy się z tą sztuką wokół nas, to przy okazji może stać się także inwestycją. Jeżeli dzieło, które kiedyś kupiliśmy za 100 zł, ma dziś wartość 500 zł, a za jakiś czas ta kwota może wzrosnąć do 1000 zł, to znaczy, że dokonaliśmy dobrego wyboru, a dodatkowo, w razie jakiegoś mojego kryzysu będziemy mogli je sprzedać z zyskiem.
W filmie pojawia się temat spektakularnego sukcesu artystycznego Ewy Juszkiewicz. Tomek Pasiek miał swojej kolekcji kilka prac tej artystki, a dwie z nich jakiś czas temu sprzedał z dużym zyskiem i dziś może sobie za nie kupić co najmniej 50 innych dzieł. Na pewno fajnie gdy kolekcja jest również dobrą inwestycją, ale przestrzegałbym przed kupowaniem sztuki wyłącznie z celu inwestycyjnym, bo niezwykle trudno przewidzieć, czy ceny wybranych przez nas prac za jakiś czas wzrosną, czy wręcz przeciwnie. Łatwo się w tym temacie boleśnie pomylić.
Jeszcze kilka czas temu sztuka kojarzyła się głównie z wystawami muzealnymi. Dzisiaj, w dobie ogromnego rozwoju rynku sztuki popularność zyskały prywatne galerie – odwiedzają je nie tylko kolekcjonerzy, ale także osoby, które interesują się sztuką. Czy nie uważa pan, że znaczący wpływ na to zjawisko ma m.in. kryzys państwowych instytucji związanych z kulturą i sztuką?
Trwający od kilku lat kryzys w polskich instytucjach wynika wyłącznie z polityki. To nie jest tak, że muzea mają minimalne budżety – dowodem jest chociażby fakt, że państwo stać na zakup prac za setki milionów zł. Natomiast z całą pewnością sztuka weszła do mainstreamu i o tym w pewnym sensie jest ten film. Oczywiście, jest to wciąż produkt dla wybranych, ale stał się już tematem mainstreamowym. Świadczy o tym rosnąca popularność wydarzeń typu Warsaw Gallery Weekend czy Noc Muzeów. Obie imprezy co roku przyciągają tłumy odwiedzających. Nawet, jeżeli nie kupujemy sztuki, to nie oznacza, że nie możemy z nią obcować. Inn sprawa, że pod względem jakości prezentowanych prac galerie mają dziś dużą przewagę nad muzeami. Na szczęście już za rok otworzy się nowa siedziba Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a wraz z nią pojawi się wiele możliwości prezentowania dobrej sztuki współczesnej – nie tylko z Polski, ale także z całego świata.
Polski rynek sztuki rozwija się bardzo dynamicznie, jednak w porównaniu do innych państw wciąż jesteśmy na początku drogi. Co pana zdaniem musiałoby się zmienić, żebyśmy pod tym względem dorównali rynkom zagranicznym?
Życzyłbym sobie, żeby w Polsce było dużo więcej kolekcji instytucjonalnych – banków, firm prawniczych, korporacji. W połowie lat 90. zostałem zatrudniony do otwarcia w Polsce Riders Digest i na pierwsze 3 tygodnie w swojej pracy pojechałem na szkolenie do głównej siedziby w Stanach. Wchodząc do biura w bardzo pięknie brzmiącej miejscowości Pleasantville mój wzrok przykuły obrazy na ścianach, a wśród nich dwie prace Modiglianiego, które błędnie uznałem za reprodukcje. Pamiętam swoje zdumienie, kiedy dowiedziałem się, że Riders Digest ma największą prywatną kolekcję sztuki na świecie, liczącą ponad 400 prac. Niestety, w Polsce taką działalność prowadzi raptem kilka firm – w tym ING, mBank i Bank Millenium. Czasem zdarza się, że jakaś firma kupi kilka prac, żeby powiesić je na ścianach swoich biur i tyle. Miejmy nadzieję, że to się zacznie zmieniać na lepsze – nie tylko firmach o kapitale zagranicznym, ale też w polskich przedsiębiorstwach. Wówczas polityka nie będzie już w ogóle istotna.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS