To by mu się nie udało. W Tajlandii nie ma czegoś takiego jak „jakakolwiek praca”. To zupełnie inna sytuacja niż w Europie, gdzie można gdzieś pojechać na wakacje i znaleźć dorywcze zatrudnienie np. w restauracji.
Dlaczego?
W zeszłym roku Tajlandię odwiedziło 28 mln turystów. Wielu z nich wpada na pomysł, by przedłużyć sobie wakacje, zamieszkać tu i znaleźć pracę. Takich ludzi są miliony. Dlatego rząd jest zdeterminowany, by chronić swój rynek pracy i bardzo ogranicza zatrudnianie obcokrajowców. Firmy muszą uzasadnić, dlaczego chcą z kogoś z zagranicy i na każdą taką osobę muszą zatrudniać co najmniej czterech Tajów. Podstawowym mechanizmem chroniącym rynek pracy są jednak minimalne pensje, które legalnie trzeba płacić obcokrajowcom. W przypadku pracowników z Europy, USA, Japonii i Australii mówimy o pensji co najmniej 50 tys. batów, czyli ok. 5,4 tys. zł. (po kursie na dzień publikacji artykułu).
Brutto czy netto?
Brutto, ale poziom potrąceń jest znacznie niższy niż w Polsce. Ja dostawałam na rękę o 8,5 proc. mniej, niż wynosiła pensja brutto.
Rozumiem, że na warunki Tajlandii to dużo?
Dla porównania powiem, że minimalna pensja na wyspie Phuket, najbogatszej prowincji Tajlandii, wynosi w przeliczeniu ok. 900 zł, a z danych, do których dotarłam, wynika, że najniższe wynagrodzenie dostaje 70-80 proc. Tajów. Zatrudnienie Europejczyka jest ponad sześć razy droższe, więc w praktyce mogą sobie na to pozwolić tylko duże korporacje.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS