Poprzednio przybliżyliśmy sylwetki postaci Krainy Wszystkich. Dziś poznamy jej pierwsze strony opisujące wiekopomną dla Ristii smutną uroczystość, pogrzeb Króla Asteriona Periphasa.
* * *
I tak oto spodobało się bogom pozbawić nas ojcowskiej opieki króla Asteriona, zabierając go od nas w kwiecie wieku i sił, tak niespodzianie, jak wiosenna burza niszczy kwiaty w sadach. Kir żałoby okrył nie tylko królewską rodzinę, ale i cały kraj. Nie było w Unii prawego serca, które nie łkałoby z rozpaczy po tym gwałtownym ciosie. Strach padł na wsie i miasta, niepewność wkradła się między lud. Cóż teraz nas czeka, zapytywano się po tawernach i gościńcach. Na co nam teraz przyjdzie? Czasy niespokojne, a śmierć króla w pewnością doda animuszu jego wrogom, wciąż licznym, wciąż niestrudzonym. Byli i tacy, którzy w zgonie naszego ukochanego monarchy upatrywali się złego omenu, zapowiedzi straszliwszych jeszcze wydarzeń, które wkrótce miały nadejść. Jakże wszyscy pragnęliśmy, by się mylili!
Co jednak się stało, odstać się już nie mogło. W pogrążonej w żalu stolicy rozpoczęto przygotowania do pogrzebu, a ze wschodu, zachodu i południa zjeżdżać zaczęli ościenni władcy, by oddać ostatni hołd swemu przyjacielowi i sojusznikowi, stroskani nie mniej, niż prosty lud. Śmierć króla niosła ze sobą zmiany i nikt nie mógł być pewien, że jest na nie gotowy…
My na pewno nie byliśmy.
* * *
Autor nieznany,
Oryginalny wstęp do „Krainy Wszystkich”,
odręcznie dodany na pierwszym opublikowanym egzemplarzu.
https://www.youtube.com/watch?v=BwV1azM1Ifw
I
– … i nic nie wskazywało na to, że… – odezwała się ostrożnie Muse, patrząc ze współczuciem na siedzącą za stołem Arete.
Królowa potrząsnęła głową. Jej twarz, nosząca już piętno czasu, była chłodna, skupiona i nieprzenikniona. Łzy, jeśli nawet po niej płynęły, obeschły już bez śladu.
– Nie. Jeśli pytasz o to, czy chorował, czy słabował, czy cokolwiek mogło wskazywać na to, że stoi nad grobem, odpowiedź brzmi „nie”. Dlatego rozmawiamy. Dlatego muszę wiedzieć, co się stało.
– To na wskroś zrozumiałe – zadudnił z głębi swojej zbroi Tychian – Cokolwiek by nie mówić o tym zgonie, nikt z nas się nie go spodziewał. A wokół nas jest aż nazbyt wiele frakcji, dla których to równie niespodziewany, acz bardzo pożądany prezent.
– Dla przynamniej jednej z nich nie jest „niespodziewany” – w głosie Arete dzwoniły okruchy lodu – I niczego bardziej nie pragnę, niż dowiedzieć się, dla której.
Jej słowa zawisły w półmroku komnaty – niedopowiedziana, ale czytelna groźba. Niewypowiedziana, acz oczywista konkluzja.
Milczący do tej pory Alexander podniósł wzrok na matkę. Przypominała mu raczej generała, planującego strategię przed walną bitwą, niż pogrążoną w rozpaczy wdowę. Podziwiał jej spokój, bo sam wciąż czuł się ogłuszony nagłą śmiercią ojca. Sam wciąż nie potrafił przejść do porządku dziennego nad faktem, że króla najprawdopodobniej zamordowano. Że zabójca sięgnął go pośród murów miasta, pośród zamkowej straży, pośród kochającej rodziny i zaufanych sojuszników.
Leżący teraz na jego kolanach Lohendgrin, miecz ojca, wydawał mu się… dziwnie nie na miejscu. Przywykł widzieć to ostrze w dłoni Asteriona. Jego tarcza, oparta teraz o krzesło księcia, powinna osłaniać ojca, nie jego.
Tyle tylko… że ojca już nie ma.
Ciepły, miodowy blask lamp ślizgał się po ścianach, rozbłyskiwał na złotych i srebrnych niciach arrasów, zapalał się na ścianach stojących na stole kielichów, malował mroczne, atramentowe cienie na twarzach zebranych. Powietrze wydawało się być gęste od tajemnic.
Nie wszyscy ościenni monarchowie dotarli już na pogrzeb. Alexandrowi szczególnie brakowało teraz jowialnej, hałaśliwej obecności Fausela. Król Logres z pewnością potrafiłby rozproszyć tę niepokojącą ciszę.
– Dlatego – kontynuowała Arete po efektownej pauzie – Kiedy z honorami pochowamy już ciało sobowtóra, poddamy ciało mojego męża sekcji. Tychian – jej spojrzenie zwróciło się ku postaci w imponującej, błękitno szmelcowanej zbroi – Nikt z nas nie dorównuje ci wiedzą o tajnikach natury. Jeśli ktokolwiek jest w stanie dowiedzieć się, co zabiło Asteriona, to właśnie ty. Nikogo innego także nie mogłabym prosić o taką przysługę. Czy zechciałbyś…
Ucięła, gdy jej wzrok skrzyżował się ze wzrokiem syna. Stanowczo przeciwstawiał się temu,by przedstawiciele innych krajów mieli dostęp do ciała króla. Jednak to do Arete należało teraz ostatnie słowo.
– To będzie dla mnie zaszczyt – stalowy olbrzym podniósł się z krzesła i złożył królowej afektowany ukłon – I ostatnia przysługa, którą mogę wyświadczyć staremu przyjacielowi.
– Dziękuję – spojrzenie Arete jakby lekko złagodniało. Alexander powstrzymał się od komentarza. Pomyślał tylko, że jeśli któryś tu z zebranych coś knuł, musiałby być szalony, by zadzierać z Periphasami w ich własnej twierdzy.
Królowa zwróciła teraz oczy w stronę Muse, siedzącej po drugiej stronie gładkiego jak szkło kamiennego blatu – Nie wiemy wszakże, czy sama sekcja da nam odpowiedzi, których szukamy. Ty, Muse, jesteś być może najpotężniejszym magiem, jakiego zna nasza historia. Magija ma przed tobą mniej tajemnic, niż przed kimkolwiek innym. Gdybyś wspomogła nasze poszukiwania prawdy, mielibyśmy…
– Nie musisz mówić niczego więcej – melodyjny głos królowej Avalonu przypominał szmer czystego, leśnego strumyka – Przysięgam zrobić wszystko, co w mej mocy, by sprawca tej zbrodni został ujawniony i ukarany.
– Masz za to moją dozgonną wdzięczność – Arete spojrzała wreszcie ku ostatniemu z obecnych w komnacie monarchów. Młodziutki Laurenn, władca Dokobien, poruszył się niespokojnie, jak uczeń niespodziewanie wyrwany do odpowiedzi przez surową nauczycielkę. Stojący za jego siedziskiem Marmaduk położył mu uspokajająco dłoń na ramieniu.
– Laurenn, ciebie i Marmaduka chciałam prosić o działania zwiadowcze. Któż lepiej się tym zajmie, niż partyzanci – na jej wąskich ustach przez chwilę zagościła sugestia uśmiechu – Nam, miejscowym, niejeden detal, niejeden niuans może umknąć, bo zbyt nam się opatrzył czy spowszedniał. Wy, z zewnątrz, nie popełnicie tego błędu. Rozejrzyjcie się po zamku, popytajcie. Jedno z pozoru niewinne pytanie, rzucone mimochodem w udawanej niewiedzy cudzoziemca może zdziałać więcej, niż nasze drobiazgowe przesłuchania. Może usłyszycie odpowiedzi, które rzucą nowe światło na tę sprawę. A może swoją dociekliwością wypłoszycie z nory szczury, które zalęgły nam się pod podłogą.
– Oczywiście! – Laurenn znów się wyprostował jak struna, tym razem jednak w poczuciu ważności zleconej mu misji – Nie zawiedziemy cię!
– Dziękuję z całego serca – Arete dopiero teraz dała po sobie poznać, jak wielką ulgę sprawiły jej odpowiedzi pozostałych władców – Wierzę, że razem uda nam się dotrzeć do sedna tej sprawy. Fausel wciąż jeszcze nie dojechał, ale i do pogrzebu pozostało nam wciąż nieco czasu. Jeśli nie jesteście zbyt zdrożeni podróżą proszę, wykorzystajmy go dobrze.
II
– Nie mogę ci pomóc, książę – Aylist, nadworny medyk, kręcił głową w zbyt gorliwym, jak na oko Alexandra, zaprzeczeniu – Jego Królewska Mość był tak zdrowy, jak tylko zdrowy może być mężczyzna w jego wieku. Żadnych śladów infekcji. Żadnych chronicznych schorzeń. Żadnych starych ran, dających o sobie znać po latach. Żadnych…
Alexander stracił już rachubę „żadnych”. Jednak ani jedno z tych zaprzeczeń nie wnosiło niczego nowego do sprawy, więc pozwolił, by Aylist wylał z siebie to, co najwyraźniej bardzo go dręczyło.
Pytanie tylko, dlaczego. Zwykle lekarzy nie niepokoi, gdy ich pacjenci są zdrowi. Zapewne do momentu, gdy ci sami pacjenci nagle umierają.
Dyskretnie rozejrzał się po gabinecie. Cieszył się, podobnie jak ojciec, dobrym zdrowiem, więc nie przebywał tu często. Rany, które odnosił w walkach, zwykle kurował w szpitalach polowych, nie na zamku.
Aylist z pewnością nie należał do pedantów. Niewielkie pomieszczenie z trudem mieściło imponującą kolekcję ksiąg, stosy luźnych kart, zapełnionych rysunkami i odręcznymi notatkami, ryciny ze skomplikowanymi diagramami, wielkie, dębowe biurko o zrysowanym blacie, dwa fotele i przerażającą wręcz ilość słojów, flakonów, probówek, kolb i szklanych sześcianów, wypełnionych najrozmaitszymi preparatami. Na widok części z nich nawet księciu, zaprawionemu przecież w bojach, robiło się mdło. Czym prędzej wrócił wzrokiem do niewielkiej sylwetki Aylista, ginącego niemal za swoim biurkiem, który najwyraźniej wyczerpał już swoją litanię „żadnych”.
– A zatem ojcu nic nie dolegało.
– Nic zupełnie! No, może poza tym irytującym pokasływaniem – medyk wyrzucił w powietrze obydwa ramiona, jakby brał niebiosa na świadka swoich słów – Ale coś takiego może mieć niezliczone przyczyny. To może być wysięk z zatok, może być refluks, łagodne podrażnienie błony śluzowej gardła, katar sienny, może to być nawet tik nerwowy…
– Ojciec nie miewał „tików nerwowych”.
– To tylko sugestia. Jedna z możliwości. Nie pozwolił mi tego nawet zbadać – Aylist jakby się skurczył w swoich fotelu – Proponowałem leczenie, gdy wezwał mnie do siebie w sprawie tych badań nad mchogrzybem…
Alexander gwałtownie poderwał głowę.
– Nad czym?!
– Mchogrzybem, Wasza Książęca Mość. Mossfungusem – Aylist odchrząknął – To nekrofag. Grzyb, rosnący na zwłokach i padlinie, żywiący się produktami rozkładu żywych tkanek. To zupełnie nowe odkrycie, świeżynka, można powiedzieć… Na Ristii nie występuje, w każdym razie, nikt go do tej pory u nas nie znalazł.
Książę zmarszczył brwi.
– Dlaczego ojciec zlecił ci badania grzybów? Jesteś lekarzem, nie mykologiem.
Aylist zapadł się jeszcze głębiej w swój fotel. Mogła to być wina kiepskiego oświetlenia, ale Alexandrowi wydawało się, że medyk z lekka pozieleniał.
– Jak powiedziałem, mchogrzyb to zupełna nowość, organizm stosunkowo niezbadany, ale i niebezpieczny. Wytwarza niezwykle silną truciznę, zabójczą dla każdego żywego organizmu, który się z nią zetknie. Zabija bardzo szybko i z tego, co mi wiadomo, nie ma na nią antidotum. Zresztą, śmierć następuje tak prędko, że nawet, gdyby istniało, nie byłoby dość czasu, by je podać. Jestem zdania, że to neurotoksyna, sporo grzybów je wytwarza…
Alexander milczał. Słowo „trucizna” zupełnie nie pasowało do wizerunku ojca. Stanowiło wręcz dysonans tak wielki, tak donośny, że potrzebował chwili, by je przetrawić.
Aylist opacznie zrozumiał tę ciszę. Odkaszlnął z zakłopotaniem i wygrzebał się ze swojego przepaścistego fotela.
– Poproszę ze mną, Wasza Książęca Mość. Są sytuacje, gdy obraz mówi więcej, niż tysiąc słów.
Wąskim, kamiennym korytarzem przeszli do laboratorium Aylista. Alexander, jeśli to było tylko możliwe, poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Septyczne, jasno oświetlone pomieszczenie, pełne medycznych utensyliów nieprzyjemnie kojarzyło mu się z salą tortur. Ostry zapach środków odkażających wiercił w nosie.
– Tutaj, książę. Proszę spojrzeć tutaj.
Odwrócił się w stronę Aylista, który właśnie zsuwał parawan, zasłaniający jedną ze ścian laboratorium.
Składana przesłona ujawniła taflę szkła, za którą coś się poruszało w mdławym, jakby przydymionym półmroku, ujawniając pomieszczenie, przylegające do laboratorium. Alexander podszedł bliżej i niemal natychmiast tego pożałował.
W niewielkim, szklanym pokoju z sufitu zwisał człowiek – powieszony za nadgarstki, niczym szynka przeznaczona do wędzenia. A może raczej coś, co kiedyś było człowiekiem.
Książę jak oniemiały patrzył na ciało, tak szczelnie pokryte srebrzystozielonkawą grzybnią, że niemal nie można było stwierdzić, jakiej jest barwy. Nitkowate strzępki porastały zdeformowaną twarz, łysą czaszkę, korpus i kończyny. Już miał zapytać, od jak dawna ten nieszczęśnik nie żyje, gdy ze zgrozą dostrzegł, że klatka piersiowa wciąż się porusza w płytkim, powolnym oddechu.
– Proszę się nie niepokoić, książę, on nie żyje. To znaczy, trochę żyje, a trochę nie żyje – Aylist znów zakaszlał nerwowo, zasłaniając się złożonym parawanem jak tarczą – Nie żyje na tyle, by można było na nim uprawiać mchogrzyb, a żyje na tyle, by nie rozłożył się na dobre. To… skomplikowana sprawa. Bardzo delikatna. Tkanki muszą się odnawiać, by hodowla trwała, a jednocześnie musimy oszukać grzyb i przekonać go, że żeruje na martwym ciele.
– Mój ojciec… – wykrztusił Alexander przez ściśnięte gardło – Mój ojciec… to zlecił?
Jego żywiołem były pola bitew. Oglądał śmierć w stu jednej postaciach i nigdy nie uważał się za osobę przesadnie wrażliwą. Ale to, na co patrzył teraz, było tak wynaturzone, tak upiorne, że nie chciał nawet roztrząsać jego implikacji.
Aylist uciekł spojrzeniem w bok.
– Nie czułem się zbyt pewnie w tych badaniach, Wasza Książęca Mość. Nie mam doświadczenia w tych sprawach. Oczywiście, mogę badać wpływ neurotoksyny mchogrzyba na ludzki organizm, ale na takie badania trzeba lat, wielu prób, doświadczeń, najlepiej z podwójnie ślepą próbą, a król chciał mieć wyniki natychmiast. Bardzo mu zależało na jak najszybszym postępie prac, a ja nie chciałem go rozczarować. Jednak, jak powiedziałem, to zupełnie nie moja działka. Nawet na studiach…
– Jakich prac?! – przerwał mu Alexander – Czego ojciec chciał się dowiedzieć o tym… grzybie? Dlaczego teraz?!
Medyk przestąpił z nogi na nogę. Trudno było nie zauważyć, że czegoś się obawia.
– To nie jest dobre miejsce na takie rozmowy, Wasza Książęca Mość. Pewne rzeczy niekoniecznie i nie wszędzie należy wypowiadać na głos. Ale mam dokumentację tego, co udało mi się osiągnąć, wyniki prób, które dawały pewne… odpowiedzi. Nazwiska, które mogą wyjaśnić pewne… pewne kwestie – zająknął się – Dostarczę je do twych komnat, panie. Nie pominę niczego, potrzebuję tylko trochę czasu, by je wszystkie zebrać. Takich rzeczy… nigdy nie trzymam razem w jednym miejscu. A na razie zalecałbym rozmowę z Jej Królewską Mością. Ona może wiedzieć więcej o… motywacjach, stojących za tymi badaniami. Ja byłem jedynie wykonawcą.
Alexander wyszedł bez słowa, nie oglądając się za siebie.
Matkę znalazł w dawnym gabinecie ojca, gdzie porządkowała dokumenty. Był tak wzburzony, że gdy wyrzucał z siebie pytania, nie był pewien, czy Arete w ogóle wie, o czym mówi.
– Tak, wiedziałam o tym – odparła spokojnie, gdy wreszcie zamilkł – Ale nie mam pojęcia, co Asterion chciał przez te badania osiągnąć.
– Nie pytałaś go o to?!
– Ufałam mu. Uznałam, że skoro zainteresował się tym zagadnieniem, przyświecał mu jakiś ważki cel. Nie sądzę, by była to jedynie ciekawość – odłożyła trzymaną w dłoni kartkę na piętrzącą się przed nią stertę papieru – Przykro mi, że nie mogę powiedzieć niczego więcej. Sądziłam, że gdy sprawy zajdą odpowiednio daleko, sam mi o wszystkim powie. Nie zakładałam tylko, że w dwa tygodnie po tym, jak dowiedziałam się o tym zleceniu dla Aylista, twój ojciec mnie opuści na zawsze i nie odpowie już na żadne pytanie. Może powinnam była bardziej nalegać, ale z takim obrotem spraw nie liczyło się chyba żadne z nas.
Alexander znał matkę na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie uzyska już od niej niczego więcej. Odwrócił się w stronę drzwi.
– Jeszcze jedno – odezwała się nieoczekiwanie Arete – Aylist wspomniał ci o kaszlu Asteriona. Była… jeszcze jedna osobliwa rzecz. Może zupełnie bez znaczenia, ale nie czuję się władna o tym teraz rozstrzygać. Twój ojciec przed śmiercią miał na plecach czarną kropkę. Znamię, którego nigdy wcześniej w tym miejscu nie było – tutaj, gdzie czaszka łączy się z kręgosłupem. Po jego śmierci już jej nie było.
III
Już po kilku rozmowach stało się jasne, że śmierć Asteriona zraniła mieszkańców jego dworu dogłębnie. Po kilkunastu – że jego śmierć wstrząsnęła fundamentami ich świata. Czy to urzędnik, czy pokojowa, żołnierz trzymający wartę przy bramie czy chłopak stajenny – wszyscy pogrążeni byli w głębokiej żałobie i nawet dla kogoś tak cynicznego jak Marmaduk było oczywiste, że jest to żałoba szczera.
Niestety, to był jedyny pewnik, jaki do tej pory poznali.
Śmierć króla spadła i na niego i na jego poddanych jak grom z jasnego nieba. Nikt niczego nie podejrzewał. Nikt nie dostrzegł, nie usłyszał, nie poczuł niczego niepokojącego czy odbiegającego od normy. Nikt, nawet obdarzony wybujałą wyobraźnią, nie miał żadnej teorii, żadnych podejrzeń. To „nic” i „nikt” były tak ewidentne, że Marmadukowi same z siebie wydawały się podejrzane. Tę uwagę zachował jednak na razie dla siebie.
Laurenn, idący przed nim, zatrzymał się niespodziewanie, oparł o zębate, kamienne blanki. W dole, na głównym zamkowym dziedzińcu, trwała codzienna krzątanina – może jedynie cichsza i bardziej przesycona smutkiem niż zazwyczaj.
– To bardzo dziwne, prawda?
Oparł się obok króla. Kamień był szary, porowaty, ale wydawał się nie do skruszenia.
– Co takiego?
– Nie dowiedzieliśmy się właściwie niczego. A przecież przy takich okazjach niektórzy od razu mają swoje hipotezy co do tego, co zaszło – Laurenn spojrzał na niego pytająco – Nawet, jeśli o niczym istotnym nie wiedzą, wychodzą z siebie, by tę lukę zapełnić półprawdami, domysłami, albo zwykłą konfabulacją. A tutaj… zupełnie nic!
Marmaduk pogratulował sobie w myślach. Tak dobrze wychował króla, że ich myśli biegły niemal tym samym torem.
– To może być kwestia zaskoczenia. Nie zapominaj, że ci ludzie nie mieli jeszcze czasu otrząsnąć się z szoku. Potrzebują czasu, by zacząć konfabulować. Nie bez znaczenia jest też to, że Asterion nie zostawił im zbyt wiele pożywki do takich wymysłów.
Laurenn zapatrzył się w dół, na mokry po niedawnej ulewie bruk.
– Właściwie niczego się nie dowiedzieliśmy. Królowa Arete będzie rozczarowana.
– Nie sądzę, by zakładała, że odkryjemy jakieś mrożące krew w żyłach tajemnice w ciągu kilku godzin. Chodziło jej raczej o to, by widziano nas, zadających pytania. I by odpowiedni ludzie dowiedzieli się, że je zadajemy – Marmaduk dla odmiany patrzył w górę, na zaciągnięte ołowianymi chmurami niebo – Poza tym, nie powiedziałbym, że nie dowiedzieliśmy się niczego. Wiemy, że Asterion zmarł krótko po udzieleniu audiencji posłańcom Rady Lordów. Wiem, że ostatnio pokasływał. To już coś. Może się wydawać, że to drobiazgi, ale każdy większy obraz składa się właśnie w drobiazgów. Musimy jedynie zgromadzić ich dostatecznie wiele… – odwrócił głowę w stronę głównej bramy, zaalarmowany zbliżającą się do niej wrzawą.
Pod podniesioną żelazną broną przejeżdżał właśnie orszak z Logres, barwny i głośny, przyciągając spojrzenia wszystkich w pobliżu. Uwijająca się po dziedzińcu służba rozpierzchła się na boki.
– Fausel Moran z rodu Moranów, syn Perasty, władca Logres, przyjaciel domu Periphas! – okrzyknął donośnie herold.
– Nareszcie – mruknął Marmaduk.
Król Logres, prowadzący swój orszak, zatrzymał się na środku dziedzińca, rozejrzał wokół.
– A cóż tu tak ponuro?! – ryknął donośnym głosem z głębi muskularnej piersi. Poprzedni animusz nagle go opuścił, kiedy zdał sobie sprawę z wydźwięku własnych słów. Marmaduk przewrócił oczyma.
– Witaj, Fausel – odezwała się Arete z kamiennej loggii po przeciwnej stronie podwórca – Cieszę się, że do nas dołączyłeś, choć okazja jest smutna. A skoro zgromadziliśmy się już w komplecie, czas rozpocząć ceremonie.
IV
Jak na pogrzeb monarchy, uroczystości funeralne Asteriona były niezwykle skromne, niemalże ascetyczne, po żołniersku oszczędne w gestach i słowach. Postronny obserwator mógłby poczuć się niemal urażony brakiem ceremoniałów, lecz jedynie wtedy, gdyby nie wyczuł głębokiej żałości, przenikającej grube mury głównej świątyni. Choć ciało, składane w krypcie pod posadzką, należało do sobowtóra, to przecież smutek wokół nie miał w sobie nic z pozy. Choć trumna nie kryła ciała prawdziwego Asteriona, to jego – prawdziwie – dziś tutaj żegnano.
By zniechęcić nazbyt ciekawskich i dociekliwych, a także by uciąć wszelkie spekulacje, królowa-wdowa osobiście zapieczętowała sarkofag magiją, przykładając dłoń do ścianki, gdzie pieczołowicie umieszczono stosowny odlew, otoczony wianuszkiem run. Być może nikt nie miałby potrzeby, by go otwierać.
A może nie. Muse, obserwująca uroczystość zza cieniutkiego woalu z czarnego tiulu, jak nikt inny znała wagę z pozoru drobnych gestów, konieczność dopilnowania każdej, zdawałoby się nieistotnej procedury. W kontaktach z magiją aż nazbyt często drobne zaniedbania urastały do wielkich katastrof.
Umilkły ciężkie tony pożegnalnego trenu i trumna bezszelestnie spoczęła w krypcie, wśród morza żałobnych, sinobiałych kwiatów o sztywnych płatkach. I w tejże ciszy raptem dał się słyszeć dochodzący z zewnątrz hałas – krzyki, wołania, przekleństwa, jęki i dźwięk, którego nie sposób pomylić w jakimkolwiek innym – łoskot uderzającej o siebie broni.
https://www.youtube.com/watch?v=lp0ILuwIHd4
– Co, do cholery? – warknął Fausel odwracając głowę – Stypa wymknęła się spod kontroli?
Zebrani porwali się z miejsc, dobywając odruchowo własnego oręża. Poczty honorowe władców w mgnieniu oka sformowały wokół każdego z nich ochronny pierścień, najeżony ostrzami mieczy, berdyszy czy gizarm.
Alexander biegł już ku wrotom.
– Zabarykadujcie je za mną! Sprawdzę, co się dzieje na zewnątrz, ale nie możemy pozwolić, by wtargnęli do środka, ktokolwiek to jest!
– Chyba zwariowałeś – burknął Fausel, zrównując się z nim – Nie damy ci grać bohatera samemu. Ubezpieczajcie nas! – rzucił przez ramię. Książę już odchylał ciężkie, rzeźbione odrzwia świątyni. Osłaniając się ojcowską tarczą, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz.
Na dziedzińcu trwało istne pandemonium. Oddziały gwardii królewskiej i straży zamkowej ścierały się ze zgrają odartych, niedbale uzbrojonych, ale nieprawdopodobnie zażartych przeciwników. Już na pierwszy rzut oka było widać, że celem napastników jest świątynia – za wszelką cenę usiłowali się dostać w jej pobliże, choćby i po trupach własnych towarzyszy. Wywrzaskiwali, hałłakowali, skrzeczeli, przeklinali i nieustępliwie parli naprzód. Na widok uchylających się wrót ich jazgot się wzmógł.
– To Drzazga! – Alexander mocniej ścisnął rękojeść miecza – Ale… jakim cudem?! Jak zdołali się przedostać przez mury?!
– Wypytamy ich o to dokładnie – zapewnił go Marmaduk – Dlatego pamiętajcie, by zostawić przy życiu tylu, by było kogo pytać…
– Władcyyyyy!! – zawył jeden z atakujących, hume o ospowatej, wykrzywionej twarzy – Krwiopijcyyy!! Wybiła wasza godzina!!
– Wasze łby potoczą się po schodach!! Te kamienie będą żłopać waszą krew!!
– Szef nam pokazał najlepsze kąski!! Niech żyje szef! Na pohybel koronom!
– Na pohybel!!
Alexander uznał, że usłyszał dość. Wybiegł na podwórzec, flankowany przez Fausela i Marmaduka.
Szef?
Wpadł z impetem w grupę terrorystów, bez trudu uniknął ciosu cepem bojowym, zwinął się w miejscu jak atakująca kobra i rozrąbał przeciwnika od pachwiny aż po pachę. Nim trup zdołał upaść na bruk, zablokował uderzenie jego kompana, chwycił jego otrze między swoją klingę i jelec, a jego samego kopnął w kolano, z trzaskiem łamiąc mu rzepkę, po czym zdekapitował skamlącego z bólu.
Zza jazgotu, jaki czynili członkowie Drzazgi, słychać było coś jeszcze. Pojedynczy głos, wykrzykujący coś co sił w płucach, by przekrzyczeć bitewną wrzawę.
Zablokował kolejny atak tarczą, dźgnął mieczem spod jej osłony. Struga szkarłatu, która chlusnęła na bruk, upewniła go, że trafił celnie.
– Iiiiiii raz!! Iiiii dwa!! – Fausel pojawił się tuż obok niego, pozornie bez wysiłku wywijając potężnym dwuręczny mieczem. Jednym, płynnym ruchem pozbawił głów dwóch członków Drzazgi, którzy wpatrywali się w niego o ułamek sekundy za długo, szukając słabego punktu. Zdaniem Alexandra, nadaremno. Fausel nie miewał słabych punktów.
Ten atak oczyścił przedpole i książę zobaczył, jak między walczącymi miota się szczupły seeq, gorączkowo coś wykrzykując.
– A ten co? – Fausel zmarszczył brwi, strząsając z ostrza krople krwi – Strony mu się pomyliły?
– Poddaję się!! Poddaję! – krzyczał tamten, raz po raz wyrzucając w górę otwarte dłonie, by nie pozostawiać wątpliwości co do swoich intencji – Poddaję się, słyszycie?! Muszę rozmawiać z królem Asterionem!! Nie zabijajcie mnie!! Muszę się zobaczyć z królem, natychmiast! To sprawa życia i śmierci!! Nie mam nic wspólnego z tym wszystkim!! Prowadźcie mnie do króla, on się musi dowiedzieć o zdrajcy!! Słuchajcie mnie, do cholery!! Muszę…
Wum!
Tychian, który w międzyczasie dołączył do Alexandra i Fausela, niespodziewanie odpalił armatkę, starannie ukrytą pod okapem swojego stalowego hełmu. Trafiony znienacka seeq zachwiał się i jak ścięte drzewo runął na ziemię.
– Jest tylko nieprzytomny – zadudnił dziekan z czeluści swojego pancerza – Nie chciałem, żeby ochrypł od tego wrzasku. Wygląda na to, że chciał nam coś ważnego powiedzieć. Byłoby nietaktem nie pozwolić mu kontynuować w nieco bardziej sprzyjających okolicznościach…
– Śmierć następcy!! – rozwrzeszczał się nagle gdzieś z boku kolejny terrorysta, mierząc w Alexandra poznaczoną rdzą rohatyną – Śmierć domowi Periphas!!
– Śmierć! – zawtórowała mu rozczochrana towarzyszka, dzierżąca wyszczerbiony topór – Niech zdychają! Niech zdych…
Alexander poczuł na policzku powiew chłodu. Od strony zachmurzonego nieba sypnęły się iskrzące, lśniące kryształki lodu, z początku drobne jak diamentowy pył, lecz z każdą sekundą rosnące i potężniejące. Książę spojrzał w górę i zobaczył widmową postać summona, przywołanego przez stojącą pod murem świątyni Muse. Jeszcze patrzył w jej stronę, gdy lodowy podmuch sięgnął atakujących, w mgnieniu oka obracając ich w lodowe statuy.
– Śmierć pachołkom królów!! – podjął nowy głos. Sparszywiały, brudny moogle wyprysnął w powietrze zza ich pleców, celując długim nożem w Marmaduka – Nie będzie litości! Nie będzie litości!
Szpieg odwrócił się zwinnie i ciął. Moogle spadł ciężko na dziedziniec świątynny, ale nawet umierając, nie przestawał w obłędzie szczerzyć drobnych zębów i wykrzykiwać obelg, aż wreszcie zdusiła je buchająca z gardła krew.
Raptem zrobiło się cicho. Odgłosy walki wciąż jeszcze dobiegały z miasta i dolnych partii zamku, ale wyglądało na to, że świątynia i jej okolice są bezpieczne.
Do Alexandra podszedł kapitan gwardii królewskiej, zasalutował.
– Wasza Książęca Mość, melduję, że sytuacja została opanowana, nie ma powodu do niepokoju! Wyłapujemy jeszcze niedobitki intruzów, ale to już nie potrwa długo. Do tego czasu proszę, byście wraz z czcigodnymi gośćmi pozostali w murach świątyni. Jego dostojność dziekan Tychian unieszkodliwił ich dowódcę, więc będziemy mogli go przesłuchać i dowiedzieć się, w jaki sposób zdołali dotrzeć tak daleko…
– Jesteś pewien, że to ich dowódca? – zapytał Fausel z niedowierzaniem, stając za plecami Alexandra – Jego tyrada nie brzmiała jak coś, co wykrzykiwałby anarchista-terrorysta.
– To Alibeg, Wasza Królewska Mość. Nasi agenci mieli jego rysopis od dawna. Nie ulega wątpliwości, że dowodzi tym oddziałem, ale wiemy też, że zjawił się tu przed nimi, sam i w rzeczy samej nieuzbrojony. Dopiero po nim nadciągnęli pozostali, w jednoznacznych zamiarach…
Przerwał mu donośny huk eksplozji. Fausel odsunął żołnierza niecierpliwym gestem.
– Chyba nie opanowaliście sytuacji tak, jak wam się wydawało. Alex…. Hej, a ty dokąd?!
Alexander ruszył biegiem w stronę schodów, nie zwracając już uwagi na rozlegające się za jego plecami krzyki. Wiedział, że władcy potrafią o siebie zadbać, podobnie jak matka. Jego uwagę przyciągnęło coś innego.
Eksplozja dobiegła z tej części pałacu, gdzie znajdowało się laboratorium i gabinet Aylista. Gdzie medyk ukrywał swoją upiorną, ludzką hodowlę mchogrzyba.
W pędzie minął gwardzistów, ścierających się z terrorystami z Drzazgi, wpadł na galerię, wiodącą do części zamku, zamieszkanej przez urzędników dworskich. Tu dogonił go Fausel.
– Co cię ugryzło?!
– Nie mam czasu tłumaczyć! Później ci wyjaśnię, ale tam – wskazał przed siebie, w wyrwę w murze, przez którą wydobywał się gęsty, czarny dym – Tam jest coś ważnego i ktoś, kto może znać okoliczności i przyczyny śmierci ojca! Ktoś, kto… – urwał w pół słowa, bo zza tumanów dymu wyłoniła się zakapturzona sylwetka, która na nich widok rzuciła się do ucieczki. Mogła biec od strony laboratorium Aylista, ale była też inna możliwość – że uciekała z wieży komunikacyjnej, w której opiekowano się ptactwem pocztowym – krukami i sowami – służącymi jako najszybszy sposób wymiany wiadomości na Ristii.
– Zajmę się nim! – rzucił Fausel, mocniej zaciskając szponiaste palce na broni – Ty sprawdź tego swojego informatora! – przyspieszył, mijając Alexandra, który już skręcał ku wyłomowi w murze. Kątem oka widział, jak książę z wdzięcznością skinął mu głową.
Za Alexandrem i Fauselem cicho jak cień sunął Marmaduk, eliminując tych terrorystów, którzy mogliby sprawiać im kłopoty. Gdy tylko któryś z członków Drzazgi próbował go sięgnąć, padał na ziemię z czarnopiórą strzałą, sterczącą z oka albo gardła. Król Laurenn nie brał udziału w pościgu, ale usadowiony wraz z oddziałem kuszników w łukowatych oknach górnego poziomu zamku wspomagał walczących poniżej, starannie wybierając cele, analizując rozwój wydarzeń na niższych partiach. Jego bystre oko dostrzegło, gdy Fausel i Alexander się rozdzielili. Nie mógł wspomagać księcia, który zniknął w obłokach dymu, ale Fausel, gnający przed siebie, mógł potrzebować jego pomocy. Jednak krzywizna murów powoli, ale nieubłaganie zaczynała go zasłaniać. Król potrzebował nowego stanowiska, najlepiej położonego gdzieś na lewo od zajmowanej pozycji.
– Osłaniajcie mnie! – krzyknął do swojego oddziału, zeskoczył z okiennego parapetu i pognał przed siebie co sił w nogach.
Fausel wysforował naprzód, w duchu przeklinając utracone skrzydła, które teraz mogłyby dać mu przewagę w pościgu. Choć wytężał siły, nie potrafił zmniejszyć dystansu między sobą, a uciekinierem. Z rozdrażnieniem zastanawiał się, czy to w ogóle jest człowiek – jego zwinność i szybkość wydawały się wręcz nienaturalne. Nieoczekiwanie jednak szczęście uśmiechnęło się do króla – tamtemu na drodze stanęły strome, wąskie schody, wiodące w dół galerii. Podczas gdy intruz zaczął nimi zbiegać, Fausel dostrzegł swoją szansę, potężnym susem przesadził balustradę i wylądował tuż za plecami ściganego. Nie zamierzał marnować czasu na pytania czy ostrzeżenia, zamierzył się mieczem.
Intruz odwrócił się z nieprawdopodobną zwinnością. Fausel dostrzegł tylko szaro- srebrne migotanie między jego palcami i nagle oślepił go potężny rozbłysk. Potworna siła uderzyła go prosto w pierś, wybijając z niej oddech i cisnęła nim o zamkowy mur.
Ból oślepił go, oniemił i sparaliżował. Czuł, jak osuwa się na bruk, ale nie był w stanie nawet zamortyzować upadku. W głowie mu huczało, całe ciało płonęło cierpieniem. W powietrzu unosił się ozoniczny zapach magiji.
Próbował się zebrać w sobie, zgromadzić wszystkie siły, ale nie był w stanie. Choć paraliż powoli ustępował, było oczywiste, że nie będzie w stanie podjąć pościgu. Nie na tyle szybko, by miał on jeszcze jakikolwiek sens. W jego lewym ramieniu zionęła potężna dziura; na jej obrzeżach widział odłamki pancerza, który uratował go przed przyszyciem na wylot. Czymkolwiek było zaklęcie, które go trafiło, nie przypominało żadnego czaru, z którym miał do tej pory do czynienia – nie słyszał trzasków elektryczności statycznej, nie czuł smrodu palącego się ciała ani gorąca. Tylko obezwładniający ból, który powoli, ale nieubłaganie odbierał mu przytomność.
Spadając w czarną, bezdenną studnię nieświadomości usłyszał jeszcze głos wołającego go Laurenna.
Oby Alexander miał więcej szczęścia…
Książę wpadł do zamku przez roztrzaskaną wybuchem ścianę, przesadził pryzmę gruzu i wbiegł wprost do gabinetu Aylista, niemalże potykając się o ciało medyka.
Wystarczył jeden rzut oka, by wiedzieć, że przybył za późno. Lekarz, z którym rozmawiał ledwie kilka godzin temu, miał brutalnie odrąbaną głowę i nie było już żadnych szans, by zdradził informacje, których ujawnienia tak się obawiał.
Alexander zatrzymał się, rozejrzał dookoła. Napastnicy – albo napastnik, jeśli brać pod uwagę tajemniczą postać, za którą pognał Fausel – nie mieli chyba wiele czasu na plądrowanie, bo bałagan, wypełniający gabinet medyka wydał mu się niezmieniony od czasu poprzedniej wizyty.
Chciał przekroczyć martwe ciało, by podejść bliżej do biurka, kiedy raptem dostrzegł, że Aylist ściska wciąż w dłoni pęk notatek. Schylił się, bez trudu rozwarł martwe palce i podniósł zapisane strony bliżej światła.
Niemal natychmiast papier buchnął mu w twarz chmarą zielonkawych iskier. Oślepiony książę wypuścił kartki z dłoni, próbując zasłonić twarz przed oparem, który palił go w oczy. Zacisnął powieki, spod których popłynęły teraz strugi łez. Nie miał pojęcia, czy pułapkę zastawili napastnicy, czy też była to ostatnia linia obrony Aylista, ale spełniła swoje zadanie – gdy w końcu odzyskał wzrok i ponownie sięgnął po notatki, okazały się nie do odczytania – zaklęcie ochronne zmieniło ich treść w szyfr anarchistów.
Z zewnątrz usłyszał róg sygnalizacyjny gwardii. Udało im się wreszcie w pełni odzyskać kontrolę nad miastem i zamkiem.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS