Po tym sezonie polskim siatkarzom zostały trzy trofea – złote medale za triumf w Lidze Narodów i mistrzostwo Europy oraz…czapki basaballowe. Wbrew pozorom te ostatnie mają ogromną wartość, bo otrzymały je drużyny, które wywalczyły już awans na przyszłoroczne igrzyska. A bilet do Paryża był głównym celem ekipy trenera Nikoli Grbicia. Serb w wywiadzie udzielonym Sport.pl i dwóm innym redakcjom podsumowuje ostatnie pięć miesięcy, opowiada, czego nauczył się przez ten czas o zespole i samym sobie oraz o zbyt dużej odpowiedzialności, którą wzięli na swoje barki dwaj tegoroczni kapitanowie drużyny narodowej. I nie idzie w ślady swojego poprzednika Vitala Heynena, który już rok przed turniejem olimpijskim w Tokio wskazał pewniaka w składzie.
Agnieszka Niedziałek: Kiedy myśli pan o zakończonym w niedzielę sezonie, to co pojawia się w pańskiej głowie w pierwszej kolejności?
Nikola Grbić: Że był za długi. Już przygotowanie do dwóch dużych imprez jest trudne. Dlatego można zobaczyć, ile razy w ostatnich ponad 20 latach zespół, który triumfował w Lidze Narodów (wcześniej w Lidze Światowej – red.), wygrywał też ten drugi, docelowy turniej. Pamiętam tylko kilka takich przypadków. W 1996 roku dokonała tego Holandia, osiem lat później Brazylia, a w 2008 roku USA. A my mieliśmy teraz trzy imprezy – to było bardzo trudne. Ile zespołów grało naprawdę dobrą siatkówkę we wszystkich? Japonia, USA i Polska. Reszta albo pokazała się ze świetnej strony w jednym, albo w drugim. Nie chodzi mi nawet o dobry występ czy poziom siatkówki, ale o pozostanie głową w grze, utrzymanie skupienia i boiskowej agresji na odpowiednim poziomie przez cały turniej. To jest mój główny wniosek.
Po ćwierćfinale mistrzostw Europy z Serbią powiedział pan, że ten mecz kosztował go pięć lat życia. Zastanawiam się, ile kosztowały kwalifikacje…
Czy niedługo umrę (śmiech)? Ten mecz był jednym z naszych najtrudniejszych w tym sezonie. Pojawiają się pewne oczekiwania, a są takie drużyny, które – grając przeciwko mocniejszym rywalom – są jeszcze bardziej niebezpieczne. Mają jakość, by je pokonać lub co najmniej grać z nimi równo. Druga sprawa, to w czwartym secie meczu z Belgią dostrzegłem sygnały, które mi się nie podobały. Zaczęliśmy tracić pewność siebie. Wyczuwałem, że coś jest nie tak. To wszystko w połączeniu z grą rywali sprawiło, że było niebezpiecznie.
Nieraz opowiadał pan o przeciwciałach wytwarzanych w trudnych momentach. Dało to o sobie znać w kwalifikacjach olimpijskich?
Przez cało lato graliśmy przeciwko drużynom o różnej charakterystyce i różnych atutach. Mierzyliśmy się z trudnymi sytuacjami – niezależenie od tego, czy zaczynasz od przegrania seta, czy walczysz punkt za punkt. Wszystkie tie-breaki wygraliśmy. Przegraliśmy w LN z USA i Serbią, ale w obu przypadkach dość gładko. W trudnych sytuacjach tworzysz przeciwciała, bo byłeś już w tej sytuacji, wiesz, jak się zachować. Grasz potem najlepiej, gdy znajdziesz się pod ścianą. Nie twierdzę, że takiego zespołu nie da się pokonać, bo nie jesteśmy jedynymi, którzy to przerobili, ale to świetna cecha.
Patrząc na ten sezon, jeśli uznamy, że wygranie turnieju kwalifikacyjnego to też swego rodzaju trofeum…
Dostaliśmy za to czapki basaballowe (uśmiech).
Czy osiągnięcia z tego sezonu wykroczyły poza pana oczekiwania?
Zawsze oczekuję walki o zwycięstwo. Oczekuję wyciągania wniosków i robienia wszystkiego, co możesz, by wygrać. Oczywiście, nie zawsze jest to możliwe, ale zawsze w to mierzysz. Najpierw jest nastawienie: dajmy z siebie wszystko i zobaczymy, co się wydarzy. Potem starasz się wygrać wszystko i zaczynasz myśleć o tym, co powinniśmy zrobić, by to zrealizować. Jak zorganizować i zaplanować wszystko – trening, odpoczynek zawodników, by byli w jak najlepszej formie.
Jak mówiłem, nie zawsze jest to wykonalne, ale w tym sezonie sztab i zawodnicy wykonali kawał dobrej roboty. Zawsze więc masz nadzieję na zwycięstwo, ale tu na koniec pojawia się myśl: “Wow”. Gdyby ktoś powiedział mi, że wygramy wszystkie trzy turnieje, przegrywając po drodze dwa mecze z 31 o stawkę, to spytałbym “Gdzie mam podpisać?” lub “Co muszę zrobić?” (uśmiech). Oczekiwania oczywiście były – by podnieść poziom, zdobyć medal i wywalczyć kwalifikację, ale na koniec zdołaliśmy zrobić nawet więcej.
Czuje pan dumę z wykonanej przez siebie pracy?
Oczywiście, ale nie chodzi tylko o mnie. Specyfika sportu drużynowego polega na tym, że możesz zrobić dosłownie wszystko, co powinieneś i co możliwe, grać najlepiej jak potrafisz, ale facet z twojego zespołu już nie i przegrywasz. To jest frustrujące, ale w takim wypadku twoje wszystko nie wystarczy. Z drugiej strony, może być też tak, że to ty nie grasz najlepiej, ale inny gość może wejść z ławki, pomóc i popchnie drużynę do przodu.
Jestem dumny z pracy, którą wykonałem. Ale muszę zwrócić tu uwagę na jakość, poświecenie i ciężką pracę wszystkich moich współpracowników oraz zawodników. Jako drużyna wykonaliśmy fantastyczną robotę. Jestem bardzo dumny z tego, co osiągnęliśmy. To daje także pozytywny feedback, by kontynuować naszą pracę. Bo czasem robisz wszystko, co w twojej mocy, ale to nie wystarczy, bo rywal tego dnia może być lepszy.
Dowiedział się pan czegoś nowego w tym sezonie o drużynie, zawodnikach lub o samym sobie?
Dostałem wiele potwierdzeń co do rzeczy, które już wiedziałem. Nieco więcej teraz wiem o specyfice każdego zawodnika. Wiem lepiej, jak go pokierować, by lepiej grał. Na koniec kwalifikacji olimpijskich mieliśmy spotkanie – tak jak na koniec każdego turnieju. Zakończyłem je przekazaniem każdemu z chłopaków, co było u niego dobre, a nad czym powinien pracować w trakcie najbliższego sezonu. Bo to nie tak, że teraz idą do klubów, tam grają i tyle. Jeden musi popracować nad serwisem, u innego będzie to przyjęcie, atak czy obrona. Powiedziałem im: “Musicie się na tym skupić. Jeśli będziecie to robić codziennie albo trzy czy cztery razy w tygodniu, a pomnóżcie to przez sześć miesięcy, to jak wiele okazji macie, by się poprawić? Więc, gdy zobaczymy się ponownie, to chcę widzieć postęp i to, że wierzycie w pracę, którą wykonywaliśmy wspólnie”. Rozmawialiśmy, przeglądaliśmy statystyki, oglądaliśmy wideo i graliśmy wiele meczów. Mają dokładną ideę tego, nad czym mają pracować. Widzę, że mogą być lepsi. Dowiedziałem się też, co mogą dać drużynie, jak w niej pracują, kto jak sobie radzi w podstawowym składzie, czy wcześniej powiedzieć komuś, że gra itp. To była dla mnie nauka, ale przede wszystkim zyskałem potwierdzenia.
A co z odkryciem czegoś nowego o sobie?
Dowiedziałem się, że przy niektórych sprawach jestem za bardzo perfekcjonistą. Chciałem, by wszystko było zrobione w odpowiedni sposób, w odpowiednim momencie, porządku itd. A to proces i wiele rzeczy może pójść źle, wiele z nich nie zależy od twojego nastawienia. Ale nastawienie na ciężką pracę i robienie wszystkiego, tak jak robiliśmy tego lata, może takie sytuacje ograniczyć. Zawsze staram się uczyć – na bazie własnego doświadczenia i doświadczenia innych trenerów. Są to małe rzeczy. Trudno mi wskazać teraz coś, czego się ostatnio nauczyłem i dzięki temu jestem lepszy. Uważam, że jestem dobrym trenerem. A jako dobry trener wiele rzeczy robisz dobrze. To nie tak, że teraz mam listę rzeczy do poprawy. Jeśli się poprawię, to będą to drobne elementy, mały krok naprzód. Ale podchodzę do tego tak, że nigdy nie jestem gotowym produktem. Nie mam nastawienia: “Jestem taki dobry, mój poziom jest niesamowity, więc mogę usiąść, być dumny i poklepać się po ramieniu”. Zawsze można się czegoś nauczyć.
Latem nie było na to czasu, ale teraz będę oglądał nasze mecze. Może nie wszystkie, ale te ważne. Chodzi o istotne momenty i decyzje, np. czy w dobrym momencie wziąłem czas czy nie, co wtedy mówiłem. By to zrozumieć i uczyć się dzięki temu. Dzięki tej analizie zyskam potwierdzenie wyborów, które były dobre oraz może zauważę, że w danym momencie trzeba było zrobić coś innego. Chciałbym tu zaznaczyć, że kiedy mówię o sobie, że jestem dobrym trenerem, to nie tak, że myślę, że jestem niesamowity. Nie jestem zarozumiałym du***m. Jestem po prostu pewny, że wykonuję dobrze swoją pracę. Ale jestem też facetem, który zawsze stara się być lepszy. Jest cienka granica między byciem pewnym siebie i zarozumiałym. U mnie jest to pewność siebie.
Jeszcze przed tą planowaną analizą meczów przychodzi panu do głowy coś, co zrobiłby inaczej tego lata?
Był taki moment, gdy powinienem był wziąć czas. Nie pamiętam teraz dokładnie, w którym momencie meczu to było. Rywale posłali wtedy asa i dopiero potem poprosiłem o przerwę. Zdarzyło się to raz, może dwa tego lata.
A w kwestii wyborów personalnych?
Np. raz Semen poszedł na zagrywkę – o ile się nie mylę, to było w meczu z Argentyną – za Kochana. Wilfredo Leon był wtedy na boisku i nie mogłem go już zmienić ponownie, by poprawić przyjęcie. Semen zaserwował i zszedł. Mogłem go wprowadzić za kogokolwiek innego, niekoniecznie za środkowego. Zdałem sobie z tego sprawę zaraz po tej zmianie i wtedy pomyślałem “No nie!”. Takie coś zdarzyło się nie więcej niż pięć razy w tym sezonie.
W jego trakcie problemy zdrowotne wykluczyły dwóch ważnych zawodników – Mateusza Bieńka i Bartosza Kurka.
Nieraz zdarza się, że zawodnicy doznają urazów. Na szczęście, mamy wielu dobrych graczy i byli oni w stanie zastąpić tych nieobecnych. To, że mieliśmy takie lato bez tych dwóch siatkarzy, dużo mówi o tym, jak wielką jakość prezentują pozostali zawodnicy. Prawie całe lato graliśmy ze “Zwierzem” i “Norbim” i zagrali naprawdę dobrze. Zawsze byli w gotowości, gdy byli potrzebni. To jest kwestia jakości, jaką ma ta drużyna. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będziemy znów zdrowi i w komplecie.
Kurka w roli kapitana zastąpił w Chinach Aleksander Śliwka.
Są bardzo podobni i dlatego są kapitanami. Obaj też myślą zbyt dużo o związanej z tą rolą odpowiedzialności. Że jak coś nie idzie, to właśnie oni muszą coś zrobić. Olek miał z tym większy problem, gdy widział, że drużyna gorzej sobie radzi niż gdy kapitanem był Kuraś. Ale wolę takich zaangażowanych zawodników niż kogoś, komu tego brakuje. Kapitana nie wybiera się na podstawie technicznych umiejętności. Potrzeba tu dowództwa – na boisku i poza nim. Nie mogę pójść do drużyny i wskazać jej “To będzie wasz kapitan i podążajcie za nim”. Z tym jest jak na wojnie, trzeba samemu wybrać swojego lidera.
Ci dwaj mają ogromny szacunek wszystkich – za sprawą zachowania na boisku i poza nim, tego jak zachowują się w drużynie. Ale obaj w pewnych momentach brali na barki zbyt dużą odpowiedzialność i to im nie pomagało. Rozmawialiśmy o tym sporo. Myślę, że Olek to zrozumiał w Chinach. To świetni faceci. Reszta wie, że jak Kuraś lub Olek coś ci mówią, to musi to być prawdą. To najlepszy opis tych dwóch gości.
Na początku majowego zgrupowania w Spale mówił pan, że po tym sezonie będzie miał w głowie w 70-80 procentach skład na igrzyska. Tak rzeczywiście jest? I czy można powiedzieć, że kontuzje, zwłaszcza Bieńka, dały szansę na to, by dodać do składu piątego przyjmującego?
Tak, czasem kontuzje wpływają na twoje decyzje. To się stało, zwłaszcza wtedy, gdy wypadł Bieniu. Dzięki pięciu przyjmującym mieliśmy większą jakość na tej pozycji. Mieliśmy chłopaków, którzy mogli wejść i pomóc nam przy odbiorze zagrywki. To była też trudność dla rywali, by przewidzieć, kto będzie grać i przygotować się. Zwróćcie uwagę, z ilu środkowych korzystały drużyny przez całe lato. Zwykle gra dwóch i od czasu do czasu wchodzi trzeci. Nigdy nie przygotowywaliśmy się na czwartego w przypadku żadnego zespołu. Bo ten nigdy nie grał. Może przy ogromnej przewadze wchodzi na chwilę, by dokończyć seta, ale to wszystko. Myślę, że jesteśmy jedynym zespołem, który aż tak używał całego składu. Zwłaszcza przyjmujących. W Chinach Leon grał w dwóch meczach, Forni – dwóch i pół, tak samo Olek i Bartek Bednorz, Semen – może w trzech lub trzech i pół. A jak popatrzycie na Kanadę, Bułgarię i wiele innych ekip, to grają dwoma, maksymalnie trzema przyjmującymi. Czasem kontuzje wymuszają na tobie pewne decyzje, ale jakość naszych zawodników daje mi sposobność nauki, kogo i jak użyć. Bo mamy wielu zawodników na wysokim poziomie.
A co do pierwszej części pytania, to tak, mam pomysł co do większości zawodników, którzy mogą się znaleźć w składzie na igrzyska. Ale od teraz do lipca tak wiele rzeczy może się wydarzyć, więc trudno powiedzieć: “Ok, ten zawodnik na pewno pojedzie”. To się nie wydarzy. Zdecydujemy w odpowiednim czasie, ale to będzie absolutnie najtrudniejsza decyzja, jaką mam do podjęcia odkąd zostałem trenerem reprezentacji Polski.
A co z samymi przyjmującymi? Na wszystkie trzy turnieje zabrał pan piątkę. Ten sezon pomógł pod kątem przyszłorocznego wyboru na tej pozycji czy jeszcze ją utrudnił?
Nie odkryję tu Ameryki. Wiem, że każdy z nich ma wielką jakość. Jedni w ataku, inni w obronie, na zagrywce czy bloku. Są różni, ale wszyscy są naprawdę dobrzy. Jesteśmy jednym z niewielu zespołów na świecie, który może zmienić skład bez straty jakości. Cała piątka miała naprawdę dobre lato. Ale szczerze mówiąc, to nie chcę teraz o tym myśleć. Chcę się cieszyć chwilą. Zostało jeszcze pół roku do podejmowania decyzji.
Które świętowanie było bardziej okazałe – po wygraniu LN czy ME?
Po LN mieliśmy wspólną kolację, a potem wszyscy rozeszli się do rodzin, bo byliśmy w Gdańsku. W Rzymie też mieliśmy dla siebie w hotelu pokój, gdzie był alkohol…Nie, przepraszam, to nie był alkohol, tylko sok pomarańczowy (uśmiech). Mieliśmy ze sobą rodziny, a rano był wyjazd na lotnisko. W Chinach również na koniec mieliśmy spotkanie i pobudkę o 4 nad ranem ze względu na podróż.
Myślę, że moment największej satysfakcji pojawia się tuż po ostatnim meczu i ostatniej piłce. Wtedy jest największy entuzjazm i szczęście. Potem zaczyna przychodzić zmęczenie. To tak jak wtedy, gdy masz na studiach najważniejszy egzamin. Przygotowujesz się do niego trzy miesiące, zdajesz go i ktoś mówi: “Chodźmy świętować”, a ty nie masz na to siły. Powiedziałbym, że nasze świętowanie było odpowiednie – ani za małe, ani za duże.
Pamiętamy pana emocje po zdobyciu ME. Zdradził pan później, że były związane też z rocznicą śmierci ojca. Jak pan myśli, co by powiedział po tym finale?
Myślę, że byłoby tak, jak po zdobyciu brązowego medalu olimpijskiego w Atlancie. Szukaliśmy wtedy z bratem telefonu. Dzwoniło się z budki na ulicy, korzystając z karty i wklepując długi kod. Obaj z bratem się tam wcisnęliśmy. Ojciec odebrał i bez przywitania się nawet powiedział tylko: “Było ok”. To było maksimum entuzjazmu, jakie wydobyło się z jego ust (uśmiech). Ale moja mama zawsze opowiadała mi, jak bardzo był z nas dumny. Nie okazywał nam tego jednak w bezpośredniej rozmowie.
Co było dla pana najtrudniejsze przez ostatnie pięć miesięcy? Jako trenera i człowieka.
Jako trenera wspomniany mecz z Serbią. Także dlatego, że byłem wtedy chory. Podczas spotkań z Serbią i Słowenią nie czułem się dobrze. Jako człowieka – rozłąka z rodziną. Przez te pięć miesięcy spędziłem z nią w sumie 10 dni, nie licząc tych poświęconych na podróż. Gdy byłem trenerem Serbii było łatwiej, bo przy dniu lub dwóch wolnego byłem z bliskimi. Nawet pół dnia, bo podróż zajmowała godzinę. To było najtrudniejsze. I choć wiedziałem, że tak musi być, bo to część tej pracy, to nie sprawiło to, że było łatwiej.
Teraz wrócił pan do swojej drugiej pracy – asystenta w drużynie synów. Czy to jedyna dawka siatkówki, jaką po tak długim sezonie w najbliższym czasie da pan radę znieść? Czy jednak będzie też od początku śledził rywalizację na wyższym poziomie, np. pierwszą kolejkę PlusLigi?
Będę oczywiście oglądał spotkania jak tylko będę mógł. W poprzednim roku starałem się przyjeżdżać tak często, jak tylko było to możliwe. Pojawiałem się praktycznie raz w miesiącu. Mając współpracowników na miejscu, nie ma wielu rzeczy, których nie jestem w stanie dostrzec w tv, ale ważne, by być osobiście, spotykać się z zawodnikami, władzami federacji, omawiać organizację przyszłego sezonu. Pokazywać, że mi zależy.
Kolejny sezon reprezentacyjny to na razie wiele znaków zapytania. Czy zaczął pan już jednak jakieś planowanie?
Nie, jeszcze nie robiłem niczego w tym kierunku. Znamy już terminy zakończenia Ligi Mistrzów, PlusLigi, Serie A czy LN, ale, by ułożyć program przygotowań, potrzebuję więcej informacji. Nie ma możliwości, by mieć je teraz. Na początek moglibyśmy zarezerwować pobyt w Spale, ale termin może się jeszcze zmienić w trakcie sezonu. Nie ma więc co tracić teraz na to czasu.
Ma pan za sobą cztery igrzyska jako zawodnik. Co dla pana znaczy powrót na nie w nowej roli?
To niesamowite być znów częścią najważniejszej imprezy sportowej w historii. Spotykasz tam gwiazdy lekkiej atletyki czy graczy NBA. Pojawia się efekt “wow”. To będzie też najsilniejszy turniej siatkarski w historii. Awansują drużyny ze światowego rankingu i z całym szacunkiem, ale nie będzie Meksyku, Australii czy Chin, które muszą zagrać, bo są z danego kontynentu. W stawce znajdzie się wiele zespołów, które zasłużyły, by tam być. Będzie silna obsada i każdy będzie miał motywację, by dać z siebie wszystko. Mam nadzieję, że będziemy zdrowi, by to zrobić i dobrze przygotować się na ten turniej.
*W rozmowie brali również udział dziennikarze “Przeglądu Sportowego” i “Sportowych Faktów”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS