A A+ A++

Kijów jest rozczarowany, czemu zresztą trudno się dziwić, stanowiskiem Waszyngtonu w sprawie atakowania przy użyciu broni dostarczonej przez Stany Zjednoczone celów znajdujących się na terenie Federacji Rosyjskiej. Dwa dni temu The New York Times poinformował, że administracja Bidena zniosła wcześniej obowiązujący zakaz, ale krok ten, jeśli przeanalizuje się szczegóły decyzji, jest co najwyżej połowiczny.

Ukraińskie siły zbrojne mogą używać amerykańskiej broni aby atakować rosyjskie zgrupowania, linie zaopatrzenia i systemy dowodzenia, ale wyłącznie w obwodzie charkowskim oraz nie mogą w tym celu używać rakiet średniego zasięgu ATACMS. Ukraińcy mogą używać rakiet HIMARS lub GMLRS, bo te mają zasięg do 70 km, ale już nie systemów, przy użyciu których można razić cele położone 300 km od linii frontu. Innymi słowy: zakaz został zniesiony, co jest być może zapowiedzią zmiany stanowiska Bidena, ale – póki co – w dość ograniczonym zakresie. To, że wcześniej kilkanaście krajów sojuszniczych w tym mocarstwa jądrowe takie jak Francja czy Wielka Brytania zniosły wszelkie ograniczenia nie wpłynęło na skłonność Bidena do akceptacji odważniejszych posunięć.

Biden jak Buchanan?

Dlaczego tak się dzieje? Mark Toth i Jonathan Sweet starając się znaleźć odpowiedź na to pytanie piszą na łamach The Hill, że Biden jest po prostu człowiekiem niezdolnym do podjęcia ryzykownych decyzji i preferuje w związku z tym politykę małych kroków, które nie budzą kontrowersji. Nie można jednak mylić kunktatorstwa z ostrożnością, tym bardziej w obecnej sytuacji, która w wymiarze globalnym oznacza, że świat Zachodu znajduje się już w III wojnie światowej, którą Ameryka, właśnie w związku z polityką Bidena, przegrywa. Porównują oni nawet obecnego prezydenta do jego poprzednika Jamesa Buchanana, dość zgodnie uznawanego przez historyków za najgorszego w dziejach amerykańskiej demokracji.

Nie chodzi w tym wypadku o to, że zasiadając w Białym Domu w latach 1857 – 1861 dopuścił się on jakichś straszliwych występków, ale o to, że za jego rządów kraj „ześlizgiwał się” w stronę wojny domowej. Buchanan, starając się nie antagonizować i prowadząc ostrożną politykę, nie wysłał wystarczająco silnych sygnałów, które mogłyby świadczyć o sile i determinacji państwa, czym zachęcił secesjonistów i w efekcie doprowadził do wybuchu konfliktu wewnętrznego. Zdaniem obydwu autorów, z których pierwszy jest ekspertem ds. międzynarodowych z ponad 30-letnim stażem, a drugi emerytowanym pułkownikiem wywiadu amerykańskiego, obecna polityka Bidena w obliczu narastających zagrożeń jest zbyt ostrożna, co jest odczytywane przez przeciwników w kategoriach słabości i zachęca ich do podejmowania kolejnych, destrukcyjnych dla Zachodu i Stanów Zjednoczonych działań.

Trump i dziedzictwo Obamy

Przypominają oni raport Kongresu z lutego tego roku, z którego wynikało, że już w 2018 roku, kiedy Donald Trump przyszedł do Białego Domu musiał on zmierzyć się z dziedzictwem polityki strategicznej Obamy, którego administracja budowała siły „nie na potrzebę dwóch regionalnych konfliktów z państwami zbójeckimi, ale po to aby wygrać konflikt o wysokiej intensywności z jednym konkurentem najwyższej klasy – na przykład wojnę z Chinami o Tajwan lub starcie z Rosją w regionie bałtyckim”.

Te założenia strategiczne nie zostały zmienione, nawet mimo tego, że sytuacja globalna uległa znacznemu pogorszeniu. Obecnie, jak zauważają autorzy, Stany Zjednoczone mają do czynienia nie z dwoma, ale z trzema wojnami – na Bliskim Wschodzie, na Ukrainie i mogącym lada chwila wybuchnąć starciem w rejonie Indo-Pacyfiku. A do opisu sytuacji trzeba dodać trwającą twardą rywalizację o wpływy na światowym południu, która powoduje, że Ameryka musi wycofywać się z niektórych pozycji, ostatnio ewakuując swoją bazę wojskową w Nigrze. Jak argumentują, „Biden, najwyraźniej złapany w pułapkę listopadowego rachunku wyborczego, nawet nie chce przyznać, że jesteśmy już w trakcie III wojny światowej, nie mówiąc już o podjęciu niezbędnych kroków, aby ją wygrać. W rezultacie żałośnie brakuje naszemu narodowi zdolności wojskowych, produkcji broni i amunicji oraz zdolności do zaangażowania się w cyberwojnę i przeciwdziałania dezinformacji emanującej z Moskwy i Pekinu”.

Na polu dyplomatycznym obecna administracja jest, w opinii autorów artykułu, w zadziwiający sposób pasywna. Nawet ostatnie oświadczenie ONZ w świetle którego organizacja ta przyznaje się, że „dwukrotnie zawyżyła” liczbę ofiar cywilnych izraelskich ataków w Strefie Gazy, nie skłoniło Bidena do działania, mimo że oznacza to, że liczba ofiar cywilnych w obecnej wojnie jest niższa niż w przypadku drugiej wojny przeciw Irakowi.

Autorzy artykułu apelują o podjęcie niezbędnych działań, zarówno większej aktywności dyplomatycznej w obronie interesów Zachodu jak i realnych kroków na rzecz zwiększania wojskowych zdolności Stanów Zjednoczonych. Jednak nie szukają odpowiedzi na pytanie, dlaczego Biden realizuje taką linię.

Biden po cichu realizuje politykę Trumpa?

Mówienie o kunktatorstwie i niezdolności do podjęcia twardych, choć niełatwych decyzji, może być tylko połowicznie prawdą. Linię obecnej administracji można wyjaśnić w jeszcze jeden sposób. Wydaje się, że Biden po cichu realizuje hasło „America first”, którym posługuje się Donald Trump.

Ten paradoks lepiej zrozumiemy, jeśli poddamy analizie, co tego rodzaju polityka oznacza z punktu widzenia amerykańskiej wielkiej strategii. Dobrą okazją jest artykuł Hala Brandsa, profesora w Johns Hopkins School of Advanced International Studies, jednego z najważniejszych amerykańskich myślicieli strategicznych, który ukazał się w Foreign Affairs. Analizuje on zamiany w globalnej polityce, które mogą nastąpić, jeśli Stany Zjednoczone wejdą w stadium polityki izolacjonistycznej, realizując dewizę „America first”. Może mieć to związek z ewentualną prezydenturą Trumpa, ale nie jest to warunek niezbędny. Amerykańscy wyborcy mogą wybrać tych polityków, którzy w większym stopniu troszczyć się będą o interesy własnego kraju, mniej dbać o utrzymanie globalnego ładu opartego na zasadach i inaczej budujących listę priorytetów. Ważniejszy niż Trump jest kierunek zmian, które wdrażane w różnym tempie ukształtują nowy porządek.

Brands pyta, jak świat będzie wyglądał, jeśli Ameryka stanie się „normalnym mocarstwem”, przestanie pozycjonować się w wymiarze globalnym i odejdzie od dotychczasowej polityki. „Ta wersja Stanów Zjednoczonych – argumentuje – nie byłaby globalnym porzuceniem. W niektórych kwestiach [Ameryka – MB] może być bardziej agresywna niż wcześniej. Ale w znacznie mniejszym stopniu skupiałaby się na obronie globalnych norm, zapewnianiu dóbr publicznych i ochronie odległych sojuszników. Jej polityka zagraniczna stałaby się mniej pryncypialna i bardziej przypominała grę o sumie zerowej”. Stany Zjednoczone byłyby mniej skłonne do ponoszenia ciężarów związanych z obroną dóbr publicznych, które dziś są uważane za naturalne i powszechnie dostępne, takich jak choćby swoboda żeglugi czy wymiany handlowej.

Reaktywacja Doktryny Monroe?

W wymiarze strategicznym Waszyngton w większym stopniu koncentrowałby się na doraźnych korzyściach, skupiał na bezpośrednim otoczeniu, co oznaczałoby zapewne reaktywację Doktryny Monroe w nowej formule i byłby mniej skłonny do ryzyka, zwłaszcza w rejonach oddalonych od Ameryki, o niewielkim znaczeniu z punktu widzenia jej interesów. Krótkoterminowo taka Ameryka miałaby być może nawet większe możliwości i byłaby zdolna do użycia większych sił, nastąpiłaby bowiem ich koncentracja, ale z pewnością zmniejszeniu uległby „obszar odpowiedzialności”. Tego rodzaju samoograniczenie Stanów Zjednoczonych w wymiarze globalnym, z pewnością – tak uważa Brands – spowodowałoby, że świat stałby się miejscem bardziej chaotycznym i wzrosłoby ryzyko, a w związku z tym i liczba konfliktów. W takim bardziej anarchicznym porządku traciliby wszyscy, ale Stany Zjednoczone mniej niż inni, choćby z tego powodu, że mając znaczący rynek wewnętrzny, zasoby surowcowe i potencjał rozwojowy, byłyby mniej dotknięte zjawiskami kryzysowymi. To zresztą powoduje, iż strategia „America first” może wydawać się tak kuszącą opcją.

Brands jest zdania, że już obecnie można mówić o zmianie nastrojów. „Wszyscy trzej ostatni prezydenci USA dążyli do wycofania się z Bliskiego Wschodu – argumentuje – W miarę narastania zagrożeń militarnych Pentagon stara się utrzymać stabilność na wszystkich trzech kluczowych teatrach działań w Eurazji jednocześnie. Rośnie protekcjonizm; obie główne partie gardzą głównymi umowami handlowymi, które Waszyngton kiedyś wykorzystał do napędzania światowej gospodarki. Na przełomie 2023 i 2024 r. Kongres potrzebował bolesnych sześciu miesięcy opóźnienia w zatwierdzeniu życiodajnej pomocy dla Ukrainy”.

Trump jako zmiana na zupełnie innym poziomie?

Ewentualne przyjście Trumpa nie musi oznaczać przejścia Stanów Zjednoczonych do polityki otwartego izolacjonizmu, ale zmianę na zupełnie innym poziomie. Waszyngton będzie nadal używał swej siły i mocarstwowej pozycji, ale po to, aby bronić wąsko rozumianych interesów amerykańskich. Stanie się mocarstwem mniej „altruistycznym”, mniej skłonnym do ryzykowania w imię globalnego ładu, a w odległych destynacjach wręcz uważającym, że panujące tam zasady to „nie nasza sprawa”. Z pewnością dotknie to państwa peryferyjne, takie jak Ukraina czy Tajwan, bo nowe elity rządzące Stanami Zjednoczonymi mogą nie chcieć ryzykować wojny z własnym udziałem, albo będą dążyły do ograniczania ciężarów związanych z utrzymaniem globalnego ładu.

Brands jest zdania, że „jednym z elementów tej strategii byłaby zdeglobalizowana obrona. Stany Zjednoczone mogą utrzymać swą niezrównaną siłę militarną. Mogą inwestować więcej w obronę przeciwrakietową, zdolności cybernetyczne i inne narzędzia ochrony ojczyzny. Będą mogły mocno odpowiedzieć, gdy przeciwnicy zaatakują jej obywateli lub zakwestionują suwerenność. Jednak Waszyngton nie będzie w dalszym ciągu bronił odległych państw, których przetrwanie nie było w oczywisty sposób krytyczne dla amerykańskiego bezpieczeństwa ani nie będzie nadal zapewniał dóbr publicznych, które były w większości konsumowane przez innych. Dlaczego Stany Zjednoczone miałyby ryzykować wojnę z Rosją o Ukrainę i państwa bałtyckie lub z Chinami o częściowo zanurzone skały na Morzu Południowochińskim? Dlaczego Pentagon musi chronić chiński handel z Europą przed atakami Houthi? Normalny kraj by tego nie zrobił”. Zmieni się również, nawet jeśli w pierwszej chwili tego się nie zauważy, natura amerykańskich sojuszy. Gwarancje staną się mniej pewne, podejście transakcyjne zacznie dominować, ryzyko „porzucenia strategicznego” wzrośnie.

Mówimy o ryzyku, ale już to doprowadzi do rewizji polityki państw położonych w zapalnych regionach, które będą musiały dokonać ponownej kalkulacji sił i środków, uwzględniając mniejszą siłę gwarancji sojuszniczych. Globalizm zostanie zastąpiony kontynentalizmem, co tez oznaczać będzie tektoniczną zmianę amerykańskich priorytetów strategicznych i większą koncentrację na bezpośrednim sąsiedztwie.

Z punktu widzenia polityki handlowej i gospodarczej obronę wolnego handlu zastąpi protekcjonizm, ochrona rynku wewnętrznego, przyciąganie inwestorów, wprowadzanie barier celnych. Bezpośrednim skutkiem takiej zmiany będzie to, co Brands nazywa „handlowymi asymetriami”, a co w gruncie rzeczy oznacza narzucanie przez silniejszych graczy słabszym państwom niekorzystnych warunków wymiany. Ameryka paradoksalnie może wręcz na tym skorzystać, inicjując „wojny handlowe” i wykorzystując swa siłę polityczną i siłę swojego rynku dla własnych celów. Hal Brands jest przekonany, iż w dłuższej, ale liczonej raczej w dziesięcioleciach niż miesiącach perspektywie, tego rodzaju polityka okaże się dla amerykańskich interesów zgubną i po okresie realizacji linii „America first” i tak trzeba będzie za jakiś czas podjąć ryzyko związane z zaprowadzeniem globalnego ładu. Problemem będzie oczywiście to, że wówczas będzie tylko trudniej bo rywale strategiczni urosną i staną się groźniejsi.

America first” a sprawa polska

Z naszej perspektywy realizacja scenariusza „America first” oznacza, że będąc państwem frontowym, narażonym na stałą presję ze strony agresywnego sąsiada w mniejszym niż dotychczas stopniu będziemy mogli liczyć na sojuszników.

Chodzi nie tylko o wsparcie zza oceanu, ale również z krajów europejskich, bo i w przypadku naszych kontynentalnych partnerów nastąpią zmiany będące rezultatem rewizji amerykańskiej polityki zagranicznej, oni też będą musieli przeprowadzić strategiczną rekalkulację i staną się w jej wyniku mniej skłonni do akceptacji twardszej i w związku z tym bardziej ryzykownej linii w polityce zagranicznej.

Ale w rozważaniach Hala Brandsa jest coś jeszcze, na co warto zwrócić uwagę. Nie pisze on o tym wprost, ale wnioskiem, który pojawia się po przeczytaniu jego artykułu jest przekonanie, że ruch w stronę Ameryki, która kieruje się niemal wyłącznie własnymi wąsko rozumianymi interesami już się rozpoczął. Bariery celne i regulacje/ w wyniku których Europa przegrywa konkurencję o inwestorów ze Stanami Zjednoczonymi wprowadza nie Trump a obecna administracja. Dążenie do „podzielenia się ciężarami” (burden sharing) nie jest wyłącznie postulatem izolacjonistów. Oczywiście Waszyngton nadal ponosi znaczące koszty utrzymania ładu globalnego, ale nie zmienia to faktu, że ustępuje z kolejnych pól, albo nie jest w stanie gwarantować rezultatów. W Europie i w Polsce dominuje myślenie, że jest to efekt ograniczonych zasobów, Ameryka nie może po prostu, mając własne problemy, „obsłużyć” wszystkich obszarów. A w związku z tym, jeśli wzrośnie nasz udział, to wówczas uda się ustabilizować sytuację, nie dopuścić do niepożądanych zmian.

Ale co, jeśli to myślenie nie definiuje sytuacji w prawidłowy sposób i mamy do czynienia z przechodzeniem do modelu „America first”? Biden w takim ujęciu jest kunktatorem, ale nie dlatego, że nie podejmuje niezbędnych działań, aby przywrócić amerykańską hegemonię, lecz z zupełnie innego powodu, stara się opóźnić proces, który już się rozpoczął i jego siła jest tak duża, że nie da się go zatrzymać. Jeśli tak jest, to nasz większy współudział nie wystarczy, bo musimy przygotować się na funkcjonowanie „w nowym modelu” w którym nasze sojusze będą słabsze a indywidualna odpowiedzialność – podobnie jak zagrożenia – znacznie większe.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWiatrowy gigant planuje duże zwolnienia. Mają ominąć Polskę
Następny artykułPunkowy Proletaryat po występie na festiwalu w Opolu. “Jechaliśmy tu pełni obaw, a było zajeb***ie!”