W 1989 roku, kiedy muzycy Queen pracowali nad albumem „Miracle”, lekarze szczerze poinformowali lidera zespołu, że stadium choroby, na którą cierpiał, jest tak zaawansowane, że szanse na zakończenie tego projektu są dla niego bardzo marne.
Freddie Mercury nie tylko jednak nagrał ze swoją kapelą wspomnianą płytę, ale i niedługo potem kolejny raz wszedł do studia, aby zarejestrować materiał na kolejny album. Mało tego – artysta będąc już u kresu swych życiowych sił zdołał pozostawić po sobie coś jeszcze. Coś, co po latach przepoczwarzyło się w podwaliny ostatniego, pełnoprawnego wydawnictwa Queen w oryginalnym składzie!
Mercury złapał zabójczego wirusa w 1987 roku. Freddie nie chciał jednak o swojej chorobie rozmawiać z nikim, nawet z członkami własnego zespołu. Powiedział jedynie, że nie czuje się na siłach, aby jeździć w trasy koncertowe. Kiedy jednak w 1990 roku zespół Queen odbierał prestiżową nagrodę za swój wkład do brytyjskiej kultury jasne było, że wokalista mocno podupadł na zdrowiu. To zresztą było jego ostatnie publiczne wystąpienie. Pozbawiony wąsów, wychudzony i niezbyt skłonny do przemówień muzyk wyglądał niczym cień człowieka, którym niegdyś był.
Jedna rzecz pozostała jednak bez zmian. Głos Mercury’ego był nadal potężny. Ba, gitarzysta grupy Brian May, twierdził wręcz, że nigdy wcześniej nie brzmiał on tak mocno, jak wtedy! Nie opadł też zapał wokalisty do śpiewania. Od 1989 roku Freddie i jego zespół pracował nad nowym albumem. Robota ciągnęła się w nieskończoność, bo z racji fatalnego stanu wokalisty, po każdych trzech tygodniach pobytu w studio, Mercury musiał spędzić minimum dwa tygodnie na odpoczynku.
Znakomity album „Innuendo” promowany był m.in. teledyskiem do kompozycji „These Are the Days of Our Lifes”, który dość nietypowo, jak na wcześniejsze klipy zespołu, nakręcony został w czarno-białym stylu, przywołującym na myśl filmy z początków XX wieku.
https://www.youtube.com/watch?v=oB4K0scMysc
To nie był przypadek, że sięgnięto po taką technikę. Podczas realizacji tego materiału Mercury był już tak zniszczony chorobą, że nawet gruba warstwa nałożonego na jego twarz makijażu ani archaiczna forma samego teledysku nie były w stanie ukryć faktu, że artysta jest już jedną nogą w grobie. Jakiś czas po nagraniu tego teledysku światło dzienne ujrzały materiały z planu filmowego.
Kiedy „Innuendo” święciło triumfy na listach najlepszych albumów, Freddie nawet nie myślał, aby spocząć na laurach w oczekiwaniu na zbliżającą się śmierć. Podczas narady ze swoim zespołem powiedział: „Pozwólcie mi zaśpiewać coś. Napiszcie cokolwiek, a ja to zaśpiewam! Dam z siebie wszystko. Zostawię wam tyle materiału, ile tylko się da”.
Przyjaciele z zespołu wiedzieli, że wir pracy w studiu jest w tym momencie dla Freddiego formą psychicznej terapii, więc przystali na tę prośbę. Muzycy zdawali sobie jednak sprawę, że nie ma nawet najmniejszej szansy, aby album został ukończony za życia Mercury’ego. Każda sesja wokalisty mogła być tą ostatnią. Cały zespół, poza liderem, zamieszkał w wynajętym studio położonym w szwajcarskiej miejscowości Montreux. Freddie, jeśli tylko zdołał wykrzesać z siebie odrobinę energii, dołączał do grupy, aby nagrać chociaż fragment utworu.
Brian May wspomina, że podczas ostatnich sesji muzyk nie był już w stanie o własnych siłach stać przy mikrofonie. A mimo to jego głos nadal brzmiał wyśmienicie. Az trudno uwierzyć, że człowiek, dla którego nadludzkim wyzwaniem było samo poruszanie się, nagrał takie kawałki jak chociażby „Winter’s Tale”!
W końcu jednak nadeszło to, co miało nadjeść. Freddie nie wrócił już do studia. Niedługo potem zmarł. Jak na złość – dosłownie kilka miesięcy przed tym, gdy na rynku pojawiły się rewolucyjne mieszanki leków, pozwalające całymi latami utrzymać chorych przy życiu.
Musiały minąć dwa lata, zanim reszta grupy zdecydowała się wrócić do rozpoczętego projektu. Niestety, materiału pozostawionego przez Mercury’ego nie było wystarczająco dużo, aby złożyć z tego cały album. May, Taylor i Deacon musieli więc trochę improwizować.
Ostatni album, na którym mogliśmy usłyszeć jeden z najpotężniejszych głosów w historii rocka, był prawdziwym monstrum doktora Frankensteina. Miszmaszem różnych puzzli misternie posklejanym do kupy.
Taki na przykład „It’s a Beautiful Day” to fragment zarejestrowanej w 1980 roku improwizacji siedzącego przy pianinie Freddiego, w przerwie nagrywania albumu „The Game”. Z kolei tytułowa kompozycja albumu oraz „I Was Born To Love You” to poddane specjalnej obróbce kawałki, które artysta nagrał w 1985 roku na potrzeby swojej solowej płyty, a „My Life Has Been Saved” to odświeżona wersja numeru umieszczonego na drugiej stronie wydanego w 1989 roku singla „Scandal”.
Również przepiękna ballada „Too Much Love Will Kill You” to kompozycja zarejestrowana parę ładnych lat przed śmiercią wokalisty.
https://www.youtube.com/watch?v=7CEUnyZyhoA
Inny numer – „Let Me Live” – to odrzut z sesji do wydawnictwa „The Works”. Utwór nagrany został w duecie z samym Rodem Stewartem w 1983 roku. Z tym kawałkiem zespół miał sporo problemów. A wszystko to przez chórki, które wyśpiewują coś, co ewidentnie brzmi jak plagiat słynnego „Piece of My Heart” Ermy Franklin (pieśń bardziej jednak kojarzymy z wykonania Janis Joplin). Grupa musiała wstrzymać produkcję albumu i nanieść zmiany w tymże utworze. Oryginalną wersję „Let Me Live” usłyszeć mogli tylko Meksykanie oraz Holendrzy, którzy w porę zaopatrzyli się w pierwszą serię płyt. Dzięki Internetowi możemy jednak nacieszyć się „zbanowanym” kawałkiem także i my.
https://www.youtube.com/watch?v=JT4qPTuelio
To może chociaż „Heaven For Everyone”? Nic z tego. Ten kąsek pochodzi z 1987 roku i nawet nie został nagrany przez Queen! Utwór napisał perkusista zespołu, Roger Taylor, z myślą o swoim solowym projekcie – The Cross. Freddie odwiedził swojego kumpla z grupy, gdy on i jego muzycy pracowali nad płytą. Po wypiciu kilku drinków Mercury zainteresował się wspomnianym kawałkiem i zaproponował wykorzystanie w nim kilku swych autorskich pomysłów. To jednorazowe posiedzenie w studio skończyło się gościnnym wykonaniem całej kompozycji przez lidera Queen. W nieco zmienionej wersji kawałek trafił na „Made in Heaven”.
Jest jeszcze bodaj najbardziej znany singiel z tej płyty, czyli “You Don’t Fool Me” – to doskonały przykład tego, jak przy odrobinie dobrej woli zbudować całą kompozycję bazując jedynie na pociętych fragmentach kilkunastosekundowego nagrania wokalu.
Właściwie jedynymi świeżymi dziełami Mercury’ego były „Winter’s Tale” i „Mother Love”. Chociaż ten ostatni numer nigdy nie został ukończony. Pozostańmy przy tej kompozycji na chwilę.
To dość przygnębiający kawałek, nad którym pracował Brian May i Freddie. Obaj panowie zdawali sobie sprawę, że zarówno pod względem muzycznym oraz tekstowym traktuje on o śmierci i dla gasnącego artysty był formą pożegnania z doczesnym życiem. Muzyk, który w momencie nagrywania tego numeru był już w stanie niemalże agonalnym, zawziął się, aby dzieło to dokończyć. W pewnym momencie, niezadowolony ze swojego śpiewania, Freddie zażądał, aby jeden z fragmentów tego utworu nagrać ponownie. Usiadł wówczas na krześle, nalał sobie kilka szotów wódki i z wielkim wysiłkiem wstał do mikrofonu, aby ostatnie zasoby energii wykorzystać na zarejestrowanie bardzo wysokich jak na swoje możliwości dźwięków. „Muszę odpocząć…” – powiedział chwilę później do członków swojego zespołu. Swojej pracy jednak nigdy nie skończył. Ostatnią zwrotkę „Mother Love” zaśpiewał Brian May.
https://www.youtube.com/watch?v=hu6VJoQybk0
O tym, że ta przejmująca kompozycja jest symbolicznym zamknięciem życia i całej zawodowej kariery Freddiego niech też świadczy fakt, ze na „Mother Love” usłyszeć można dosłownie każdy utwór, jaki Mercury nagrał z Queen. Zespół wyciął z każdej kompozycji po kilka sekund, a następnie złożył to w całość i przyspieszył – ten zabieg usłyszeć możemy na samym końcu dzieła, zaraz przed tym, jak z głośników wydobędzie się płacz noworodka. Wcześniej w natłoku dźwięków wieńczących „Mother Love” wrażliwe ucho wychwyci też fragment legendarnego występu Queen na stadionie Wembley w 1986 roku oraz „Goin’ Back” – nagranego w 1972 roku solowego kawałka (Mercury występował wówczas pod pseudonimem Larry Lurex), w czasach, gdy zespół Queen dopiero nagrywał swój debiutancki album.
Ostatecznie płyta ukazała się na rynku cztery lata po śmierci wokalisty. Mimo że wydawnictwo to w głównej mierze jest niczym innym, jak zlepkiem odświeżonych, zremiksowanych numerów, nagranych przez zespół w latach 80., to moim skromnym zdaniem „Made in Heaven” jest zdecydowanie jednym z najlepszych dzieł Queen, a kompozycja „Mother Love” chyba nie tylko u mnie wywołuje dreszcze na ciele.
Źródła: 1, 2, 3, 4, 5
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS