Czemu tak jest?
– Nie mogę się powstrzymać przed myślą, że gdyby chodziło o mężczyzn i to oni musieli sobie radzić z traumą, to robilibyśmy dużo więcej. Jednak w związku z tym, że ich to nie dotyczy, a jednocześnie to właśnie oni są negocjatorami, sędziami, to przemocy seksualnej nie poświęca się wystarczająco dużo uwagi.
Ukrainki też będą musiały się zmierzyć z takim podejściem?
– Niekoniecznie. Jeśli w ogóle można mówić o jakichkolwiek pozytywach w tej sytuacji, to jest to rozgłos. O tym, co się dzieje w Ukrainie, słyszymy na bieżąco. Niemal zaraz po danym wydarzeniu. Międzynarodowe zainteresowanie jest duże. Po raz pierwszy od czasu masakry w Srebrenicy tak wielu ludzi się sprzeciwia i głośno nawołuje do reakcji.
Zarazem jednak mam mieszane uczucia, bo jest wiele innych miejsc na świecie, jak Etiopia czy ośrodki detencyjne w Chinach, gdzie dzieją się podobne rzeczy i nikt o nich nie mówi.
CZYTAJ TEŻ: Naszego miasta już nie ma. W Mariupolu Rosjanie zmienili nas w ludzi pierwotnych
Niestety. Podobnie, jak w Polsce, jeśli chodzi o granicę polsko-ukraińską i polsko-białoruską. Na tej drugiej też znajdują się uchodźcy, tyle że z Syrii, Iraku czy Afganistanu. Nie dostają żadnej pomocy.
– Rozmawiałam z afgańskimi przyjaciółmi, którzy nie są w stanie pojąć dlaczego się tak dzieje. Ja jednak rozumiem: Ukraińcy to Europejczycy, a Rosja jest bezpośrednim zagrożeniem dla Zachodu. To wszystko dzieje się blisko nas, więc bardziej się przejmujemy i silniej współczujemy.
Odczuwam duży ból, gdy myślę o Ukrainie, o tych zgwałconych kobietach… W swojej książce piszesz o gwałcie jak o broni. Do tej pory takie zbrodnie wojenne kojarzyły się się raczej z adrenaliną, korzystaniem „z okazji”, a nie zaplanowanym działaniem.
– Gwałty wydarzały się w trakcie konfliktów zbrojnych od zawsze. Jednak od kilkudziesięciu lat nie chodzi tylko o to, by żołnierze dali upust swej agresji. Ludzie w Rwandzie, Nigerii czy działacze ISIS byli instruowani przez dowódców, żeby gwałcić. To taktyka wojenna.
Po to żeby upokorzyć lokalną ludność?
– Tak. I, żeby ją sterroryzować, wypędzić z danych terenów. Jeśli tak na to spojrzeć, to gwałt jest bardzo skuteczną bronią. Do tego tanią. Jak powiedział mi kiedyś jeden z generałów, gwałt kosztuje mniej niż jeden nabój do kałasznikowa.
Mówimy tyle o powszechności gwałtu wojennego, ale pierwszy proces, w którym udało się kogoś skazać za gwałt, jako zbrodnię przeciw ludzkości, miał miejsce dopiero w 1998 roku. Po ludobójstwie w Rwandzie.
– Kiedy się o tym dowiedziałam, byłam zszokowana. Co więcej, to że Jean-Paul Akayesu, który nakazał mordowanie Tutsi, został oskarżony i o to, wydarzyło się niejako przypadkiem. Na początku Izba Międzynarodowego Trybunału Karnego dla Rwandy nie miała w ogóle zamiaru rozpatrywać przypadków przemocy seksualnej. Do czasu. Jedna z zeznających kobiet opowiadała o masakrze i w którymś momencie wtrąciła „a potem zostałyśmy zgwałcone”.
Jeden z sędziów stwierdził, że „nikt nie jest zainteresowany słuchaniem o tym”. Na szczęście zareagowała prawniczka Navanethem Pillay, która wchodziła w skład rady. Powiedziała, że skoro kobiety przebyły taką drogę, by zeznawać, to wypadałoby chociaż w pełni wysłuchać ich historii. Okazało się, że mnóstwo osób zostało sprowadzonych do budynku, w którym stacjonował Akayesu i na jego polecenie zostało zgwałconych. Tym samym Izba wstrzymała sprawę, by zebrać nowe dowody i przeformułować treść oskarżenia.
Kobiety zeznające w procesie miały nadzieję, że to zmieni sytuację poszkodowanych w przyszłości. Okazało się jednak, że gwałt wciąż traktowany jest jako „poboczna sprawa”. Przez kolejnych 20 lat skazano za to tylko jedną osobę. A przecież w tym czasie w trakcie konfliktów zbrojnych setki tysięcy kobiet zostało zgwałconych.
Może to z powodu naszej kultury? Wciąż panuje oczekiwanie, że ofiary będą po cichu leczyć swoje rany.
– Jest nawet gorzej. Wiele kobiet zbierało się na odwagę i głośno mówiło o tym, co się zdarzyło, tylko nikogo to nie obchodziło. Potem bohaterki moich tekstów pytały mnie: opowiedziałyśmy o tym horrorze, czemu nikt nie reaguje? Nie wiedziałam, co im odpowiedzieć.
W książce opisujesz, że po tych koszmarnych doświadczeniach, wiele kobiet doświadcza kolejnych traum. Nie mają odpowiedniej opieki albo ci, którzy powinni im pomóc, znów robią im krzywdę.
– To rozrywa serce. Ofiary przeszły przez piekło, a potem są traktowane tak, jakby to one zrobiły coś złego. Wyklucza się je ze społeczności, doświadczają ostracyzmu, albo są zmuszane do uprawiania seksu z odpowiedzialnymi za ich sprawy urzędnikami, by przetrwać.
W Kongo sędziowie wykorzystali seksualnie kobiety i dzieci, których procesy prowadzili. Zdarzają się też gwałty w obozach dla uchodźców. I to popełniane przez wolontariuszy. Kobiety po tych wojennych koszmarach są bardzo kruche, delikatne i niektórzy decydują się z tego skorzystać.
Niektóre z twoich bohaterek, były też zmuszane do donoszenia ciąży z gwałtu, co stanowiło dla nich kolejną traumę. Do Polski trafiają zgwałcone Ukrainki, które nie mogą wykonać aborcji. W teorii ciążę pochodzącą z gwałtu można u nas usunąć, w praktyce to nie takie łatwe, bo nie toczą się żadne sprawy karne.
– Warto pamiętać, że ten dramat nie kończy się wraz z tym, kiedy przetrwasz napaść. Jeśli urodzisz, to dziecko będzie ci już do końca życia przypominało o tym, co się stało. Wiem że Ukrainkom starają się pomagać organizacje pozarządowe, ale to na pewno za mało.
CZYTAJ TEŻ: Rusza bezprecedensowy w Europie proces. Oskarżona: działaczka aborcyjna
Tak. Za to polski rząd nie wspiera ich w tej kwestii. Rozmawiałaś z wieloma ocalałymi, czego takie osoby potrzebują?
– Na pewno poradnictwa i pomocy psychologicznej, które nie są, niestety, powszechnie dostępne. W różnych miejscach na świecie działają np. grupy wsparcia. Kobiety mogą wspólnie rozmawiać o tym, co się stało. Czasem też organizują sobie zajęcia, jak sadzenie kwiatów czy gotowanie, co działa na nie terapeutyczne.
To jednak oddolne, małe inicjatywy. Tu potrzeba zdecydowanie międzynarodowego działania na dużą skalę. Myślę, że to może się wydarzyć w związku z sytuacją w Ukrainie. Tak, jak wspomniałam, nadzieję niesie to, że tak dużo rozmawiamy o tym, co tam się dzieje.
Czy widzisz jakieś jaskółki zmian?
– Widzę nadzieję w ludziach, którzy próbują coś zmienić, mówią, działają. Dobrze, że same ofiary o tym opowiadają. Chociaż potrzeba tu dużo ostrożności. Zapewne mają w sobie coś w rodzaju poczucia patriotycznego obowiązku, by dawać świadectwo rosyjskich zbrodni. Jednak to wszystko potem nigdy nie zniknie z internetu. I za kilka lat może być przyczyną wtórnej traumy tych kobiet. Ale tutaj odpowiedzialność spoczywa już na nas, dziennikarzach. Zastanówmy się czy rzeczywiście trzeba podawać nazwisko i pokazywać zdjęcia skrzywdzonych.
Jak mogą działać tak zwani „zwykli obywatele”?
– Przede wszystkim uświadamiać innych, co się dzieje. Kobiety, z którymi rozmawiałam, powtarzały, że pragną, by sprawcy zapłacili za swoje zbrodnie. I niekoniecznie chodziło im o sądowy wyrok, często chodzi po prostu o to, by świat dowiedział się o ich krzywdzie i o tym, kto ją wyrządził. Jeśli wybierzemy milczenie i będziemy odwracać wzrok, to nie doczekają się nawet tej sprawiedliwości.
Rozmawiała Karolina Rogaska
Christina Lamb – od ponad trzydziestu lat relacjonuje konflikty zbrojne. Została pięciokrotnie uhonorowana nagrodą British Press dla najlepszego zagranicznego korespondenta roku, a także wyróżnieniami What the Papers Say Award, Prix Bayeux Calvados, Foreign Press Association i Amnesty International za swoje reportaże z różnych stron świata. Na co dzień pełni funkcję głównej korespondentki wojennej w „Sunday Timesie”. Za swoje zasługi została odznaczona przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego
Książka Christiny Lamb “Nasze ciała, ich pole bitwy”
Fot.: Materiały prasowe / Znak
CZYTAJ TEŻ: Ile jeszcze osób musi zginąć w Ukrainie, żeby Zachód zrozumiał, że Rosja to zagrożenie?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS