Wykluczenie zawsze boli. Ale było też poczucie wolności, satysfakcja z wyboru innego stylu życia i innych wartości niż te dominujące.
Nie wszystkie dzieci hipisów są hipisami. Nie wszystkie są gotowe o tym rozmawiać, ale niektóre są. Dotarła do nich Iza Klementowska. Bo czemu nie, skoro jest reportażystką, co z niejednego pieca jadła chleb i opisywała, jak smakuje. Na przykład ten uchodźczy. Z tematem „dzieci kwiatów” miała kłopot, którego nie ukrywa: jak być opisywaczem, a zarazem powiernikiem poruszających serce i sumienie opowieści, których słuchała w tylu miejscach świata? Od USA przez Polskę po Indie. Jak nie przekroczyć czerwonych linii prywatności, gdy rodzi się bliska, empatyczna relacja? Albo gdy samej chce się zrzucić buty i skarpetki i dotknąć bosymi stopami drewnianej podłogi lub trawy. Tak jak robią to jej gospodarze, rozmówcy, nawet gdy już dawno nie mieszkają w domach swego hipisowskiego dzieciństwa, gdzieś w leśnym ustroniu, gdzie nie było miejskich wygód i rozrywek. Nie tylko ciepłej wody w kranie, ale też telewizora.
Ale z kłopotem Klementowska sobie poradziła, a my możemy dzięki jej książce poznać smak hipisowskiego chleba. Gorzko-słodki. Tak zwykle smakuje życie różnych mniejszości, nie tylko pokolenia kontrkultury, która zrodziła w latach 60. m.in. hipisów. Ze słonecznej Kalifornii ruch przedostał się nawet za żelazną kurtynę, w tym do Polski i Związku Radzieckiego, czyli do systemu niedemokratycznego. W Ameryce odrzucał kapitalizm, w PRL – komunizm. Hipisi zaś byli odrzucani i tu, i tu. Nie tylko przez system, ale też przez większość społeczeństwa w systemie wychowaną.
To bolało, czasem dosłownie, gdy milicja pałowała hipisowskie zloty i siłą strzygła długie włosy chłopaków. Wykluczenie zawsze boli. Ale było też poczucie wolności, satysfakcja z wyboru innego stylu życia i innych wartości niż te dominujące. Radość z bycia ciągle w drodze, poznawania wciąż nowych miejsc, ludzi, muzyki, książek. Zawierania przyjaźni, budowania własnej wspólnoty, „ruchu”. To jednak kosztowało. Rozmówcy Klementowskiej tego nie przemilczają. Ceną była nie tylko stygmatyzacja urzędowa i społeczna, czasem także rodzinna. Do tego dochodziły złe skutki narkotycznego uzależnienia.
A w drugim pokoleniu – pokoleniu dzieci „dzieci kwiatów” – o którym głównie toczy się ta opowieść, pojawiły się trudne pytania: czy chcę żyć tak jak rodzice; totalnie czy tylko od święta; założyć własną rodzinę; mieć własne dzieci i wychowywać je podobnie, jak mnie wychowywano? Gdy drugie pokolenie dorosło, a rodzicom włosy zaczęły siwieć, pojawiły się też pytania, czy we wzajemnych relacjach wszystko było tak super, jak się wydawało w sielankowym dzieciństwie i młodości. Szczególnie przejmująca jest pod tym względem opowieść o Tomku, który zerwał kontakty z ojcem mieszkającym w Indiach, bo miał poczucie, że „bycie w drodze” było ważniejsze dla ojca niż on sam. Gdy matka zmarła na raka, Tomek wysłał ojcu telegram z dopiskiem: nie przyjeżdżaj na pogrzeb.
Wyszło u nas trochę książek o ruchu hipisowskim, w tym praca o jego inwigilacji przez peerelowską Służbę Bezpieczeństwa (pisałem o tym na naszych łamach). Jednak opowieść Izy Klementowskiej ma tę zaletę, że hipisi przestają być w niej „hipisami” – przedmiotem opisu historycznego czy socjologicznego lub gadżetem kultury masowej – a stają się ludźmi. Bywali odczłowieczani i demonizowani przez propagandę polityczną czy religijną, ta książka przywraca im człowieczeństwo w dobrym i złym znaczeniu.
Iza Klementowska, Zapach trawy. Opowieść o dzieciach hipisów, Wydawnictwo Agora, s. 294
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS