A A+ A++

150 milionów zarobione na transferach od powrotu do Bundesligi trzy lata temu. Kolejne sto, które w najbliższych miesiącach przeleje firma Porsche jako nowy inwestor. Spłacanie długów, poprawianie infrastruktury, a do tego rewelacyjny start w nowych rozgrywkach. Po dwóch latach walki o przetrwanie pięciokrotny mistrz Niemiec stara się wylać fundamenty pod lepszą przyszłość.

Choć w Bundeslidze rozegrano dopiero pięć kolejek, nikt nie byłby zaskoczony, gdyby na koniec sezonu tabela wyglądała bardzo podobnie jak dzisiaj. Bayern Monachium przed Bayerem Leverkusen. RB Lipsk w Lidze Mistrzów. Borussia Dortmund, VfL Wolfsburg i Hoffenheim w pucharach, Eintracht Frankfurt, S.C. Freiburg, Union Berlin w górnej części stawki. Jedynie widok VfB Stuttgart na podium przypomina, że wciąż mowa o bardzo wczesnej fazie rozgrywek, w której spore przetasowania wciąż są jeszcze możliwe. W klubie, który w ostatnich dwóch latach cudem ratował się przed spadkiem w ostatnich momentach sezonu, nikt nie mówi o pucharach. Ale są całkiem dobre widoki na to, by dawny gigant z Badenii-Wirtembergii odłączył się od innych wielkich firm notorycznie stających nad przepaścią i w najbliższych latach poszedł raczej drogą Eintrachtu Frankfurt niż HSV, Schalke, Herthy czy Werderu Brema.

W czerwcu, gdy piłkarskie Niemcy dyskutowały jeszcze, kogo Bayern Monachium powinien pozyskać w lecie do ataku, by z rocznym opóźnieniem wreszcie zastąpić Roberta Lewandowskiego, Lothar Matthaeus rzucił, że mistrzowie kraju powinni się zainteresować Serhou Guirassym ze Stuttgartu. Twierdził, że w żadnym innym przypadku stosunek jakości do ceny nie jest równie korzystny. Wypowiedź nie odbiła się szerszym echem. Uznano, że Loddara znów poniosła publicystyka. Bawarczycy wydali sto milionów euro na Harry’ego Kane’a, choć Steffen Baumgart, trener FC Koeln, widząc, jak Victor Boniface wchodzi do Bayeru Leverkusen, stwierdził, że sensowniej byłoby kupić jego. Przy dwóch takich napastnikach w lidze można było zakładać, że rekord otwarcia sezonu należący do Lewandowskiego może być zagrożony. Tylko Polakowi udało się dotąd osiągnąć dwucyfrową liczbę bramek w ledwie pięć kolejek. Napastnicy klasy Kane’a czy Boniface’a włączeni do tak ofensywnych drużyn, jak Bayern, czy Bayer, mieli szansę nawiązać do tego osiągnięcia.

Anglik i Nigeryjczyk faktycznie zaczęli sezon dobrze. Była gwiazda Tottenhamu strzeliła siedem goli, Boniface jednego mniej. Ale rekord został wyrównany przez kogo innego. Dwa razy z Bochum. Raz z Lipskiem. Dwa z Freiburgiem. Trzy z Mainz. Dwa z Darmstadt. Guirassy, za którego transfer definitywny ze Stade Rennes Stuttgart zapłacił w lecie dziewięć milionów euro, jest liderem klasyfikacji strzelców z bezpieczną przewagą trzech goli nad Kanem. Stosunek jakości do ceny faktycznie wygląda znakomicie. Według statystyk WyScouta VfB punktuje na razie lepiej, niż wynikałoby z jakości jego gry. Głównie dlatego, że strzela ekstremalnie wiele bramek. Z sytuacji zasłużyło na dziesięć goli, ma ich siedemnaście. 27-letni napastnik wykazuje się na razie niebywałą i zabójczą skutecznością.

TRUDNA WALKA O PRZETRWANIE

Na dłuższym dystansie trudno do tego stopnia zakrzywiać algorytmy, więc pod koniec sezonu trudno spodziewać się Stuttgartu w okolicach podium. Jego znakomite wejście w sezon nie jest jednak przypadkiem. Wzlot rozpoczął się już w drugiej połowie poprzednich, fatalnych przecież rozgrywek. Tuż przed mundialową pauzą klub zdecydował się wreszcie zwolnić Pellegrino Matarazzo, trenera, z którym w 2020 roku wrócił do Bundesligi i jako beniaminek otarł się o awans do europejskich pucharów, prezentując porywający ofensywny futbol. Po siedmiu meczach z Michaelem Wimmerem jako opcją tymczasową zdecydował się na powrotne ściągnięcie Bruno Labbadii, który jako ostatni zdołał wprowadzić Stuttgart do europejskich pucharów. Zakończyło się to jednak spektakularną klęską. Doświadczony trener z dwunastu meczów wygrał dwa. Na osiem kolejek przed końcem Stuttgart był na ostatnim miejscu w tabeli. I szukał czwartego trenera w sezonie.

Sven Mislintat, który przez poprzednie kilka lat decydował o polityce transferowej Stuttgartu, przestrzegał, że defensywnie nastawiony Labbadia nie jest odpowiednim trenerem dla tej kadry. Nikt go już jednak nie słuchał, bo i tak był na wylocie z klubu. W VfB, jak to zwykle bywa, trwała walka frakcji. Kłócili się wszyscy święci, często za pośrednictwem prasy. Były dyrektor sportowy miał jednak rację. Labbadia, ślepo przywiązany do swojego ulubionego ustawienia 4-3-3, kompletnie nie zważał na kadrę, jaką miał do dyspozycji. Na siłę przystosowywał zawodników do tego systemu, mimo że przez wcześniejsze lata Stuttgart zawsze grał systemem 3-4-3. Sebastian Hoeness, zatrudniony na początku kwietnia, zastosował więc najprostszą z możliwych recept na wyjście z kryzysu: dostosował system do zawodników, starając się, by jak największa liczba piłkarzy grała na swoich ulubionych pozycjach.

Hoeness też nie miał nieposzlakowanej opinii na rynku, inaczej nie wszedłby do tak zagmatwanego wewnętrznie klubu w tak trudnej sportowej sytuacji. Niespecjalnie miał jednak wyjście. Gdy z rezerwami Bayernu Monachium w porywającym stylu wygrywał trzecią ligę, uchodził za wielki trenerski talent. Jego praca w Hoffenheim nie do końca potwierdziła jednak oczekiwania. Jedenaste miejsce w debiutanckim sezonie przyjęto jeszcze ze zrozumieniem, zwłaszcza że równolegle klub wyszedł z grupy Ligi Europy. Ale kolejne rozgrywki uznano już za rozczarowanie. Przez większość sezonu Hoffenheim biło się nawet o awans do Ligi Mistrzów, by z ostatnich dziewięciu meczów nie wygrać żadnego i obsunąć się na dziewiąte miejsce. Kilka miesięcy spędzonych na bezrobociu sprawiło, że Hoeness musiał się pogodzić z rolą strażaka w ostatnim klubie ligi.

Spisał się jednak znakomicie. Już pod koniec poprzedniego sezonu Stuttgart wyglądał najlepiej z kandydatów do spadku. Przebijać się do utrzymania musiał przez baraże tylko dlatego, że poprzednicy Hoenessa nie wykonali swojej pracy odpowiednio. W dwumeczu z HSV VfB nie pozostawiło jednak żadnych wątpliwości i drugi raz z rzędu w ostatniej chwili uratowało ligę. Rok wcześniej przecież bramka Wataru Endo w finałowej minucie sezonu sprawiła, że Stuttgart skończył rozgrywki na ostatnim bezpiecznym miejscu. Wszystko, co robili w Szwabii, coraz bardziej przypominało igranie z ogniem. Lato 2023 przyniosło jednak mnóstwo optymizmu. Nie tylko w kwestii najbliższych miesięcy, ale wręcz lat.

COROCZNA WYPRZEDAŻ

W ostatnich sezonach Stuttgart rywalizował w Bundeslidze na przebudowywanym stadionie, który ma służyć na Euro 2024. Granie przy ograniczonej publiczności jeszcze utrudniało i tak niełatwą sytuację finansową, na którą największy wpływ miała pandemia. Szacuje się, że kosztowała ona klub dziewięćdziesiąt milionów euro. Kapitał własny w ciągu trzech lat stopniał z 46 do 11 milionów euro. Miniony rok VfB zakończył z szesnastomilionową stratą. Spadki z 2017 i 2019 roku już zachwiały sytuacją finansową klubu, a sytuacja na świecie przyniosła kolejne ciosy. Klub musiał się ratować notorycznym sprzedawaniem zawodników. Od powrotu do Bundesligi w 2020 roku wydał na transfery ponad dwa razy mniej, niż zarobił. Bez 180 milionów uzyskanych m.in. za transfery Nico Gonzaleza (Fiorentina), Konstantinosa Mavropanosa (West Ham), Wataru Endo (Liverpool), Orela Mangali (Nottingham), Sasy Kalajdzicia (Wolverhampton), Gregora Kobela (Borussia Dortmund), czy Borny Sosy (Ajax Amsterdam), klub stałby finansowo na skraju przepaści. A tak miał tylko gigantyczne problemy sportowe.

Mimo to Mislintatowi oraz jego następcy Fabianowi Wohlgemuthowi udawało się wciąż sprowadzać kolejnych ciekawych piłkarzy. To nie był problem kadry i braku umiejętności piłkarzy. Zespół poukładany przez Hoenessa, mimo licznych ubytków, wciąż ma wiele talentu. Enzo Millot i Angelo Stieler, środkowi pomocnicy, dobrze spisują się w regulowaniu tempa drużyny, która chce prowadzić grę i budować ataki pozycyjne na wzór modnego ostatnio Brighton Roberta De Zerbiego. Formę sprzed kilku lat odzyskał skrzydłowy Silas Katompa Mvupa, świetnie radzi sobie Chris Fuehrich. Obrona wreszcie wygląda stabilnie, a znacznie podniosła się też jakość w bramce. Alexander Nuebel, wypożyczony z Bayernu, daje zespołowi na razie znacznie więcej pewności niż Florian Mueller i Fabian Bredlow, którzy rywalizowali o miejsce między słupkami w poprzednich latach.

Stuttgart na pewno korzysta przy tym z niezłego terminarza. Wpadł wprawdzie pod koła w Lipsku, gdzie prowadził, by przegrać 1:5 i musiał rywalizować z Freiburgiem, czołową drużyną poprzednich rozgrywek, ale trafił u niego na wyjątkowo słaby dzień. Wygrane 5:0 z SCF i Bochum robią jednak wrażenie. Są widoki, by kontynuować dobry start, bo Kolonia, z którą Stuttgart zagra w następny weekend, źle weszła w sezon, a Wolfsburg, czyli następny rywal w meczu domowym, też nie jest nie do pokonania. Trudniejsze testy czekają ekipę Hoenessa na przełomie listopada i grudnia, gdy między 11 a 15 kolejką zagra z Dortmundem, Eintrachtem, Bayernem i Leverkusen. Nawet jeśli do tego czasu zostanie Stuttgartowi przypomniane miejsce w szeregu, są wszelkie widoki, by tym razem VfB nie musiało drżeć o utrzymanie do samego końca.

PORSCHE WCHODZI NA POKŁAD

Być może jeszcze ważniejsze rzeczy dzieją się jednak w kuluarach. Paradoksem problemów finansowych VfB było w ostatnich latach to, że klub funkcjonuje w otoczeniu, w którym problemy finansowe ma mało kto. Stuttgart to technologiczne centrum Niemiec. Mają tam siedziby liczne wielkie koncerny z branży IT oraz motoryzacyjnej. Do najbardziej znanych marek pochodzących z miasta należą Mercedes-Benz, Porsche czy Bosch. Według najnowszych wskaźników w tym szóstym pod względem liczby mieszkańców mieście w Niemczech, zarabia się średnio najwięcej spośród wielkich metropolii. Tak, jak było przez lata z Eintrachtem, niespecjalnie przekładało się to jednak na zamożność miejscowego klubu. Teraz może to jednak się zmienić, bo Stuttgartowi udało się zmieścić pod jednym dachem dwóch konkurujących ze sobą motoryzacyjnych gigantów. W poprzednich latach ważnym źródłem przychodów były dla klubu pieniądze z Mercedesa, którego logo widniało na koszulkach, który był sponsorem tytularnym stadionu i który wciąż ma 11 procent akcji. Teraz dopinana przez prawników jest sprzedaż dziesięciu procent akcji spółki firmie Porsche, której spółka córka przejęła też prawa do nazwy obiektu.

Transakcja ma sprawić, że w najbliższych miesiącach pojawi się w klubie stumilionowy zastrzyk gotówki. Nie ma ona zostać przeznaczona bezpośrednio na transfery, lecz posłużyć, by klub mocniej stanął na nogach. Spłata długów i inwestycje w infrastrukturę pośrednio powinny też jednak mieć spory wpływ na politykę sportową. Być może VfB wreszcie nie będzie musiało co roku wyprzedawać sreber rodowych, by zapewnić sobie funkcjonowanie w kolejnych miesiącach, a napływ nowej gotówki sprawi, że uwolnią się też środki na inne działy. Jeden z najbardziej zasłużonych niemieckich klubów już od dekady nie występował w europejskich pucharach, a Ligi Mistrzów nie widział od trzynastu lat. Poukładanie sytuacji wokół klubu i zaproszenie do współpracy jednej z najbardziej znanych globalnie firm z regionu to pierwszy sygnał, że w najbliższych latach nazwa VfB Stuttgart znów może zacząć brzmieć dumnie. Tak, by za jakiś czas widok tego klubu w okolicach podium nie przypominał już, że do tabeli na tym etapie sezonu nie ma sensu się przywiązywać.

WIĘCEJ O BUNDESLIDZE: 

Fot. newspix.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPIŁKA RĘCZNA. Zabrakło niewiele. Grupa Azoty Unia Tarnów – Zepter KPR Legionowo 32-29 (19-15)
Następny artykułPIŁKA NOŻNA. Mroczek za trzy. Legionovia – Warta Sieradz 1-0 (0-0)