Pocztówka z początku XX wieku. Fot. archiwum prywatne / Twój Sącz
Pierwsi ekolodzy pojawili się w Nowym Sączu już w XIX wieku. Dosłownie „wyczuli” naciągający smog, bowiem podczas budowy kolei zarzucano inwestorom, że nasze czyste górskie powietrze zostanie skażone!
Od wieków atutem Nowego Sącza było położenie oraz otaczająca miasto przyroda. Miastem usytuowanym w kotlinie zachwycali się podróżnicy, a także pisarze, jak Zofia Nałkowska. Stolica ziemi sądeckiej, położona w widłach dwóch rzek, była „drabinką do Tatr” – pisał Seweryn Goszczyński. Niestety, zaledwie jednostkom zależało na utrzymaniu tego stanu rzeczy.
Historia ekologii na Sądecczyźnie rozpoczyna się od budowy linii kolejowej, na początku lat 70. XIX wieku. Zanim uroczyście pierwszy pociąg wjechał do stolicy ziemi sądeckiej (18 sierpnia 1876 roku), inżynierowie i władze miasta spotkali się z niespotykanymi dotąd ruchami na rzecz ochrony czystości powietrza. Dzisiejsi aktywiści antysmogowi mogliby się od nich uczyć!
Przeciwnicy kolei (większość na oczy nie widziała pociągu) uważali, że nowy rodzaj transportu zniszczy bezpowrotnie jakość sądeckiego powietrza. Okoliczna ludność była przekonana, że dymiące kominy pociągów będą w stanie nie tylko wpłynąć na zanieczyszczenie atmosfery, ale nawet na obniżenie liczby plonów, a to już był poważny argument. Trzeba pamiętać, że większość mieszkańców regionu żyła z rolnictwa. Radni w Starym Sączu uważali, że w związku z budową linii kolejowej ludziom zostaną odebrane grunty służące uprawie roli, przez co nie będą mieli gdzie siać zboża, buraków, sadzić ziemniaków i innych warzyw. Sądeczanom, szczególnie tym słabiej wykształconym, szybko spodobały się te argumenty.
Wymyślono więc oryginalny protest: aby nie przyjechały pociągi targano z Dunajca i Popradu wielkie kamienie, a następne ustawiano je na torach kolejowych. Oczywiście te działania były co najmniej śmieszne i bezskuteczne. Taka forma ochrony zdrowia i powietrza, a tak naprawdę zacofanie, było szokiem dla Austriaków. Galicja to był jednak stan umysłu. Pierwszym „ekologom” na szczęście nie udało się zatrzymać kolei.
Fotografia z okresu międzywojennego wykonana najprawdopodobniej na terenie lokomotywowni w Nowym Sączu. Fot. ze zbiorów Włodzimierza Waląga
Niedługo potem Sądeczanie mieli kolejny powód do ochrony przyrody. Otóż pewnego dnia nad Dunajcem dało się słyszeć wybuchy. Z racji, że było to w latach 70. XIX wieku, nikt wcześniej takiego huku nie słyszał. Zdarzało się to coraz częściej. Okazało się, że w umysłach sądeckich rybaków zrodził się genialny pomysł, aby za pomocą dynamitu… łowić ryby. Sam Alferd Nobel by na to nie wpadł! Oczywiście, należy docenić kreatywność naszych pradziadów, jednak rajcy miejscy szybko zaniepokoili się niszczeniem brzegów, miejsc połowu, a w końcu płoszeniem ryb. Zabroniono tego procederu. Warto tutaj dodać, że nowosądeczanie nie byli w tego typu praktykach osamotnieni.
Powyższe przykłady mogą wzbudzać uśmiech na naszej twarzy… Są o tyle zabawne, że przecież Nowy Sącz należał do miasta, które czystość na ulicach traktowało co najmniej pobieżnie. Ulicami spływały szamba, woda była zatruta, a jednak jakość powietrza, czy linia brzegowa Dunajca wydawała się najważniejsza. Stwarzano także poważne inicjatywy ekologiczne.
Jedną z nich był Okręgowy Związek Pszczelarzy. Na czele organizacji stał Gustaw Marschalkó, potomek osadników niemieckich, znany sądecki społecznik. Bez wątpienia możemy nazwać go ojcem nowoczesnej ekologii. Budował własne ule, rozwijał w Nowym Sączu nowoczesne ogrody, interesował się nowinkami. To on w okresie międzywojennym napisał list do władz miasta, aby zachować na Alei Batorego wysokie stare drzewa. Jego zdaniem ich wycięcie groziłoby katastrofą dla pszczół.
Bez wątpienia należy tutaj wymienić także postać zasłużoną dla ochrony środowiska w Polsce. Prof. Stefan Jarosz (1903–1958) urodził się w Rozwadowie nad Sanem, ale gimnazjum ukończył w Nowym Sączu. Był absolwentem studiów leśniczych i geograficznych. Uczestniczył w wielu wyprawach do Ameryki Północnej, gdzie inicjował utworzenie Związku Podhalan, a nawet został jego honorowym prezesem. Odwiedził m.in. Alaskę, Góry Skaliste i inne regiony. Wizyty miały cel naukowy, ale obserwował także ochronę środowiska.
Po obronie doktoratu (napisał go na temat Gorców) działał na rzecz ochrony przyrody – jako jeden z pierwszych sformował postulat utworzenia Tatrzańskiego Parku Narodowego. Przed wojną odbył dziesiątki spotkań w tej sprawie, promował tę ideę przez odczyty i prelekcje. Po wojnie rozpoczął pracę w Ministerstwie Leśnictwa, gdzie stworzył Biuro Ochrony Przyrody. W latach 1945–1950 był Naczelnikiem Parków Narodowych i Rezerwatów w tymże ministerstwie. Jako docent pracował na Uniwersytetach w Poznaniu (1947–1952) i Warszawie (1952–1958). W 1957 r. został kierownikiem zakładu biogeografii Uniwersytetu Warszawskiego. Pełnił funkcję wiceprezesa PTTK. Zmarł w Warszawie i został pochowany w Alei Zasłużonych na Powązkach. W Sączu niestety należy do postaci zapomnianych.
Podróżnik Stefan Jarosz podczas wyprawy na Alasce. 1936. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Wbrew pozorom nasze miasto ma długą tradycję ochrony środowiska. Zapewne czytasz to drogi czytelniku, kiedy za oknami szaleje pył PM 10. Tak oto piszemy kolejną kartę z dziejów zanieczyszczania środowiska. Dzisiaj nikt nie wynosi kamieni z Dunajca, aby nie wpuszczać samochodów do Sącza, ale niestety podobnie jak w XIX w. nie mamy pomysłu na uratowanie powietrza. I to jest w tej historii najsmutniejsze.
Łukasz Połomski
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS