“Droga Sousy” to trzy teksty o Paulo Sousie – sprawdzimy, jak sobie radził we Francji, we Włoszech oraz na Węgrzech, gdzie w czwartek zadebiutuje w roli selekcjonera reprezentacji Polski w meczu el. MŚ 2022.
Paweł Wilkowicz: Jaki był Paulo Sousa jako piłkarz?
Giovanni Branchini: Niebywale utalentowany i, niestety, z niebywałym pechem do kontuzji. Te kontuzje uniemożliwiały mu regularne treningi. Zawsze go coś bolało, miał chroniczne problemy z kostką. Źle mu zrobili operację za młodu, to powodowało inne dolegliwości. To nie były wielkie rzeczy, ale cały czas coś miał. Przez źle zoperowaną kostkę nierówno obciążał nogi i dorobił się problemów z kolanami. To one mu ostatecznie zakończyły karierę. Jego kariera to był ciągły ból, dodatkowa praca, żeby kontuzji było mniej, zajęcia ze specjalistami, których sam wynajmował. I o tym musimy pamiętać, gdy oceniamy jego osiągnięcia.
Bo mógł grać dużo dłużej, osiągnąć więcej. A przecież osiągnął i tak bardzo wiele. Wygrał dwa razy Ligę Mistrzów. Był jednym z najlepszych piłkarzy swoich czasów. Jednym z pierwszych rozgrywających w nowoczesnym stylu. W tamtych czasach w piłce na jego pozycji dominowali jeszcze piłkarze defensywni. W Milanie na przykład na tej pozycji grał Marcel Desailly, przesunięty ze środka obrony. Znakomity pomocnik, ale opierający się na umiejętnościach obronnych. Paulo zupełnie inaczej zinterpretował tę rolę na boisku. Był agresywny, kiedy trzeba, przebiegły, kiedy trzeba. Był pierwszym obrońcą, gdy to rywal miał piłkę. I pierwszym kreatywnym piłkarzem, gdy jego drużyna przejmowała piłkę. Dał nowe spojrzenie na tę pozycję. Pokazał, jak wiele w taktyce może zmienić taki pomocnik, ile inteligencji w grze dać. A jako człowiek był bardzo wrażliwy. Pewnie nawet zbyt wrażliwy. Dobry ojciec, dobry kompan. Człowiek wierzący, ale nie przesądny. Miło się z nim spędzało czas.
Co to znaczy: zbyt wrażliwy?
Nie umiał być najemnikiem. Odszedł z Juventusu tuż po tym, jak wygrał z nim Ligę Mistrzów. Nie była to łatwa decyzja, ale tak czuł. Coś się w klubie zmieniało, nie podobała mu się atmosfera, nie mógł się porozumieć z niektórymi ludźmi. I odważył się przenieść daleko, do Borussii Dortmund. Rok później z nią też wygrał Ligę Mistrzów, gdy pokonał w finale Juventus. I zrobiła się z tego historia wielkiego sukcesu. Zasłużył na to.
Gdy zaczął się źle czuć w Juventusie, zgłosił się po pomoc właśnie do pana?
Tak, wtedy się poznaliśmy. Zaczynało się tam dziwnie dziać, szukał kogoś, kto da mu wsparcie. Tak się zaczęła nasza współpraca.
Ponoć Luciano Moggi, który wtedy był szarą eminencją Juventusu, kazał mu podpisać umowę menedżerską z Moggim juniorem. Sousa był temu niechętny i zaczęły się problemy.
To pewnie był jeden z powodów, ale nie jedyny. Po prostu Juventus zaczął się zmieniać w taki sposób, że Paulo, jako człowiek z zasadami, przestał się tam czuć dobrze. Potrzebował kogoś, żeby o tym porozmawiać, wygadać się, kogoś, kto mu doradzi, co robić dalej.
Sam przyznawał w wywiadach, że może czasem trochę za dużo wymagał od ludzi. Obrażał się, bo ktoś miał inny próg wrażliwości niż on.
Tak, jako piłkarz był taki, bardzo dumny. Ale z wiekiem zaczynamy na wszystko patrzeć trochę inaczej, on też dojrzał. Gdy zmieniał się z piłkarza w trenera, też musiał się z pewnymi rzeczami pogodzić, zaadaptować, nabrać elastyczności w relacjach z ludźmi.
Jako piłkarz nie bał się wywołać wojny w lidze i przeszedł z Benfiki do jej wroga, Sportingu. Nie bał się odejść z Juventusu, gdy przestał się tam czuć u siebie. Płacił za to wysoką cenę?
Pewnie lepiej, żeby to on odpowiedział, bo tylko on zna całą prawdę. Myślę, że tak się hartował, to go rozwijało, umiał sobie z tym radzić.
To pan mu doradził wtedy Borussię Dortmund? Jest pan od lat blisko niemieckiego rynku, najbliżej – Bayernu, któremu pan pomagał w zatrudnieniu np. Pepa Guardioli.
Ja tak postrzegam rolę menedżera: mam przedstawić możliwości piłkarzowi, zrobić to bez ogródek, bez upiększania, bo w końcu po to nas klient wynajmuje, żeby mieć pełny ogląd sytuacji. Ale nigdy nie zapominam, że na końcu to piłkarz jest tym, który pakuje walizki, który musi przekonać rodzinę do przeprowadzki. Dlatego to musi być tylko jego decyzja.
On chyba miał przez pewien czas mieszane odczucia co do swojej decyzji o wyborze Borussii.
Południowiec zderzył się z niemiecką rzeczywistością. Nie znał języka, musiał się nauczyć nowego stylu życia. A miasto Dortmund jest, powiedzmy, trochę inne niż Turyn. Bardziej się chyba przejmował tym, jak się tam miewa jego rodzina niż on sam. Bo sportowo przeżył świetną przygodę, trafił na świetnych szefów, doświadczył pracy z wielkim trenerem, Ottmarem Hitzfeldem. Wygrać Ligę Mistrzów rok po roku, z różnymi klubami, to było coś. Rzecz warta pewnych poświęceń, jeśli chodzi o komfort życia. Paulo to urodzony zwycięzca. Musi mieć poczucie, że jest tam, gdzie można wygrywać.
Juventus, w którym grał, to była niezła szkoła trenerów. Za jego plecami biegali Didier Deschamps, mistrz świata z Francją, i Antonio Conte, trener, który zdobywał mistrzostwa z Juventusem, z Chelsea, a za chwilę zrobi to samo z Interem. Sousa zapowiadał się na trenera?
Co czyni piłkarza trenerem? Pragnienie, by żyć nadal tym samym rytmem życia. Ciągle pakować walizki, ciągle być w grupie ludzi, poza domem. To jest szczególne życie. I możesz widzieć w piłkarzu świetnego taktyka, zainteresowanego tym, co robi trener, ale nigdy nie przewidzisz, czy po latach ten piłkarz nadal będzie miał ten zapał, żeby żyć na walizkach i do takiego życia przekonać rodzinę. Na pewno nie byłem zaskoczony, że został dobrym trenerem. Zawsze miał analityczny umysł.
Tego, że życie na walizkach mu się nie nudzi, też można się było spodziewać. Pod koniec piłkarskiej kariery pakował je co chwila: z Interu Mediolan na krótko do Parmy, potem na krótko do Panathinaikosu Ateny, do Espanyolu Barcelona. Zresztą ten pobyt w Barcelonie bardzo sobie ceni.
Poznał tam trochę inny wymiar piłki. Już nie był tym wielkim piłkarzem, z wielkiego klubu. Nie był już nietykalny. Ciało już nie wytrzymywało. Miał problem z wywalczeniem miejsca w podstawowym składzie. W końcu przegrał z problemami z kolanem. Nagle jego moneta upadła na odwrotną stronę i jak każdy inteligentny człowiek potrafił wyciągnąć z tego lekcję.
Mówił pan, że był jednym z pierwszych rozgrywających nowej ery w futbolu. Ale trochę w nim też było piłkarza starej ery, bo ponoć gdy przeniósł się z Portugalii do Włoch, potrafił jeszcze wypalać po kilkadziesiąt papierosów dziennie.
Miałem szczęście pracować z dwoma wielkimi Portugalczykami tamtych czasów. I obydwaj byli strasznymi palaczami. Jeden to Sousa, i on w końcu rzucił palenie. A drugim był Manuel Rui Costa i on nigdy nie rzucił. Dalej pali. Paulo rzucił szybko po przyjeździe do Juventusu. Zaczął się bardzo przejmować dbaniem o ciało, mocno się sprofesjonalizował.
Sousa jest mało portugalskim Portugalczykiem, był zawsze bardzo krytyczny wobec piłkarskiego światka Portugalii. Jak pan to tłumaczy?
Szybko sobie wyrobił wrażliwość na pewne sprawy i nie bał się być krytyczny. Był pod dużym wpływem Jose Mourinho. Kiedy się uczył trenowania, rozwijał warsztat, był zakochany w tej nowej portugalskiej szkole, nowych pomysłach. Pilnie odrabiał prace domowe i czuł, że to jest właściwy kierunek. To go dobrze ukształtowało jako trenera. On jest perfekcjonistą i jest zawsze głodny nowych sukcesów.
Mourinho był, zdaje się, jego konsultantem przy pisaniu pracy dyplomowej w szkole trenerskiej.
Nie znam wszystkich szczegółów. Na pewno byli w ścisłym kontakcie i Paulo był na bieżąco z nowościami. Był bardzo pewny tego, że to jest droga, którą powinien wybrać jako trener, taką filozofię uczenia piłki. A potem jeszcze dodał do tego własny styl. Ale podstawą było to, czego uczył się od Mourinho.
Kiedy kończył karierę, Mourinho właśnie zaczynał budować wielkie Porto.
Tak, wtedy się stawał tym trenerem, którym jest do dziś. Paulo Sousa rozwija się jako trener od lat. Jako piłkarz pracował z wielkimi trenerami. Z Marcello Lippim, z z Ottmarem Hitzfeldem, z dobrymi trenerami w Portugalii. Trenował w wielu krajach. Myślę, że jest już dziś trenerem, który dobrze połączył to, co w nim portugalskie i to, co włoskie z doświadczeniami z innych lig. Że nie jest dziś już ani portugalski, ani włoski, tylko międzynarodowej klasy.
Pan był jeszcze jego menedżerem, gdy został trenerem?
Nie, w tamtych czasach byłem bardzo przeciwny temu, żeby prowadzić menedżersko moich piłkarzy, gdy się zmieniali w trenerów. Uważałem, że to nie wypada. Że to jest trochę mętna woda, trener potrzebuje jak najmniej wpływów z zewnątrz. Potem świat futbolu się zmienił. Relacje menedżer-trener zaczęły być coraz bardziej akceptowane. Dziś już są właściwie nieuniknione i ja też opiekuję się karierami trenerów. Dostosowałem się.
Ale w tamtych latach uważałem, że po karierze piłkarskiej moja relacja z nimi powinna się opierać na przyjaźni, może na doradzaniu, ale nigdy na umowie menedżer-klient. Tak postępowałem z Paulo Sousą, z Roberto Donadonim, z Walterem Zengą, Stefano Piolim. Każdy z nich współpracował ze mną jako piłkarz, ale gdy zaczynali kariery trenerskie, usuwałem się w cień. Paulo jako trener miał innych menedżerów. I potrzebował czasu, żeby się nauczyć z nimi współpracować w nowej roli. Jestem pewien, że Paulo zrobi świetną robotę w Polsce. Znam nieźle polskie uwarunkowania, bardzo szanuję polskich piłkarzy, ich mentalność, poznałem ludzi z kilku klubów, współpracuję dość blisko z niektórymi prezesami. Czuję, że doświadczenie Paulo i jego wizja piłki się w Polsce sprawdzą i dadzą dużo radości.
Co pan tak ceni w polskiej piłce?
To, że produkujecie piłkarzy na niemal wszystkie pozycje. Od bramki po środek ataku. Są dobrzy obrońcy, dobrzy pomocnicy. Kilka lat temu zacząłem współpracę na polskim rynku z dobrym znajomym, Tomkiem Suwarym. Byłym piłkarzem, dziś menedżerem. Łączy nas podobne podejście. Zaczęliśmy od opieki nad karierami młodych piłkarzy, takich jak Sebastian Walukiewicz i Filip Marchwiński. Oglądam dużo meczów Ekstraklasy, jestem w kontakcie z prezesem Pogoni, Jarosławem Mroczkiem, z właścicielem Legii Dariuszem Mioduskim. To bardzo ciekawi ludzie, interesujące osobowości. Negocjowałem w sprawach Marchwińskiego z wiceprezesem Lecha Piotrem Rutkowskim. Mam dobre odczucia z kontaktów z polską piłką. Wierzę, że tu się będą rodzić kolejne talenty. A Paulo ma wystarczająco mocną osobowość, by pracować tu dobrze, niezależnie, zbudować drużynę, która osiągnie dobre wyniki.
Nie był pan trochę rozczarowany, że Sebastian Walukiewicz nie znalazł się w kadrze na pierwsze mecze Sousy?
Nie. Trzeba mieć zaufanie do trenera, do jego decyzji. Sebastian jak na swój młody wiek osiągnął już bardzo dużo. To jest talent najwyższej klasy. Wierzę, że będzie częścią reprezentacji podczas następnych zgrupowań. Jeśli szanujesz trenera i jego umiejętności, to musisz uszanować ich decyzje. Nie możesz lubić tylko tych trenerów, którzy powołują twoich piłkarzy. Skoro przed chwilą powiedziałem, że wierzę w powodzenie Paulo Sousy w Polsce, to nie mogę teraz podważać jego wyborów. Sebastian będzie miał jeszcze szanse. Jeszcze zwróci na siebie uwagę trenera.
Kariera Sebastiana straciła trochę impet akurat przy zmianie selekcjonerów. Paulo Sousa trafił na ten czas, gdy Sebastian gra w Cagliari rzadziej.
Dla młodego piłkarza funkcjonowanie w dobrej drużynie, która nagle staje się zagrożona spadkiem, to mocne doświadczenie. Szczególnie jeśli mówimy o młodym obrońcy. To jest trudny sezon dla wszystkich piłkarzy Cagliari. Ale młody obcokrajowiec jak Sebastian ma w naturalny sposób więcej problemów. To są takie sytuacje, które są lekcją na przyszłość, pomagają dojrzewać. To go uczyni lepszym piłkarzem.
Ma pan za sobą wiele lat w menedżerskim biznesie, niedawno podczas Globe Soccer Awards był pan w trójce nominowanych do nagrody menedżera stulecia, razem z Jorge Mendesem i Mino Raiolą. Pańskim najsłynniejszym klientem był Brazylijczyk Ronaldo, Paulo Sousa mówił nawet, że to właśnie Ronaldo przekonał go, żeby z Borussii Dortmund przeszedł do niego, do Interu.
Pewnie dla publiczności takie nazwiska są najważniejsze, ale jako menedżer podchodzę do tego inaczej. Każdy piłkarz, którego reprezentuję, ma swoje wielkie atuty, ma ograniczenia, ma swój poziom. Moim zadaniem jest, żeby każdy z nich się rozwinął. A każdy z nich ma swoją miarę sukcesu. Każdy z nich dostał inny pakiet: ciało, głowa, mentalność. I inne szczęście. Dla mnie jako menedżera poprowadzenie piłkarza o normalnym talencie do sukcesów, do powołania do reprezentacji, jest taką samą satysfakcją jak opieka nad supertalentem. Niebywałą satysfakcję dali mi piłkarze, o których publika wie niewiele. Uwagę przyciągają gwiazdy. Tacy jak Ronaldo, takie sukcesy jak Paulo Sousa wygrywający Ligę Mistrzów rok po roku.
Ale nie wolno zapomnieć: nawet supergwiazdy to zawsze są ludzie. I ja muszę pozostać jak najbardziej ludzki, żeby tych ludzi rozwijać. Z tego się rodzą więzi czasem na całe życie. Od 29 lat współpracuję blisko z Karlem-Heinzem Rummenigge i Bayernem. Gdy Rummenigge grał w Interze, byłem jego wielkim fanem. A teraz jesteśmy partnerami. Ile razy my się kłóciliśmy, ja musiałem walczyć o dobro moich piłkarzy, on o interesy Bayernu. Z tych kłótni wywiązała się mocna więź, duży szacunek. To jest wymagający partner, Uli Hoeness też taki był. Ale satysfakcja jest duża.
Spodziewał się pan, że w pandemii to właśnie Bayern wybije się na taką dominację? Że będzie miał nie tylko wyniki, ale i styl, że będzie pokazywał innym klubom, jak przechodzić przez trudny czas?
Cieszy mnie to. I nie jestem zaskoczony. Czas kryzysu nagradza kluby z zasadami. A Bayern ma pewne niewzruszalne zasady. Przez ostatnie dziesięciolecia tylko raz kończył sezon z mankiem w finansach. Bardzo pilnuje, żeby nie wydawać więcej, niż zarabia. Są świetni w wykorzystywaniu warunków gospodarczych kraju, regionu. I oczywiście, że powinni być wzorem dla innych. Ale czasem po prostu się nie da odtworzyć pewnych rzeczy, które się udają gdzie indziej. Nie da się zrobić Bawarii w Katalonii i kazać Barcelonie kopiować Bayern. Futbol to jest fenomen społeczny i żywi się uwarunkowaniami społecznymi. To one kształtują warunki działania klubu. One decydują o tkance klubu. Przecież w Londynie ta tkanka bywa różna w zależności od tego, czy klub jest z południowej części miasta, czy północnej. Mało tego, Tottenham i West Ham są po tej samej stronie miasta, a ich tkanka jest inna. Trudno też kazać innym klubom naśladować Bayern, jeśli nie mają swoich Rummenigge’ów, swoich Hoenessów.
O Lewandowskim czasem rozmawiacie?
O wszystkim. I jesteśmy w tej pięknej sytuacji, że możemy się ze sobą nie zgadzać w wielu sprawach. Jak mówiłem, zaprzyjaźniliśmy się w walce. Zaczęliśmy walczyć – i współpracować – w 1992 roku, gdy z Bayeru Leverkusen przeszedł do Bayernu Jorginho, reprezentant Brazylii. Musiałem walczyć o niego, musiałem walczyć czasami o interesy Giovane Elbera. Kłóciliśmy się, ale byliśmy wobec siebie uczciwi. I to nas zbliżyło. Zastanawiam się, czy to jeszcze do powtórzenia we współczesnej piłce. Biznesy już zaczęły przysłaniać wszystko.
Kiedyś było lepiej?
Nadal znajduję w piłce porządnych ludzi, nadal zdarzają się miłe rzeczy, ale jednak pęd jest w jednym kierunku i nie do zatrzymania: pieniądze, jeszcze więcej pieniędzy. Od pewnego momentu było ich tak dużo, że futbol zaczął przyciągać ludzi, którzy nic do piłki nie czuli. Wpuszczali swoje pieniądze jak w każdy inny biznes. Kiedy ja zaczynałem 36 lat temu, było inaczej. To pasja prowadziła ludzi do piłki, a nie marzenie zostania multimilionerem. Były mniejsze różnice między ludźmi futbolu. A potem zadziałała magia wielkich liczb i napłynęli inni ludzie. Nie wartościuję, mówię po prostu, że byli inni.
Co pana przyciągnęło do futbolu?
Zgłosiła się do mnie międzynarodowa organizacja, która chciała wyjść w świat. To była agencja z Hiszpanii, ale chciała otwierać oddziały w Ameryce Południowej i Europie. Chcieli, żebym im poprowadził ten biznes we Włoszech. Ja jestem rodzinnie związany z innymi sportami. Z boksem i wyścigami konnymi. Nasza rodzina była znana z działalności w wyścigach i boksie, mój ojciec w nim działał, miał mnóstwo kontaktów. Przyjąłem propozycję, ale po roku uznałem, że za dużo w tym polityki. Poszedłem na swoje. Tamta agencja nadal istnieje, nazywa się Dorna i kontroluje wyścigi Moto GP. Skupili się na sporcie motocyklowym i świetnie na tym wyszli. A ja zbudowałem swój świat w piłce i też jestem zadowolony.
Nie chcę tu wyjść na pierwszego romantyka, bo jednak jestem biznesmenem, dbam o biznesy moich klientów. Ale to jednak jest przepiękne, gdy przychodzi do ciebie młody człowiek i składa przyszłość w twoich rękach. Tak bardzo ci ufa, otwiera się, że powierza ci to, co ma najcenniejszego: swoje marzenia. Jak cię to może nie poruszyć? Jak możesz podejść do tego cynicznie? To jest takie potężne zobowiązanie, by dać z siebie wszystko. To już nie biznes, to całe życie. Ten ktoś składa ofiarę ze swojego poświęcenia dla kariery i wierzy, że ty pomożesz, ukierunkujesz to tak, by to miało sens. Trudno jest znaleźć coś cenniejszego w zawodowym życiu. Ja wcześniej stałem w narożnikach bokserów. Tam to już w ogóle przeżycie jest wyjątkowe, bo pięściarze w ręce menedżera składają nie tylko swoje marzenia i swoje finansowe powodzenie. Oni składają w twoje ręce swoje życie. Narażają je w każdej walce, i to jest częścią twojej odpowiedzialności. Tak mnie boks przygotował do wejścia w futbol.
Jaki będzie futbol po pandemii? Czekają nas chude lata i transferowa nuda, czy ktoś odpali coś wielkiego?
Jestem pewien, że będzie kilka hitów. Niedużo, ale porządne. Oczekuję, że obydwa kluby z Manchesteru stoczą piękną walkę o ściągnięcie jak najlepszego środkowego napastnika.
I już mamy przed oczami Erlinga Haalanda.
Każdy klub ma taki sam szczyt listy napastników. Haaland i Harry Kane. Różni piłkarze, w różnym wieku, podobny wydatek. Wszyscy ich chcą. Nie wiemy co zrobi Kylian Mbappe albo inaczej: co PSG jest gotowe zrobić dla Mbappe, czy spełni jego marzenia.
Będziemy też może mieć na rynku Messiego.
Nie jestem pewien, czy któryś klub zdecyduje się na tak wielką inwestycję, jakiej wymaga ściągnięcie Leo Messiego. Czuję, że nowy prezes Barcelony przekona Messiego do pozostania. Cristiano też, tak czuję, zostanie w Juventusie. Ale są kluby z pieniędzmi, które mogą zaszaleć. Zdarzą się trzy, cztery wielkie transfery i jeszcze kilka ważnych transferów, ale to wszystko. Nie ma dziś pieniędzy na więcej. Szykujmy się jeszcze na wymiany piłkarzy. To na pewno nastąpi: przez braki w gotówce kluby będą się wymieniać piłkarzami. Czasem tak jest: twój dobry piłkarz już nie pasuje do twojej taktyki, ale chętnie weźmie go rywal, który z kolei ma na zbyciu piłkarza, który pasuje do ciebie (Giovanni Branchini pośredniczył m.in. w wymianie Barcelony i Juventusu: Miralem Pjanić-Arthur – red.).
Widziałem ostatnio pańskiego klienta, Massimiliano Allegriego, w studio Sky. Takie wizyty to zwykle u trenerów znak: jestem gotowy do powrotu.
Massimiliano Allegri jest bardzo inteligentnym człowiekiem, rozumie zmiany okoliczności, ma wyczucie momentu. Rozumiał, że ostatnie kilkanaście miesięcy to był bardzo dziwny czas. Trudno było oczekiwać, że kluby będą łatwo zwalniać trenerów i opłacać nowego szefa i sztab, gdy już mają na liście płac ze dwa inne sztaby. Covid nie jest przyczyną problemów finansowych klubów. Covid jest jedną z okoliczności utrudniających finansowe życie klubów. Ale problemów to one sobie narobiły jeszcze przed pandemią. I teraz muszą oszczędzać.
A Allegri? Myślę, że w nowym sezonie będzie już na ławce. Nie wiemy jeszcze w którym kraju, ale będzie. Ale wracając do polskich spraw: wierzcie w Paulo Sousę. Jeśli dacie mu zaufanie i czas, to z piłkarzy, których ma w Polsce, zbuduje silną reprezentację. Bądźcie cierpliwi na początku, bo będzie dużo zmieniał. On nie chce tylko wygrać jednego meczu, chce coś zbudować. Jestem pewien, że mu się uda.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS