A A+ A++

Jak wyglądała sytuacja narkomanów w Polsce, zanim Kotański zaczął ich leczyć według swojej eksperymentalnej metody?

– PRL-owskie władze długo ukrywały to zjawisko. Uważano, że to choroba Zachodu, krajów kapitalistycznych. Socjalistyczna młodzież miała być zdrowa, prężna, wysportowana. Doszło do tego, że cenzura zabraniała używać słów „narkomania” i „narkomani”. W Polsce byli ewentualnie toksykomani, czyli ludzie uzależnieni od leków. W efekcie tego nie było żadnej instytucji czy organizacji, która udzielałaby pomocy osobom uzależnionym od narkotyków. Nie było żadnej poradni uzależnień i zajmujących się tym problemem specjalistów. Psychiatrzy, do których trafiali narkomani, potrafili tylko załamywać ręce, a szpitale psychiatryczne zaoferować im wstrząsy insulinowe, które były kompletnie nieskuteczne. Trafiali więc na tzw. „szałówki”, czyli oddziały zamknięte, gdzie byli faszerowani lekami zmniejszającymi omamy, po których wiotczeją mięśnie, a język wychodzi na wierzch.

Jak Marek Kotański zorientował się, że jednak problem narkomani w Polsce istnieje?

– Jako początkujący psycholog trafił do szpitala psychiatrycznego dla dzieci w Garwolinie. Tam przyjmowano młodych ludzi w kryzysie narkomanii na detoks. Ale oni się tam tylko odtruwali, a potem wychodzili do domu i po jakimś czasie znowu wracali do nałogu. Dlatego w pewnym momencie szefowa tego oddziału, Ewa Andrzejewska wymyśliła, że po detoksie warto byłoby zająć się ich resocjalizacją. Otworzyła więc pododdział, na którym były prowadzone zajęcia przez psychologów, w tym przez Marka Kotańskiego.

Czy Kotańskiemu od razu udało się znaleźć wspólny język z młodzieżą, która tam przebywała?

– Nie, musiał przejść długą, wyboistą i pełną zakrętów drogę, zanim do nich dotarł. Zdawał sobie sprawę, że do szpitala przemycane są narkotyki, a pacjenci oszukują go tak, jak pozostałych terapeutów. Z tego powodu nieraz dopadał go kryzys, co paradoksalnie połączyło go z pacjentami. On był bezradny wobec niepowodzeń terapeutycznych, oni byli bezradni wobec swojej choroby, wobec swoich problemów, czy rzeczywistości PRL-u, w jakiej żyli. Na tej płaszczyźnie narodziła się między nimi więź.

Poza tym szybko się okazało, że jest on bardzo podobny do swoich pacjentów. Jest ekscentryczny, myśli niekonwencjonalnie, stać go na bezpardonowość, nieszablonowość i bezczelność, na którą stać też było uzależnioną młodzież. W większości wywodziła się ona z ruchu hippisowskiego. Byli to inteligentni i kreatywni ludzie, tak jak Kotański. Tylko z tą różnicą, że oni tej kreatywności nauczyli się kombinując przez lata narkotyki, a on miał to w naturze.

Poza tym pacjentom przyzwyczajonym do robienia nielegalnych rzeczy spodobały się wychodzące poza przyjęte standardy zachowania Kotana – bo tak o nim mówili. Jak choćby brutalne wyciągnięcie dziewczyny z łóżka i rzucenie jej na stół pingpongowy tylko dlatego, że nie chciała rano wstać. Psychologom, którzy odwiedzali szpital psychiatryczny w Garwolinie i byli świadkami jego metod pracy, nie mieściło się w głowie, że można sobie pozwolić na takie rzeczy. Ale pacjentom zdecydowane reakcje Kotana się podobały. Oni potrzebowali kogoś takiego, kto wychodzi poza konwencje. Zaczęli więc lgnąć do tego niekonwencjonalnego terapeuty.

,,Kotański. Bóg. Ojciec. Konfrontacja"


,,Kotański. Bóg. Ojciec. Konfrontacja”

Fot.: materiały prasowe/ Wydawnictwo Literackie

Niekonwencjonalne było też to, że zapraszał narkomanów do siebie do domu, organizując tzw. obiady czwartkowe. Czy jego żona nie miała nic przeciwko?

– Żona Marka Kotańskiego była nastawiona do jego gości pozytywnie. Ciekawili ją ludzie, z którymi pracował jej mąż. Jako anglistka, tłumaczyła im teksty piosenek, których słuchali. Tak jak oni kochała Leonarda Cohena, Boba Dylana… Zresztą to były czasy, kiedy w domu Kotańskich na gitarze grał John Porter, a oni z przyjaciółmi przegadywali całe noce. Gdy jednak okazało się, że dla Kotańskiego pacjenci są najważniejsi, że tak mocno zaangażował się w wyciąganie ich z nałogu, iż coraz mniej czasu spędzał w domu, zaczęła nabierać do tego dystansu. Było to konieczne, by ich dom mógł normalnie funkcjonować. Poza tym, kiedy Kotański stworzył sieć ośrodków, nie było już potrzeby, by pacjentów przyjmował u siebie w domu.

To były lata 70., na polskim rynku pojawił się właśnie „kompot”. Czy wzrastająca popularność polskiej heroiny sprawiła, że Kotański postanowił zmienić metody leczenia osób uzależnionych?

– „Kompot” okazał się śmiercionośną i wyniszczającą substancją, która spowodowała, że Kotański przestał mieć jakiekolwiek złudzenia co do tej choroby i coraz więcej mówił o śmierci. Widział, jak ludzie się wykańczają, umierają w melinach, gdzie gotuje się wywar ze słomy makowej i przerabiają go na „kompot”, czyli polską heroinę. Wiedział, że to już nie jest zabawa, tylko droga w jedną stronę i że ktoś, kto wstrzykuje sobie do żyły brudny „kompot”, prędzej czy później umrze. To zradykalizowało jego metodę, kazało mu szybko działać i jeszcze bardziej rozwinęło jego bezkompromisowość. W tym czasie wpadła mu w ręce książka „Mój Sambhala” Kazimierza Jankowskiego, polskiego psychiatry, który poznał metody leczenia narkomanów w Stanach Zjednoczonych. W Polsce nie było żadnego leczenia, a w USA ludzie wychodzili z nałogu, mieszkając we wspólnocie, zwanej Synanonem, wzajemnie się obserwując i wspierając. Kotański, po lekturze tej książki, zrozumiał, że wszystko co robi z pacjentami w szpitalu w Garwolinie nie będzie miało sensu, jeśli nie stworzą razem wspólnoty. Dotarło do niego, że w leczeniu osób w kryzysie narkomanii konieczne jest danie im poczucia sprawczości, pozwolenie na współtworzenie domu, wspólnoty i dbanie o siebie nawzajem, przy jednoczesnym dostarczaniu im wyzwań. To w warunkach szpitalnych nie wchodziło w grę. Myślę, że Kotański mógł wtedy zrozumieć, że musi być jak opisany przez Jankowskiego Charles Dederich, guru leczących się u niego na farmie ludzi, prawdziwy twardziel i lider, który trzymał wszystkich krótko.

Taki wzór świetnie pasował do nie najmniejszych rozmiarów ego Kotańskiego.

– Tak, bo on już wiedział, że tylko człowiek z takim ego, z wewnętrzną siłą i charyzmą, jest w stanie utrzymać w ryzach tak skomplikowaną grupę jaką stanowią osoby w kryzysie narkomanii. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę już wtedy, gdy wyprowadzał grupę pacjentów ze szpitala w Garwolinie do pierwszego domu Monaru w Głoskowie. Tam zresztą na początku też pojawiły się narkotyki. Gdyby Kotański nie zaczął działać radykalnie, to miejsce błyskawicznie zmieniłoby się w hippisowką komunę pełną środków uzależniających. Z całym zespołem terapeutów, którzy z nim przeszli do Głoskowa, zaczął więc ostro temu przeciwdziałać. W ten sposób powstała podstawowa zasada Monaru, polegająca na tym, że pacjent, który złamał abstynencję, musiał opuścić ośrodek.

Kotański i otaczający go terapeuci na pewno wiedzieli, że w ten sposób skazują narkomanów na śmierć. Nie mieli z tym problemu?

– Oczywiście, że mieli. To były dla nich bardzo trudne decyzje, ale je podejmowali, by chronić innych członków wspólnoty. Musieli tym ludziom pokazać, co się stanie, jeżeli złamią zasadę trzeźwości. Głosków to była ostatnia dla nich szansa, szczególnie że „kompot” zbierał już swoje żniwo. Ludzie, którzy trafiali do Monaru, byli często na skraju wycieńczenia, wychudzeni, bez zębów, z pożółkłą cerą i ropniami na rękach. Byli wrakami, od których wszyscy się odsunęli. A Kotański ich przyjął do domu i dał im szansę na powrót do zdrowia. Oni mieli świadomość tego, że jeżeli wylecą z Głoskowa, to po prostu umrą. Zresztą codziennie przypominały im o tym nekrologi innych pacjentów, którzy zrezygnowali z leczenia i opuścili ośrodek, a które Kotański kazał rozwiesić w sali terapeutycznej.

W tej sali odbywały się tzw. społeczności. To był rodzaj grupowej psychoterapii, podczas której Kotański często upokarzał pacjentów. Wtedy właśnie zapadały decyzje, kogo należy ukarać poprzez ogolenie głowy, kto zostanie „dociążony” dodatkową pracą, np. przy wynoszeniu gnoju z chlewni, a kto gołymi rękami będzie musiał czyścić ubikacje.

– To rzeczywiście nam, ludziom z zewnątrz, może wydawać się upokarzające. Ale z perspektywy leczących się narkomanów wyglądało to nieco inaczej. Z rozmów, które przeprowadziłam z byłymi pacjentami Kotańskiego, wynika, że oni doskonale wiedzieli, po co to jest robione i że mieści się to w ramach metody Kotańskiego, z którą się zgadzali.

Na czym ona polegała?

– Na tym, że terapeuta przygarniał pacjenta, budował z nim więź taką, jakiej może on nigdy w życiu nie zaznał w rodzinnym domu. Dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Ale za chwilę nim wstrząsał, każąc na przykład umyć całej grupie nogi w miednicy. Tylko tego typu wstrząsy mogły pomóc, bo żadne inne sposoby pracy z ludźmi uzależnionymi nie przynosiły skutku. Zdarzało się jednak, że po czymś takim Kotański podchodził do pacjenta, brał go za rękę i tłumaczył, że musiał to zrobić, bo tylko takie metody są go w stanie uzdrowić.

Każdy człowiek jest jednak inny, na każdego inaczej działa sprowadzanie do parteru i uświadamianie mu, że jest nikim. Czy Kotańskiemu zdarzało się popełniać błędy?

– Tak, choć z reguły miał niezłe wyczucie do jakiej granicy może się posunąć. Czasami jednak przesadzał i współpracownicy mu to uświadamiali. Wyrzucali mu, że niepotrzebnie kazał komuś kłaść się na dnie wersalki niczym w trumnie albo zamęczał go podczas wypraw w góry. Wycieńczony pacjent musiał tam pokonywać swoją słabość, idąc wiele kilometrów czy wspinając się po stromych zboczach. Kiedyś podczas wycieczki zaproponował, by całą grupą spali na trzaskającym mrozie w wybudowanym przez siebie igloo. Wtedy jeden z terapeutów powiedział mu, że chyba oszalał i nie zgadza się na to. Wszyscy w ten sposób mieli szansę zachorować na zapalenie płuc.

Na takie wyprawy, tak jak na prowadzenie terapii, chyba nie miał już czasu, kiedy zaczął otwierać kolejne ośrodki Monaru.

– Dlatego pierwsi pacjenci Kotana do dzisiaj uważają się za szczęściarzy, którzy mieli go tylko dla siebie. Gdy udało mu się założyć stowarzyszenie Monar, zaczął otwierać kolejne ośrodki. Rzucił się też w wir tworzenia organizacji i ruchu społecznego, w który włączyło się wiele osób nie mających nic wspólnego z narkotykami. To wówczas przestał towarzyszyć na co dzień pacjentom w ich zmaganiach z chorobą.

Przerzucił to na innych, w dużej mierze na zaleczonych narkomanów, którzy od tego momentu mieli prowadzić nowe domy. Nie bał się ryzyka, jakie to ze sobą niosło?

– Wiele osób go przed tym przestrzegało, ale z drugiej strony istniała potrzeba budowania kolejnych domów, które ktoś musiał prowadzić. Kotański miał odwagę, pozwalającą mu podjąć się takiego eksperymentu. W wielu przypadkach to mu się udało, bo do dzisiaj jego pacjenci kierują ośrodkami Monaru. Jednak zdarzały się też takie historie, że zaleczeni narkomani, którzy stawali się liderami kolejnych społeczności, mieli nawrót choroby i cały ośrodek padał. Trzeba było zamknąć placówkę, bo nie było w niej już nikogo trzeźwego.

Upór i autorytarność Kotańskiego musiały być denerwujące. Choć pewnie jeszcze bardziej fakt, że pozwalał się traktować bałwochwalczo. Gdy przyjeżdżał do jakiegoś ośrodka, budowano dla niego bramę powitalną, noszono go w lektyce niczym króla.

– I jemu to odpowiadało, odnajdywał się w sytuacji, w której wkładano mu na głowę koronę z papieru. Czasami krygował się, że to może przesada, ale widać było, że sprawia mu to przyjemność. Jednocześnie trzeba jednak pamiętać, że ludzie, którzy go w ten sposób traktowali, mieli taką potrzebę, chcieli się mu odwdzięczyć za to, że dał im dom, wyciągnął z rynsztoka, ukrył przed milicją czy zorganizował papiery, które umożliwiły odroczenie im wyroków sądowych. Dzisiaj śmieją się z tego, że piekli dla niego ciasta, ale wtedy patrzyli na to inaczej. A że on lubił być królem…

To nie jedyna słabostka Kotańskiego. O jakich jeszcze pisze pani w jego biografii?

– Na przykład o tym, że Kotański, budując swoją legendę, chciał wyglądać jak legenda. Dlatego na przykład zakładał amerykański mundur czy inne „kostiumy”, dzięki którym robił na wielu ludziach wrażenie. Kiedyś na zlocie monarowców wystąpił w jedwabnym, czerwonym kimonie, które prawdopodobnie przywiózł mu ojciec z Japonii. Lubił ciuchy. Czasami prosił pacjentów, by szyli mu ubrania. Zdarzało się, że wybierał je wspólnie z nimi ze sterty darów, jakie trafiały do jego ośrodków. Oczywiście w książce piszę też o tym, że był megalomanem.

Narkomani go takiego kupowali. A bezdomni jak na jego zachowanie reagowali?

– Im ono również kompletnie nie przeszkadzało. Oni jeszcze bardziej niż pacjenci w Monarze potrzebowali kogoś, na kim będą mogli się oprzeć, komu będą mogli oddawać hołdy i honory. Kotan nie był już dla nich tylko ojcem, tak jak dla wielu mieszkańców Monaru, których przygotowywał do nowego, trzeźwego życia. Był dla nich bogiem, który potrafi zorganizować im w pięć minut wszystko. Miał tego świadomość.

Anna Kamińska fot. Magdalena Wiśniewska-Krasińska


Anna Kamińska fot. Magdalena Wiśniewska-Krasińska

Fot.: Magdalena Wiśniewska-Krasińska / materiały prasowe/ Wydawnictwo Literackie

Praca w Markocie, czyli w domach dla ludzi żyjących na ulicy, wiązała się z ogromnym stresem, bo tam było jeszcze więcej problemów niż w ośrodkach dla narkomanów. Jak on sobie z tym radził?

– Nie radził sobie, za to brał na siebie jeszcze więcej obowiązków. Kiedy budował Monar, miał wokół siebie wykształconych i mądrych ludzi, na których mógł się oprzeć, którzy byli takimi samymi pasjonatami jak on. Natomiast później, gdy zaczął rozwijać Markot, nie było przy nim takich osób, ze wszystkim musiał radzić sobie niemal w pojedynkę. W końcu stres i ciągłe życie w drodze wywołały chorobę serca. Konieczna była natychmiastowa operacja. To była cena, jaką płacił za zaangażowanie w sprawy innych.

A jaką cenę za to płaciły jego żona i córka?

– Pani Wanda opisuje emocje, które towarzyszyły jej przez lata, jako ciągły lęk o męża. Porównuje je do rodzaju stresu, o jakim mówią żony korespondentów wojennych. Córka o tej cenie nie za wiele chce mówić, powtarza tylko, że jej ojciec był w domu nieobecny. Natomiast docenia jego pracę na rzecz innych, tym bardziej, że sama jest psychoterapeutką. Został jej jasny obraz ojca, człowieka zaangażowanego w rozwiązywanie problemów innych ludzi.

Marek Kotański zginął w wypadku samochodowym niemal 20 lat temu. Co nam po sobie zostawił?

– Organizację, która działa już ponad 40 lat i która daje dach nad głową wielu ludziom. Wprawdzie ośrodki Monaru nie przypominają już często tych dawnych domów z czasów Kotana, nie stosuje się już w nich tak radykalnych środków, pacjenci nie pracują tyle co przedtem, ale zasiane przez niego ziarno wciąż żyje. Przejawia się ono choćby w pracy pacjentów nad sobą wdrożoną przez niego metodą społeczności terapeutycznej.

A pani osobiście za co najbardziej ceni Kotańskiego?

– Za odwagę i nieustającą gotowość do tego, by rozwiązywać problemy innych ludzi, poświęcać im swój czas, zdrowie i życie. Za skuteczność. Podczas pracy nad książką spotkałam wiele osób, które są żywymi dowodami na to, że metoda Kotańskiego przyniosła efekty. Nasze rozmowy były bardzo emocjonalne. Wiele z nich mówiło mi, że był ich prawdziwym ojcem, bo dał im drugie życie, dał moc, bez której dzisiaj by ich nie było. Cenię go również za kreatywność. Takich pomysłowych wizjonerów, liderów i eksperymentatorów bardzo nam dzisiaj brakuje. To był człowiek, który promował tolerancję, otwartość na ludzi i szacunek dla poglądów innych. Dziś na pewno walczyłby o prawa osób LGBT i zaangażowałby się w szukanie rozwiązań kryzysu humanitarnego na polsko-białoruskiej granicy. Tam na pewno też ratowałby ludzkie życie.

Czytaj też: Alkoholik, awanturnik, narkoman i genialny malarz. Kim był Amedeo Modigliani?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWTA Finals. Pewna wygrana Badosy w meczu grupowych rywalek Świątek
Następny artykułBiałoruskie linie lotnicze nie przyjmą na pokład obywateli Iraku, Syrii i Jemenu. Obawiają się sankcji