Po niedawnych „Dwóch teatrach” płocki teatr zaprezentował kolejną sztukę swojego patrona – Jerzego Szaniawskiego. Tym razem sięgnięto jednak po utwór dużo mniej znany, choć w dwudziestoleciu międzywojennym był jednym z częściej wystawianych.
„Papierowy kochanek” stawia sporo pytań i prowokuje do myślenia, rzadko dając gotowe odpowiedzi. Jakby w kontrze do otaczającej nas rzeczywistości i medialnych przekazów, gdzie wszystko ma być proste, szybkie i często prymitywnie „łopatologiczne”. Tylko który z tych światów jest tak naprawdę z papieru?
Cechą twórczości Szaniawskiego jest genialne uchwycenie złożoności ludzkiej natury i świata w którym żyjemy. Taka konstatacja może być dziś nieprzyjemna, może drażnić i niepokoić. Wszyscy bowiem wolimy raczej proste wyjaśnienia – najlepiej zgodne z naszymi przekonaniami – i szybkie rozwiązania. Może po części dlatego niektórzy Szaniawskiego krytykowali, zarzucając mu tanie i ckliwe „psychologizowanie”. Ukuto nawet na to specjalne, pejoratywne określenie: „szaniawszczyzna”.
Dziś już raczej wiadomo, jak bardzo niesprawiedliwe były to zarzuty, historia teatru przyznała rację Szaniawskiemu. Co oczywiście nie znaczy, że teatr zatrzymał się w czasach, kiedy pisał on „Papierowego kochanka”. I widać to wyraźnie w płockiej inscenizacji wyreżyserowanej przez Pawła Pasztę. Jej pierwszy akt można nawet uznać za awangardowy – mimo nawiązań do klasycznej, XVII wiecznej komedii dell’ arte. Zwieść nas może prolog z teatralną, pokiereszowaną orkiestrą. Będziemy szukali jego znaczenia, jakiejś wyraźnej podpowiedzi w późniejszym rozwoju akcji. Na próżno. Każdy musi jej znaczenie znaleźć w sobie, na własną rękę.
Taka „podróż” nie jest męcząca, a może być fascynująca. Każda odpowiedź jest bowiem dobra, bo jest… nasza. I każda może być inna. A jak ktoś po pierwszym akcie powie sobie w duchu: nie do końca wiem o czym ten spektakl traktuje, to też nic złego. Tak samo myśli często publiczność w teatrach – nie tylko tych awangardowych – na całym świecie (inna sprawa czy jest w stanie się do tego przyznać). Także w TR Warszawa czy Nowym Teatrze, także jak reżyseruje Grzegorz Jarzyna czy Krzysztof Warlikowski (daje te przykłady celowo, bo wiem, że w Płocku często lubimy porównywać się z Warszawą). Bo na tym także polega współczesny odbiór teatru – nie musimy być niewolnikami szkolnych frazesów typu „co artysta miał na myśli”, ciekawa może też być eksploracja w głąb naszych własnych myśli i odczuć. Oczywiście ważne jest tu zachowanie proporcji – całkowity brak komunikacji z widzem, raczej nie powinien być wyznacznikiem artyzmu.
Wracając do płockiego „Papierowego kochanka”: zamiast usilnie szukać znaczeń, warto wsłuchiwać się w zdania padające ze sceny. Szaniawski przywiązywał bowiem wielką wagę do słowa i dużo pracował nad językiem. Chciał uzyskać efekt wycyzelowanej, trafiającej w sedno, lapidarnej formy. Jest więc w pierwszym akcie sporo nawiązań do egzystencjalnej kondycji człowieka. No i pojawia się Pierrot (Bogumił Karbowski znowu w głównej roli!) – wrażliwy, romantyczny, uczuciowy, czyli… niepasujący do świata. Inny. Od razu budzi z jednej strony ciekawość, a z drugiej lęk: czy nam nie zagraża, czy nas nie zmieni, czy powinniśmy mu pomóc?
W pierwszym akcie na pewno na uwagę zasługuje także scenografia autorstwa Eweliny Brudnickiej. Scenografia totalna, pokazująca całą, ogromną teatralną scenę wraz z rusztowaniami i zapleczem technicznym. Jak przyznała autorka w wywiadzie opublikowanym na stronach teatru: scena to metafora świata, a cały świat przecież jest teatrem.
Drugi akt jest już poprowadzony bardziej tradycyjnie. Akcja nabiera większego tempa, wszystko staje się bardziej jasne i klarowne. Obecność Pierrota – tytułowego kochanka, zmienia nie tylko społeczność, a także… jego samego. Jedna zmiana uruchamia następną, wszystko zaś ma jakieś swoje konsekwencje. Jak w życiu, bo jest w tym spektaklu sporo odniesień do współczesności. Ciekawa jest postać Nelly – na początku mocno feminizującej, która Pierrota traktuje lekko z góry, a potem… z równą siłą i determinacją ulega jego urokowi. Pewnie to trochę stereotypowe i nie idące z „duchem czasu”, ale Maja Rybicka gra tę postać na tyle… spokojnie i przekonująco, że jesteśmy w stanie w to uwierzyć. Może zadziałało tu jej aktorskie doświadczenie filmowo-telewizyjne, bo przed kamerą często mniej, znaczy więcej. Okazuje się, że ta reguła sprawdza się też w teatrze.
Z kolei najwięcej odniesień „społecznych” niesie postać ojca Nelly – Hipolita ( Szymon Cempura). Ten nowobogacki przedsiębiorca tęskni za… duchowością. Organizuje sobie duchowe kwadranse, dziś nazwalibyśmy je może treningami mindfulness. Jak przystało na „dobrego pana”, także innych zachęca do rozwoju, realizacji marzeń itd. Deklaruje, że wszyscy tak naprawdę są równi i podobni, jeśli chodzi o własne potrzeby czy tęsknoty. Ale tak naprawdę innymi gardzi. Siebie stawia zawsze wyżej, nie akceptuje wyborów nawet własnej córki.
„Papierowy kochanek” to spektakl wielowątkowy. Jeśli dalej trzymać się już nieco wyświechtanych szkolnych frazesów – każdy możne w nim znaleźć coś dla siebie i… o sobie. Żadna postać nie jest do końca jednoznaczna. Do każdej możemy podejść w różny sposób. W każdej możemy dostrzec trochę „papieru”. A może jest on także w każdym z nas? Warto spędzić w teatrze te dwie godziny, aby na tego typu pytania poszukać odpowiedzi. A nawet jak nie na wszystkie znajdziemy, to i tak z pewnością ten czas nie będzie stracony.
Jakub Moryc
autor jest członkiem Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS