Niejeden Czytelnik zapyta, dlaczego książkę, będącą bilansem mojego życia, zatytułowałem www.palkiewicz.com. Tu są nie tylko podróże, lecz także moje spojrzenie na dzisiejszy świat, który wciąż sobie przyswajam. Szedłem zawsze z duchem czasów, by nie stracić poczucia realiów.
Podróżowanie uczy, że wszyscy ludzie są równi, a ponadto, że wszyscy są różni. Właśnie skończyłem ponownie czytać Opisanie świata Marco Polo i uprzytomniłem sobie, że są także braćmi, nie do końca przejrzystymi.
Jako dziennikarz zaczynałem od pisania ręcznego. Wtedy wystarczyło mieć notes i długopis, potem przeszedłem na maszynę Olivetti Lettera 22, która wcześniej została uznana za „najlepszy produkt przemysłowy ostatnich stu lat”. Nieco później dużą wygodę stanowiła maszyna do pisania z taśmą magnetyczną, bo dawała możliwość dokonywania korekty tekstu czy dowolnego łączenia jego fragmentów, a ta ustąpiła z kolei miejsca komputerowi. Pół wieku temu podstawowym źródłem informacji w moim fachu były encyklopedie uniwersalne i specjalistyczne, informatory biograficzne, kompendia statystyczne czy słowniki językowe. Od lat 80. z powodzeniem korzystałem z wycinków prasowych w „Corriere della Sera”. To było największe włoskie archiwum redakcyjne, gdzie w teczkach skrupulatnie gromadzono wciąż aktualizowane materiały pochodzące nie tylko z włoskich publikacji.
Z czasem ten nośnik informacji został wyparty przez internet, z którym dzisiaj nie sposób się rozstać.
Tytuł książki nawiązuje zatem do tych przemian, ale jest też zaproszeniem do zajrzenia na stronę www.palkiewicz.com, ilustrującą pasmo porywających doświadczeń w krajach zarówno Pierwszego, jak i Trzeciego Świata oraz atencję dla ginących kultur i zwyczajów, a także spotkania z ludźmi, których trudno zapomnieć. Na dalszych kartkach książki snuję chłodne refleksje nad nieodwracalnymi zmianami w naszej kulturze, nad surowymi prawami dżungli, które zawładnęły współczesnym człowiekiem, i wreszcie nad życiowym bilansem oraz schyłkiem pewnej epoki. Większą część życia spędziłem we Włoszech, które stały się moim drugim domem. Cieszę się tam powszechnym szacunkiem, przy czym nigdy nie opuszczała mnie świadomość. Z czasem udzieliło mi się poczucie europejskiej tożsamości. Żywiłem szacunek dla Europy, „soli Ziemi”, i bardzo na nią liczyłem. Nie taję jednak, że musiałem przymknąć oko na nieskrywany przez Europę Zachodnią dystans, poczucie wyższości i przewagi cywilizacyjnej czy przynajmniej protekcjonalność względem dawnego obozu socjalistycznego.
Tak było nie tylko kiedyś, dziś jest podobnie i, co muszę podkreślić, taka mieszanka supremacji i pobłażliwości, zwykle zarezerwowana dla imigrantów z Trzeciego Świata, wciąż gnieździ się w głowach zachodnich prominentów działających w strukturach Unii Europejskiej. Obecnie coraz częściej mówi się o końcu Europy, która szczególnie po wybuchu pandemii koronawirusa okazała swoją niewiarygodną słabość.
Na dziś, niezależnie od rozczarowania pogrążonym w chaosie i tkwiącym na rozdrożu Starym Kontynentem, z jego ultranowoczesną tożsamością, rozlewającym się islamem, degradacją narodowych norm, marginalizującą rolą religii i zanikiem tradycji — obrazem odległym od mojego modelu Europy — jeszcze wciąż czuję się dumnym i lojalnym Europejczykiem z nadwiślańskimi korzeniami.
Książka przypomina też o moich wędrówkach. Podróżniczy chrzest przeszedłem w odległym 1972 roku w Indochinach, chociaż wcześniej miałem okazję podziwiać i rodzime perły przyrody, spływając Kanałem Augustowskim z biegiem Krutyni, czy klucząc w Bieszczadach lub w Biebrzańskim Parku Narodowym. Notesy zapisane w przywołanym okresie wciąż jeszcze wydają mi się napęczniałe od atramentu. Od tamtej pory przemierzyłem bezlik dróg i ścieżek pośród szczytów Bhutanu, pól ryżowych na Bali i tajemniczych świątyń Angkoru, wtedy jeszcze nieodkrytych dla turystyki. Poznałem Dajaków — legendarnych „łowców głów” na Borneo, jak też dyskryminowaną przez rząd komunistyczny w Hanoi, wyizolowaną, żyjącą na zamkniętym dla obcych Centralnym Płaskowyżu, zaprzeszłą grupę etniczną Jarai. Odwiedziłem palarnię opium w Laosie i sale hazardowe w Makau, jadłem koniki polne w Birmie i psie mięso w Wietnamie. Rzutem na taśmę trafiłem do jeszcze autentycznej Papui Zachodniej, jednego z ostatnich sanktuariów pierwotnego świata, dziś należącego już do muzeum historii naturalnej. Chory na malarię, zderzyłem się w osadzie Mabulu z wewnętrznie rozdartymi i dotkniętymi marazmem Korowajami, którzy zapomnieli o beztroskim, szczęśliwym życiu. Uwięzieni w pół drogi, krążyli ospale po wiosce w dziurawych T-shirtach, brudnych szortach i czapkach narciarskich, wystawiając na sprzedaż swoje życie codzienne, praktyczne umiejętności oraz kulturę — niestety, pozbawioną już wartości. Nad Górnym Orinoko w Wenezueli stanąłem oko w oko z Janomami, plemieniem, które nie miało wcześniej kontaktu z białym człowiekiem. Na archipelagu andamańskim widziałem arcyagresywnych Jarawa, strzelających z łuków do nachodzących ich terytorium intruzów. Wreszcie nad rzeką Madre de Dios zetknąłem się ze złowrogimi Huapakores, strażnikami Paititi, legendarnego Eldorado. Poznałem jeszcze dawny Związek Sowiecki i otwartość rosyjskiej duszy, cwałowałem na trojkach jak za czasów Gogola, a na Czukotce objadałem się kawiorem i grillowanym jesiotrem, bo nic innego do jedzenia tam nie było.
Zastygłem w bezruchu wobec ogromu Wielkiego Kanionu Kolorado, wielokrotnie przerastającego zdolność mojej percepcji, nie byłem w stanie oderwać wzroku od spowitych gęstą warstwą chmur Ruwenzori, tajemniczych Gór Księżycowych, zachwyciło mnie niezrównane piękno pustyni Namib, tak jak i region wierzeń i mitów — Himalaje. Dane mi było cieszyć oko takim urokiem Czarnego Lądu, który dzisiaj zobaczyć można tylko w filmie Pożegnanie z Afryką. Niesamowitego przeżycia dostarczył mi widok naturalnego kanału Casiquiare, łączącego dwa ogromne systemy rzeczne: Orinoko z Amazonką. Wspomniałem wtedy Aleksandra von Humboldta, który swoim autorytetem uwiarygodnił istnienie kuriozalnej bifurkacji, niemającej na naszej planecie równie imponującego odpowiednika. Przy samotnym i łatwo rozpoznawalnym bloku granitowym Piedra de Culimacari, gdzie słynny badacz niemiecki ustalał swoje położenie za pomocą astronomicznych obserwacji, stałem podekscytowany tym, że podążam jego śladami.
Moje drogi wiele razy przecinały się z gościńcami, po których wędrował prekursor epoki odkryć geograficznych Marco Polo, mój mentor. Jego postać będzie powracać niejednokrotnie na stronach tej książki. Oglądałem te same obiekty albo to, co po siedmiuset latach z nich zostało. Dzięki tym eksploracjom jego opowieści były dla mnie wciąż żywymi relacjami. Cieszę się, że zdążyłem poznać dawną Azję , widziałem, jak upływający czas odcisnął na tym kontynencie swoje niszczące piętno.
Większość zespołów świątynnych i miast garnizonowych czy buddyjskich stup została pochłonięta przez pustynie, nie przetrwała wojen, grabieży, burz i srogich zim albo padła ofiarą ludzkich zaniedbań. W miejsce wydeptanych ścieżek karawanowych powstały drogi asfaltowe i trasy kolejowe,
a dwugarbne wielbłądy zostały zastąpione ciężkimi tirami zmierzającymi do celu za pomocą nawigacji satelitarnej. Karawanseraje ustąpiły miejsca klimatyzowanym hotelom. Na bazarach nie wymienia się już jedwabiu, tylko sprzedaje firmowe T-shirty, a palarnie opium wyrugowała sieć McDonald’s. Na szczęście do naszych czasów zachowały się liczne ślady dawnych epok, żywe świadectwo wielkości minionych kultur. Zapraszam na niepowtarzalną podróż.
Jacek Pałkiewicz, Palkiewicz.com, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2020, s. 9-13
Książkę mogą Państwo zamówić pod tym adresem.
Fragment książki – prezentacja
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS