A A+ A++

Internet sprawił, że każdy może być uczestnikiem owej debaty o polityce zagranicznej. I debaty publicznej w ogóle. To truizm. Nie jest już jednak truizmem, że w ślad za ową demokratyzacją idzie degeneracja intelektualna tejże dyskusji. Wielką zasługą Bartosiaka jest popularyzacja tematyki stosunków międzynarodowych. Z jednej strony, potrafi ciekawie i przystępnie opowiadać o sprawach trudnych. Z drugiej strony, do tej opowieści przemyca trudne słownictwo (pseudo)naukowe, terminologię, zapewne niezrozumiałą dla większości jego fanów, którzy dzięki obcowaniu z ową terminologią, mogą poczuć przypływ intelektualnej mocy.

Według PAN, Bartosiak przypisał sobie istotne fragmenty cudzej pracy. Sam zainteresowany nie wyraził zgody na upublicznienie dokumentacji, na podstawie której zapadła decyzja. To zaś działa bardzo mocno na jego niekorzyść. „Mój doktorat przeczytało kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Niech ludzie sami ocenią, czy ma to wartość i czy zasługuję na tytuł doktora” – napisał na Twitterze. Pomińmy fakt, że doktor to stopień, a nie tytuł… Tak czy inaczej, zdaniem Bartosiaka, o wartości czyjejś pracy naukowej ma decydować głos ludu, a nie głos ekspertów. A to już oczywisty absurd. Ekspert czy naukowiec nie staje się ekspertem czy naukowcem dlatego, że jest popularny. Ekspert czy naukowiec staje się ekspertem czy naukowcem dlatego, że swoją pracą dowiódł, że ma wiedzę i jest samodzielny intelektualnie. A tego nie ocenia głos ludu, tylko instytucje, w tym celu powołane. Nauka to nie polityka demokratyczna, że o jej ocenie ma decydować większość. Idąc tropem rozumowania Bartosiaka, piątki w szkole podstawowej powinni dostawać tylko ci uczniowie, którzy są najbardziej lubiani przez kolegów. A doktoraty należą się za wyświetlenia na YouTube, a nie za pisanie rzetelnych i samodzielnych prac naukowych… Przytaknąć takiemu rozumowaniu może tylko nieuk, który brak w edukacji rekompensuje sobie braniem udziału (w charakterze widza) w seansach geopolitycznej magii.

I tu dochodzimy do sedna problemu. Trzeba rozróżnić dwie kwestie. Czym innym jest talent popularyzatorski, a czym innym kompetencje i uczciwość intelektualna popularyzatora. To, że ludzie chcą słuchać Bartosiaka, nie oznacza, że nie jest on oszustem. Fakt, iż fani geopolityka nie potrafią tych dwóch rzeczy oddzielić, nie świadczy o nich najlepiej. Trudno się dziwić – popularyzacja naturalnym biegiem rzeczy sprawia, iż wiedza dociera do szerszego grona odbiorców. Czyli również do – nie bójmy się tego stwierdzenia – nieuków. Jeśli Bartosiak nie wybroni się przed sądem z zarzutów, i jeśli w ten sposób informacje o jego plagiacie zostaną oficjalnie potwierdzone, to „wielki geopolityk” powinien przestać być traktowany poważnie w przestrzeni publicznej. Oczywiście, skompromitował się jako autor doktoratu, a nie jako youtuber i publicysta. Ale czy naprawdę warto słuchać youtubera i publicysty, który pisał doktorat techniką „kopiuj wklej”? Czy naprawdę warto go wówczas traktować jako istotny, oryginalny, samodzielny głos w debacie? Za tak poważne przypisanie sobie cudzej pracy, o jakie oskarżono geopolityka, student dostaje ocenę 2. Piszę to jako wykładowca, który dość często sprawdza prace pisemne. Ściąganie cudzych treści od innych bez podania źródła to chyba najcięższa intelektualna zbrodnia, jaką można sobie wyobrazić. Nie tylko od doktora, ale nawet od zwykłego studenta oczekuje się samodzielnej i uczciwej pracy. To elementarz. Plagiatu nie można wybaczyć naukowcowi, tak jak urzędnikowi czy politykowi nie można wybaczyć korupcji.

Paradoksalnie, z Bartosiakiem wiele wspólnego ma człowiek, który odebranie doktoratu „wielkiemu geopolitykowi” jednoznacznie pochwalił. Czyli dr Krzysztof M. Maj, wykładowca z AGH. Z Bartosiakiem łączy go zapał popularyzatorski. Maj jest nie tylko wykładowcą, ale również youtuberem. A może przede wszystkim… Niedawno wystąpił w podcaście „Rzeczpospolitej”. W rozmowie z Darią Chibner narzekał na polskie uczelnie. A dokładniej na rzekomy brak debaty w ich murach. Mówił o „bezwyrazowych salach wykładowych”, w których „wątłym i monotonnym głosem ktoś odczytuje z kartki to samo. To nie jest uniwersytet! Uniwersytet polega na tym, że prowadzący zaczyna wykład od zapytania studentów, o czym chcą porozmawiać”. Według Maja dzisiejsi wykładowcy nie rozumieją, że „wykład to show”, które trzeba sprzedać. A potem sam sobie zaprzeczył. Stwierdził mianowicie, że „wykładowca nie jest gwiazdą rocka”, żeby oczekiwać, że studenci będą spijać słowa z jego ust. Powiedział to w bardzo konkretnym kontekście. Nawiązał do czasów pandemii. Wtedy jego koledzy po fachu żalili się, że podczas zdalnych zajęć przez internet studenci nie włączają kamer, wobec czego nie wiadomo, czy w ogóle słuchają. Sam Maj przedstawił oryginalną koncepcję. Wykładowca powinien nagrywać swoje wykłady i publikować w internecie, a ze studentami w murach uczelni spotykać się tylko po to, żeby podyskutować. Reasumując: w jego wizji wykładowca to youtuber, który traktuje studentów jak słuchaczy swojego podcastu i jak partnerów do dyskusji na tematy, które sami zaproponują.

To wizja całkowicie oderwana od realiów akademickich. Po pierwsze, wykład to nie podcast. Studenci oczekują od wykładowcy (ciekawie podanej, ale jednak) wiedzy, która pozwoli zaliczyć egzamin. Po drugie, pomysł, by zaczynać zajęcia od zapytania studentów, o czym chcą rozmawiać, to zrzucanie z siebie odpowiedzialności za zajęcia. Owszem, wykładowca powinien być otwarty na dyskusję. Sam jednak powinien narzucać jej tematykę. Dyskusja powinna toczyć się wokół zagadnień, związanych z przedmiotem. Podam przykład ze swojego podwórka. Prowadząc wykłady z historii literatury rosyjskiej, przekazuję studentom konkretną wiedzę, prowokuję również do dyskusji, ale nie o czymkolwiek, tylko na temat postaw ideowych konkretnych pisarzy, interpretacji konkretnych utworów, czy kontekstu historycznego, politycznego konkretnego utworu czy biografii konkretnego pisarza. Nie będę przecież z nimi dyskutować na temat sytuacji politycznej w Polsce. Ewentualnie: na temat sytuacji w Rosji (zdarza się), bo jest to korespondencyjnie związane z tematyką wykładów, a poza tym rozszerza kontekst i horyzonty studentów. Ale to wszystko w ramach dygresji, a nie zajęć, których celem jest przekazanie wiedzy, a nie luźna dyskusja. Ponadto, nie bez przyczyny są dwa rodzaje zajęć: na wykładzie to wykładowca dzieli się wiedzą, natomiast odpowiednim czasem na debatę są ćwiczenia. To również elementarz. Po trzecie, nic nie zastąpi zajęć w kontakcie bezpośrednim. Wykładowca ma wówczas możliwość weryfikacji, czy studenci, najzwyczajniej w świecie, słuchają tego, co ma im do powiedzenia. Dr Maj szczyci się, że podczas swoich zajęć zdalnych otrzymywał mnóstwo pytań na czacie. Jednocześnie daje do zrozumienia, że brak aktywności, brak zaangażowania w dyskusję ze strony studentów wynika z błędów wykładowców. Ignoruje przy tym czynnik charakterologiczny. Niezależnie od wykładowcy, z uwagi na nieśmiałość czy strach przed krytyką studentom zwyczajnie łatwiej jest zadać pytanie na piśmie niż zabrać publicznie głos. Prowadzenie zajęć w trybie zdalnym, przez internet, tylko pogłębia ten strach czy tę nieśmiałość. Nie ma to nic wspólnego z unowocześnianiem dydaktyki. Ośmielać do dyskusji można tylko w kontakcie bezpośrednim. Po czwarte, dr Maj mocno utyskuje na to, że dziś studenci nie tworzą wspólnoty, że są zatomizowani, zamknięci w sobie i niechętni do udziału w debacie. Przenoszenie zajęć do internetu i zamiana wykładu na podcast tylko tę patologię by pogłębiło. Nie da się stworzyć wspólnoty w trybie online.

Z jedną rzeczą mogę się zgodzić. Wykład powinien być show, a wykładowca powinien robić z siebie gwiazdę rocka. Ale tylko po to, aby w ten sposób przekazać konkretną wiedzę na konkretne tematy. Wykładowca nie jest od tego, aby prowokować dyskusję jako taką. Wykładowca jest od tego, by prowokować dyskusję na temat zagadnień, prezentowanych na wykładzie.

Zarówno Bartosiak, jak i Maj, prezentują tylko fajnonaukowca. Czyli kogoś, kto popularność swojego przekazu i jego formę stawia ponad sam przekaz. Pojęcie „fajnonaukowca” jest pojemne. Do tej kategorii zaliczam zarówno występujących w mediach ekspertów, jak i pracowników uczelni: czy to wykładowców (pracowników dydaktycznych – takich, co prowadzą zajęcia), czy to naukowców (pracowników badawczo-dydaktycznych – takich, co zajmują się zarówno nauką, jak i dydaktyką). Generalnie chodzi o autorytety intelektualne, od których oczekuje się dziś nie tyle rzetelności i wiedzy, co efektowności. Efektowności, która powinna być dodatkiem tylko. Środkiem, a nie celem samym w sobie.

Oczywiście, jednocześnie wykładowcy powinni wychodzić poza mury uczelni. Powinni aktywnie uczestniczyć w debacie publicznej, w popularyzacji nauki. Wypowiadać się nie tylko na zajęciach, ale i w mediach. Nie tylko pisać artykuły i książki naukowe, ale też w przystępnej formie upowszechniać wyniki swoich badań. To samo dotyczy ekspertów. Jednak podstawą tego wszystkiego powinna być wiedza, a nie liczba obserwujących na portalach społecznościowych…

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułVerstappen odpiera zarzuty: nie zmieniałem kierunku podczas hamowania
Następny artykułLeon nie celebrował. Pokazał, co potrafi. “Jak mistrz”