A A+ A++

Historię Pinokia, drewnianej kukiełki wystruganej przez Dżepetta, który ze wszystkich sił chciał mieć syna, zna już chyba każdy – a spora w tym zasługa kultowej animacji Disneya, którą dopiero po latach od swojej premiery pokochali widzowie. Korporacja Myszki Miki sięgnęła po klasyk raz jeszcze, skutecznie niszcząc jego legendę aktorską wersją – szereg zmian unowocześniających opowieść, wzbudzająca niepokój kreacja Toma Hanksa oraz kilka nieśmiesznych żarcików sprawiły, że człowiek po raz kolejny doszedł do wniosku, iż nie warto niszczyć pięknych momentów na rzecz nieudanych aktorskich wersji. Kiedy więc Netflix zapowiedział, że Guillermo del Toro, co prawda bardzo utalentowany reżyser i twórca, pracuje nad kolejnym obrazem czerpiącym garściami z baśni Carla Collodiego, nie do końca byłam spokojna. Po seansie z netflixowym „Pinokio” mogę powiedzieć jedno: tej animacji nie możecie przegapić. Zapraszam do recenzji.

Guillermo del Toro nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Twórca odpowiedzialny za takie produkcje jak „Kształt wody”, „Labirynt Fauna” czy „Mutant” z ogromną śmiałością wytyczył sobie drogę w branży filmowej, naznaczając swoje projekty wieloma charakterystycznymi elementami, na które niebagatelny wpływ miały jego doświadczenia z przeszłości i wrażliwość. To filmowiec, który nie boi się w świetle reflektorów stawiać największe monstra, zwracać uwagę na bezsens wojny, dawać 5 minut zwykłym bohaterom – kiedyś Meksykanin zwykł mawiać, że nieustannie kręci ten sam film. I w przypadku zrealizowanego przy wsparciu Netflixa „Pinokia” jest całkiem podobnie – del Toro podejmuje się wyzwania i pisze własną baśń, która porusza widza od pierwszej do ostatniej minuty.

Guillermo del Toro: Pinokio (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Ku chwale Italii

Dżepetto jest szczęśliwym ojcem niezwykle ciekawego świata, inteligentnego i chętnego do pomocy Carlo. Ojcostwo jest ciężkim kawałkiem chleba, który wymaga ogromnej cierpliwości i uważności, jednakże mężczyźnie przynosi ogrom radości – chłopiec wydaje się być promykiem słońca rozjaśniającym każdy dzień stolarza. Kiedy więc w 1916 roku, w czasie bombardowań niosących zniszczenie na okoliczną wioskę, umiera ukochane dziecko Dżepetta nie jest on w stanie się podnieść. Targany smutkiem i nieprzepracowaną żałobą po stracie popada w alkoholizm. Lata mijają, we Włoszech zaczynają panować faszyści, którzy pragną nadzorować każdy element życia obywateli. Tymczasem powstaje drewniana kukiełka chłonąca codzienność całym sobą.

Już po pierwszych 10 minutach recenzowanego „Guillermo del Toro: Pinokio” zdajemy sobie sprawę, że nie będzie to animacja, do jakiej zdążyliśmy przywyknąć. Autorzy robią zwrot o 180 stopni i w centralnym punkcie nie stawiają zaczarowanej, drewnianej marionetki, a stolarza, który cierpi – z żałoby, tęsknoty i miłości – co nadaje produkcji nowej dynamiki. W trakcie pijackiego rauszu powstaje sosnowa namiastka jego syna, której inność na samym początku jest traktowana jako zagrożenie, później jako okazja do zysku w wielu wymiarach. Nie chodzi jednak, by Pinokio stał się człowiekiem, o tym nie ma mowy nawet przez moment. Jego życie, a raczej niemożność zakończenia istnienia, na początku pojmowane są jako przywilej – ułatwiający zarabianie pieniędzy czy stworzenie żołnierza idealnego. Nieśmiertelność jest wykorzystywana także przez dziecięco naiwnego, głównego bohatera, lecz z czasem staje się jasne, że w całym tym paradoksie śmierć jest jednym z ważnych elementów prawdziwego, wartościowego życia. Możliwość powrotu z zaświatów, przez którą istnienie nie jest jedyne i niepowtarzalne, staje się cechą główną drewnianej kukiełki. Proces stawania się prawdziwym chłopcem i decyzja o sięgnięciu po to jedno, prawdziwe życie, będzie wykluwała się wraz z poświęceniem i miłością, jaką Pinokio pragnie okazać ojcu.

Guillermo del Toro: Pinokio (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Ludzie obawiają się tego, czego nie znają

Guillermo del Toro: Pinokio (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Bohater i kontrakt

Pod przykrywką baśni, produkcji w ogólnym rozumieniu przeznaczonej dla dzieci, reżyserzy, bo netflixową nowość nadzorował nie tylko Meksykanin, ale również Mark Gustafson, przedstawiają skomplikowaną, skłaniającą do głębokiej refleksji opowieść o żałobie, śmierci i życiu, nieśmiertelności, która staje się brzemieniem, a nie przywilejem, państwie totalitarnym, pogoni za akceptacją i miłością – nie tylko tą utraconą, dziecięcą, ale miłością ze strony rodzica. I w moim odczuciu udaje im się to niemal perfekcyjnie. Ta osadzona w politycznych i religijnych kontekstach animacja sięga nie raz, nie dwa po szereg symboli – również tych chrześcijańskich, stawiając je w opozycji do sytuacji drewnianej lalki i jej opiekuna, do sensu prawdziwego istnienia, mieszając świat materialny z duchowością.

Pamiętając o silnym przesłaniu dotyczącym posłuszeństwa, jakie wybrzmiewało w powieści Collodiego, „Guillermo del Toro: Pinokio” korzysta z założeń włoskiego państwa totalnego i osadza fabułę w konkretnym okresie historycznym. Podczas oglądania nie śledzimy poczynań drewnianej lalki w szkole czy na wyspie osłów, ale trafiamy do faszystowskiego obozu, który z niewinnych i pragnących akceptacji chłopców ma wykształcić prawdziwych obywateli i maszynki do zabijania. Posłuszeństwo przede wszystkim – i to tylko ku chwale Italii i Benito Mussoliniego. Dlatego też świat ukazany jest niemal pod linijkę dostosowany do reżimu – tutaj nawet obwoźny teatr lalek wychwala dyktatora. Dodatkowo del Toro po raz kolejny rozprawia się z religią. W „Pinokiu” scenarzyści nie boją się krytyki duchownych, którzy by tylko utrzymać się na powierzchni przytakują i chodzą krok w krok za faszystami, węsząc w przyjaznych kontaktach szansę na przetrwanie i dobrobyt.

Guillermo del Toro: Pinokio (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Solidna produkcja z przesłaniem

Recenzowany „Guillermo del Toro: Pinokio” urzeka od strony technicznej, a jego stylistyka idealnie współgra ze scenariuszem pozbawionym bajkowości, lecz obfitującym w wiele morałów i mrocznych wątków. Niemała w tym zasługa Gustafsona, który czerpał ze swojego doświadczenia przy wcześniejszych projektach, nie bojąc się jednocześnie sięgnąć do stylu bliższego Timowi Burtonowi w „Gnijącej Pannie Młodej” niż produkcji ze stajni Disneya – animacja poklatkowa jest niezwykle dopracowana, pełna najdrobniejszych szczegółów, z charakterystycznym kontrastem i kolorystyką. Wiele filmów del Toro posiada konkretne zabarwienie, jakiego twórca trzyma się bardzo mocno – nie inaczej jest również w przypadku Pinokia, w którym na pierwszy plan w realnym świecie wysuwają się ciepłe barwy (brązy, czerwienie), natomiast granat i niebieskości dominują w krainie rządzonej przez Niebieskiego Sucha i Śmierć. To kolejny argument przemawiającym za tym, że animacja poklatkowa bardzo pasowała do całego projektu i nadała mu dodatkowego wyrazu artystycznego.

Mogłoby się wydawać, że autor w recenzowanym „Pinokiu” dokonał wręcz niemożliwego – planując przez lata koncepcję opowieści, która miała stać się uzupełnieniem „Labiryntu Fauna” i „Kręgosłupa diabła”, z ogromnym wdziękiem i rozmysłem przekształcił dobrze znaną historię, z nieco już zużytych nici utkał nową, wielobarwną tkaninę, dzięki czemu posłuży ona jeszcze przez wiele, wiele lat. Jego baśń o sosnowym chłopcu jest tak różna od produkcji, do jakiej zdążyliśmy przywyknąć, a jednocześnie bardzo przypominająca oryginał, wydaje się być uszyta na miarę. Przesłań jest tutaj wiele, od nas zależy, z jakich skorzystamy.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułCrespo posłużył się przykładem dwóch legend tenisa, by pokazać że Messi jest lepszy od Ronaldo
Następny artykuł13 grudnia -Pamiętamy! (zdjęcia)