Dawniej. Wspomnienia pani Stanisławy
Okolice miejscowości Jeleśnia, oddalonej od Żywca o niecałe 20 kilometrów. To tutaj od urodzenia mieszka pani Stanisława, która od lat 70. wspólnie z mężem prowadziła gospodarstwo. Obecnie jest na emeryturze.
– Z początku było ciężko, bo wszystko robiło się ręcznie. Nie było maszyn, trzeba było sobie radzić, czy to przy sadzeniu i wykopkach ziemniaków czy przy koszeniu zboża. A do koszenia mieliśmy tylko kosę. Gdy pojawiła się kosiarka konna to już było lżej. Na wsi działały punkty omłotowe, ale trzeba było do nich czekać w kolejce, nieraz dzień czy noc. Dopiero po wielu latach zaczęliśmy korzystać z maszyn rolniczych – wspomina.
– U nas na wsi było ciężko. Raczej nie była to dochodowa działalność – tyle, że dla siebie człowiek coś miał. Początkowo można było sprzedawać mleko mleczarni, to coś z tego było. Sery czy jajka trudno było wśród mieszkańców sprzedawać. A mleko wlało się do dzbanka i wcześnie rano trzeba było wynieść je ku drodze. Z tego były jakieś pieniądze na chleb czy opłaty. Początkowo mieliśmy tylko krowy, konia dopiero później. Bo jeśli się go od kogoś brało, to nie płaciło się za zwierzę, tylko trzeba było to odrobić. Do tego jeszcze trzeba było zająć się domem. A to jak wiemy niezbyt doceniana praca.
– Praca w gospodarstwie jest ciężka – kontynuuje pani Stanisława. – Wysiadają nogi, kręgosłup. Człowiek dźwiga, schyla się. Kości to wszystko odczuwają. I widzisz, taką zaharowaną kobiecinę sobie wzięłaś za bohaterkę – dodaje.
Żywiecczyzna jest zaliczana do terenów, które mają średnio sprzyjające warunki dla rolnictwa. Tak pisała o nich Sabina Haczek w książce “Kultura ludowa górali żywieckich” (Oficyna Wydawnicza Wierchy, Kraków 2018):
“Niemniej do niedawna uprawa ziemi i hodowla zwierząt należały do podstawowych zajęć tutejszej ludności. W wyżej położonych terenach wiele rodzin gospodarowało we wsi i na polanach. Polany użytkowane były jako łąki sianokośne, pola uprawne oraz pastwiska. Aby wykonywać niezbędne prace polowe, spędzano na polanach czas od wiosny do jesieni. Gospodarowanie to miało więc charakter przeważnie sezonowy. Wiązało się z wypasem krów i owiec oraz zbiorem paszy, a w przypadku uprawy, także płodów rolnych”.
“Kto to widział, żeby nauczycielka schody myła!”
– Kobieta na wsi rzadko “szła” się uczyć dalej, raczej zostawała i pracowała w gospodarstwie. Dzieci musiały krowy paść, robić w polu i pomagać rodzicom. Było dość ciężko, bo gleby mało urodzajne były – mówi pani Helena, która wychowywała się w okolicach Korbielowa.
Pani Helena zawsze marzyła o tym, by zostać nauczycielką. – Tata bardzo chciał, żebym się uczyła i bardzo mnie wspierał. Cieszył się z każdego dobrego wyniku w nauce. Wychowywałam się na wsi, w domu, w którym żyło się z rolnictwa. Wyjeżdżałam do liceum nauczycielskiego i wracałam na niedzielę. Kiedy tylko byłam w domu, zawsze pomagałam w polu. Inne koleżanki pytały, czy nie wstydzę się iść z grabiami czy kopaczką przez wieś. Bo niektóre z nich wstydziły się tego. Było mi ciężko, bo na poniedziałek musiałam wracać do internatu. W tamtych latach nie funkcjonowała taka komunikacja. Były za to ciężarowe samochody. Wchodziło się po drabince i jechało, w zasadzie nie wiadomo dokąd, bo okien nie było. Ale zawsze jakoś mi się udawało wysiąść tam, gdzie trzeba. Gdy przyjeżdżałam do domu, mama piekła ciastka z płatków owsianych, którymi potem częstowałam koleżanki w internacie.
– Góralki bardzo ciężko pracowały. Wtedy nie było maszyn rolniczych, nosiły siano na plecach, w trownicach (duże chusty do przenoszenia trawy – przyp. red.), pracowały w polu. Gospodarze, którzy posiadali konie, mieli łatwiej. Życie kobiet nie było łatwe. Musiały też wykonywać męskie zajęcia, gdy mężczyźni pracowali w zakładach. Do tego dochodziło gotowanie, opieka nad dziećmi i inne domowe obowiązki.
Po skończonej edukacji pani Helena zaczęła pracować jako nauczycielka. Jak wspomina, w czasach wczesnego PRL-u nauczycielki były kierowane do szkół, w których były braki kadrowe.
– Trafiłam do niewielkiej wsi w Beskidzie Żywieckim i zostałam do dziś. Mieszkałam na stancji u pani Zofii. Wtedy urząd gminy płacił niewielką kwotę za mieszkanie. Potem przeprowadziłam się do nieco większego lokum, wyszłam za mąż. W tamtych czasach zawód nauczyciela był inaczej postrzegany niż dotychczas. Nauczycieli szanowano. Jak raz myłam schody, mieszkając na stancji, gospodyni domu powiedziała do mnie: “kto to widział, żeby nauczycielka schody myła!”.
Pani Helena podkreśla, że obecnie na wsi żyje się zupełnie inaczej. – Kiedyś to były zupełnie inne czasy niż teraz – przyznaje.
Zobacz również:
Gaździny, sołtyski, strażaczki, trenerki
Koła Gospodyń Wiejskich zazwyczaj kojarzą się z paniami w strojach ludowych, które serwują przysmaki lokalnej kuchni. Czasy się zmieniają, a obecnie do Kół należą nie tylko kobiety związane z rolnictwem. To już nie tylko wspólne gotowanie, ale również spędzanie czasu i angażowanie się w rozmaite inicjatywy. Mieszkanki wsi obecnie prowadzą własne firmy, pracują zdalnie, działają na rzecz lokalnej społeczności. A to tylko niewielka część zawodów, które wykonują. Niektóre panie projektują ubrania, na których znajdują się góralskie motywy. Pasja, tradycja i biznes? Oczywiście. To wszystko może iść ze sobą w parze. Oczywiście w niektórych miejscach Beskidu Żywieckiego nadal funkcjonują gospodarstwa, w których zarówno kobiety, jak i mężczyźni, wykonują ogrom pracy.
– Dzisiaj kobieta poprzez to, że “wychodzi” poza swoje gospodarstwo, uzyskuje zupełnie inną pozycję społeczną – mówił rok temu w rozmowie z Interią prof. Piotr Nowak z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Mieszkanki współczesnej wsi są często przedstawicielkami organizacji pozarządowych lub same je zakładają, działają na rzecz lokalnej społeczności. Takim przejawem zmiany pozycji kobiet na wsi jest to, że prawie połowa sołtysek na wsiach to kobiety.
“Kobiety zawsze dadzą radę. Choćby nie wiem co”
Grafik Bernadety Sypuły, sołtyski z miejscowości Ujsoły, pęka w szwach. Mieszkańcy dość często proszą o interwencję albo o pomoc w różnych sprawach. A to remonty dróg, a to przekazanie środków na konkretne cele. Jedno jest pewne: dzieje się.
– W funkcji sołtyski czuję się bardzo dobrze. Ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem komunikatywna i pomagam w miarę swoich możliwości. Jeśli ktoś udziela się z sercem, to naprawdę jest co robić. A mieszkańcy są wspaniali – mówi.
– Lubię działać. Non stop, przez cały czas. Nigdy nikogo nie zostawię w potrzebie, jeżeli tylko mogę jakoś pomóc. W końcu jestem poniekąd głosem mieszkańców. A ci najczęściej proszą o remonty dróg, montaż luster przy wyjazdach z ulic, oświetlenie czy obcinanie gałęzi na zakrętach, aby była lepsza widoczność – wymienia jednym tchem. – Dwa razy w roku jestem w każdym domu, rozmawiam z mieszkańcami, dopytują o ich potrzeby. Spotykam się z ogromną życzliwością – przyznaje pani Bernadetta.
– Kiedyś na wsi kobiety miały więcej pracy. Dziewczyny są już samowystarczalne i choćby nie wiem co się w życiu działo, to zawsze sobie dadzą radę – podsumowuje.
“Jak nie ja to kto?”
“Aneta, skąd ty bierzesz tyle siły. Naprawdę podziwiamy”. Takie słowa dość często padają pod adresem Anety Czanieckiej, strażaczki z miejscowości Złatna. O tym, by nosić strażacki mundur i brać udział w akcjach, marzyła w zasadzie od dziecka. Jak przyznaje, zawsze podziwiała strażaków, którzy pędzili na ratunek.
– Mój mąż jest strażakiem od trzydziestu lat – mówi. – Gdy wyszłam za mąż, zajęłam się wychowywaniem dzieci i innymi domowymi obowiązkami. Ale dzieci podrosły i tak się stało, że od siedmiu lat działam w Ochotniczej Straży Pożarnej w Złatnej. – Wyłamałam się z takiego stereotypu, że kobieta nie jest tylko od sprzątania, prasowania czy prania. A tu, wśród części mężczyzn, pokutuje taka opinia. Czy możemy tu działać coś więcej? Oczywiście. Próbuję mobilizować dziewczyny w straży do tego, by nie dawały się zaszufladkować.
– Chłopaki ze straży bardzo mnie szanują, ale zawsze pytają też, skąd biorę tyle siły. Wsparcie otrzymuję od wielu osób. Moja znajoma ostatnio powiedziała mi, że mnie podziwia, bo dla niej jestem taką “babą z krwi i kości”. To naprawdę motywujące. Jeśli tylko Pan Bóg da mi siły, to nadal będę działać, bo to kocham. Dopiero w wieku 43 lat zrobiłam kurs, dzięki któremu mogłam być już pełnoprawną uczestniczką akcji, czyli brać w nich czynny udział. W trakcie musiałam wejść z butlą do zamkniętej komory. Bałam się okropnie i cała się trzęsłam! I co się okazało: jako najstarsza kobieta i w ogóle uczestniczka tego kursu, zrobiłam całe zadanie najszybciej. A byli tam chłopcy w wieku 22-25 lat – śmieje się. – Zawsze powtarzam sobie: “Aneta, jak nie ty, to kto?”. Muszę dawać radę i chcę to robić. Bo obok historii zakończonych happy endem, dzieją się również te, których finał nie jest zbyt szczęśliwy.
– Pamiętam, jak jedno małżeństwo spłonęło w pożarze domu. Tego nie da się “wyjąć” z myśli. Nasza jednostka była pierwsza na miejscu. Wtedy jeszcze nie uczestniczyłam w akcji na 100 procent, ale patrzyłam na wszystko, co się działo. Czasami bywa tak, że u osoby poszkodowanej dochodzi do zatrzymania akcji serca i wszelkie próby ratunku nic nie dają – przyznaje ze smutkiem. – Gdy jesteśmy wzywani do pomocy, to zawsze jest taka adrenalina. Byle tylko zdążyć.
Beskidzki nordic walking
Po latach studiowania, pracy i życia w Katowicach, Anna, założycielka profilu w mediach społecznościowych “Beskidzki nordic walking” zdecydowała o powrocie do rodzinnej wsi. A że zawsze uwielbiała “chodzić z kijkami”, postanowiła zaangażować w to również innych. Cotygodniowe wyjścia to już pewnego rodzaju rytuał. Można nawet rzec, że po tych treningach już nikt nie krzyczy: “gdzie masz narty?”.
– Jako nastolatka zdecydowanie nie dostrzegałam walorów mieszkania na wsi – wspomina. – Uciążliwe były zwłaszcza dojazdy do szkoły. Teraz, jako dorosła, bardzo cenię sobie mieszkanie na wsi. Chociażby dlatego, że do lasu mogę po prostu pójść na nogach, a chodzić bardzo lubię. W mieście nie jest to tak łatwo dostępne.
Po jakimś czasie postanowiła połączyć przyjemne z pożytecznym i “kijkowanie” rozpoczęło się na dobre.
– Często słyszy się, że na wsi brakuje zajęć aktywizujących lokalną społeczność, zwłaszcza w zakresie aktywności fizycznej. Postanowiłam więc połączyć swoją pasję z działaniem na rzecz społeczeństwa. Dlatego zaczęłam organizować regularne wyjścia z kijkami dla mieszkanek i mieszkańców – opowiada.
Efekt? Treningi w malowniczych okolicznościach przyrody.
– Moja inicjatywa spotkała się z pozytywnym odbiorem uczestników, którzy często nie mieli świadomości, jak piękne trasy mamy w okolicy. Mieszkając na wsi, nie czuję, aby mnie coś omijało, ponieważ w dobie internetu dodatkowe zajęcia np. językowe są dostępne dla każdego. W ten sposób uczę się języka słowackiego. Wydaje mi się, że stereotyp kobiety na wsi, która siedzi w domu, odchodzi w niepamięć. Dzisiaj kobiety chcą się spotykać, wychodzić na spacery, wspólne treningi, dbają o swoją kondycję. Coraz więcej kobiet ma możliwość pracy zdalnej, dlatego mieszkanie na wsi i możliwość takiej pracy jest świetnym połączeniem – ocenia Anna.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS