Raphael S. Cohen, starszy analityk i dyrektor programu studiów strategicznych w think tanku RAND, porusza na łamach specjalistycznego portalu War on the Rocks fundamentalną z punktu widzenia amerykańskiego planowania wojskowego kwestię, a mianowicie w ilu wojnach, toczonych w tym samym czasie, mogą uczestniczyć Stany Zjednoczone.
Tradycyjnie, zaraz po II wojnie światowej i w czasach rywalizacji z ZSRR, uważano w Waszyngtonie, że amerykańskie siły zbrojne powinny być tak kształtowane, aby móc zwyciężyć w dwóch wojnach, toczonych równolegle, w tym samym czasie, w odległych punktach świata. Wynikało to zarówno z doświadczeń II wojny światowej, w toku której Amerykanie musieli zmagać się zarówno z Niemcami, jak i Japończykami, ale również z przekonania, iż interesy Stanów Zjednoczonych mają wymiar globalny, a to oznacza, że Waszyngton bez szwanku dla nich nie może „odpuścić” i zrezygnować z rozstrzygnięcia jakiejkolwiek żywotnej dla siebie kwestii tylko dlatego, że ich siły zbrojne zaangażowane są gdzieś indziej. Wraz z rozpadem ZSRR i końcem zimnej wojny pogląd ten zaczął być rewidowany. Zmieniły się zagrożenia, już nie mieliśmy do czynienia z rywalizacją wielkich mocarstw o zbliżonym potencjale wojskowym i ekonomicznym, której mogły towarzyszyć gorące konflikty w innych lokalizacjach. Ameryka zaczęła mieć do czynienia z misjami stabilizacyjnymi czy zaangażowaniem w konflikty ze znacznie słabszymi państwami lub wręcz organizacjami terrorystycznymi. Globalne zagrożenia wydawały się być mniejsze, skala konfliktów i czas ich trwania również ulegały skróceniu, co powodowało powstanie wewnętrznej presji, aby część środków przeznaczanych do tej pory na siły zbrojne spożytkować w innych obszarach. Temu trendowi na rzecz zmniejszania wydatków wojskowych towarzyszyło inne, nie mniej istotne zjawisko. Otóż w związku z postępem technologicznym i modernizacją podstawowych platform bojowych, koszty ich budowy zaczęły rosnąć. Zarazem stopień zaawansowania technicznego systemów bojowych wymusił specjalizację wcześniej nieobecną w takim stopniu i w takiej skali w siłach zbrojnych. Armia zaczęła potrzebować specjalistów o wysokich kwalifikacjach, o których musiała konkurować na cywilnym rynku pracy. W efekcie amerykańskie siły zbrojne, ale w Europie mamy miejsce do czynienia z podobnym zjawiskiem, zaczęły odczuwać problemy kadrowe i rosnący ciężar kosztów. Połączenie tych dwóch zjawisk – zmiany zagrożeń dla bezpieczeństwa i wzrost jednostkowych kosztów budowy oraz obsługi podstawowych platform bojowych, doprowadziło do redukcji w ostatnim 20-leciu amerykańskiego potencjału militarnego. O ile w 1985 roku personel amerykańskich sił zbrojnych liczył sobie 2,2 mln osób, a nawet w 2010 roku było to 1,57 osób, o tyle w 2019 roku było to już tylko 1,39 mln.. To między innymi dlatego w ostatnim czasie rośnie znaczenie „czynnika prywatnego” w działaniach sił zbrojnych, poczynając od prywatnych firm wojskowych po wszelkiego rodzaju outsourcing. Ten trend w następnych latach nie ulegnie zmianie, bo wszystkie armie państw wysokorozwiniętych, od amerykańskiej, przez francuską, szwedzką, niemiecką, polskiej z tego grona nie wyłączając, mają problemy z utrzymaniem swego stanu osobowego. Tylko, że jak zauważa Cohen, „chociaż platformy mogły stać się coraz bardziej zaawansowane, nawet najbardziej wydajny i nowoczesny czołg, statek lub samolot mogą znajdować się tylko w jednym miejscu w tym samym czasie”. A to oznaczało, że w amerykańskiej myśli strategicznej zaczęto odchodzić od zasady utrzymania zdolności do toczenia dwóch wojen o podobnym stopniu intensywności na oddalonych od siebie teatrach działań wojennych w tym samym czasie. Cohen, który w [osobnej pracy] (https://www.rand.org/pubs/research_reports/RR2278.html) poddał analizie strategie obrony kolejnych amerykańskich rządów począwszy od 1945 roku, pisze o tym, że zaczęto myśleć o jednej „dużej” wojnie którą Ameryka winna być w stanie wygrać i skutecznej polityce odstraszania innych rywali, tak aby nie wybuchały w tym samym czasie inne konflikty wymagające zaangażowania militarnego. Z czasem myślenie to przerodziło się w strategię sekwencjonowania, obecną choćby w ostatnich dokumentach strategicznych opublikowanych już za czasów Bidena, ale porządkującą myślenie również co najmniej dwóch poprzednich administracji, której istotą jest przekonanie o niesynchroniczności zagrożeń dla bezpieczeństwa i ładu globalnego. To dlatego w ostatniej Narodowej Strategii Obrony Rosja określona jest, w związku z wojną na Ukrainie, jako rywal strategiczny, który generuje „ostre” (acute), krótkoterminowe zagrożenia, a Chiny postrzegane są w kategoriach przeciwnika groźniejszego, ale o innym niźli Moskwa, bardziej oddalonym w czasie, rachunku strategicznym.
W opinii Raphaela S. Cohena ta strategia sekwencjonowania, przekonanie, że Stany Zjednoczone nie będą zmuszone do toczenia dwóch wojen pełnoskalowych równolegle, jest bardzo ryzykownym założeniem. Co najmniej z kilku powodów. Przede wszystkim trzeba zacząć dostrzegać ewolucję sytuacji w świecie i trzeźwo oceniać amerykańskie możliwości. Jeśli jądrem strategii sekwencjonowania jest przekonanie, że można powstrzymać ewentualną agresję przeciwnika kiedy toczy się zmagania z drugim, to należy zapytać czy w przeszłości amerykańska polityka powstrzymywania (deterrence) była skuteczną. Otóż nie była. Jak pisze Cohen „istnieje wiele przykładów niepowodzenia amerykańskiego odstraszania – czy to biorąc pod uwagę irańskie działania na całym Bliskim Wschodzie, nasilającą się agresję Chin na Tajwan, czy najbardziej spektakularną porażkę – inwazję Rosji na Ukrainę”. Co więcej, Stany Zjednoczone i Zachód nie powinny ignorować czytelnych sygnałów na temat pogłębiającej się współpracy wojskowej nie tylko między Rosją i Chinami, ale również między tymi państwami i mniejszymi graczami o rewizjonistycznym nastawieniu w rodzaju Iranu czy Korei Płn. John Kirby, rzecznik Białego Domu ds. bezpieczeństwa, mówił ostatnio o faktycznym aliansie wojskowym między Moskwą a Teheranem, a specjaliści są zdania, że Rosja w zamian za drony i rakiety średniego zasięgu dostarczane przez Iran może udostępnić tamtejszemu reżimowi technologie niezbędne do produkcji broni jądrowej. Trudno kwestionować coraz bardziej wyzywającą politykę Korei Płn., która w tym roku przeprowadziła największą w historii liczbę testów zaawansowanych pocisków rakietowcy, czy pogłębiającą się zależność Moskwy od Pekinu, co może oznaczać pogłębienie współpracy wojskowej. W opinii amerykańskiego badacza zarówno nieskuteczność dotychczasowej amerykańskiej polityki odstraszania, jak i sygnały o politycznym i wojskowym zbliżeniu państw rewizjonistycznych, nakazują ze sceptycyzmem traktować strategię sekwencjonowania. Może się bowiem okazać, a takiego scenariusza nie można wykluczyć, że Ameryce, która nie jest dziś do tego przygotowana przyjdzie toczyć wojnę na dwa fronty. Co zrobić, aby uniknąć najbardziej negatywnego w tym zakresie scenariusza, czyli porażki w tak ukształtowanym konflikcie? Raphael S. Cohen przywołuje, szukając odpowiedzi na tak postawione pytanie, opinie formułowane do tej pory w środowisku amerykańskich strategów. I tak ci, którzy uważali, że najpoważniejszym zagrożeniem są Chiny formułowali pogląd, że to na rywalizacji z Pekinem Ameryka winna się koncentrować, nawet jeśli miałoby to oznaczać „strategiczne porzucenie” europejskich sojuszników. Cohen jest przeciwnikiem tego rodzaju podejścia, bo jak pisze „jakkolwiek kuszący może być ten strategiczny redukcjonizm, jest on również niepraktyczny. Pomijając kwestie moralne, Stany Zjednoczone są globalną potęgą o globalnych interesach, których nie można po prostu porzucić. Co więcej, jeśli amerykańscy przeciwnicy stają się coraz bardziej zjednoczonym blokiem, to skupienie się na jednym wyzwaniu jest po prostu nieopłacalne”. Inną, rozważaną opcją, jest położenie nacisku na politykę odstraszania, próbę wywarcia takiego wpływu na rachunek strategiczny rywali i wrogów, aby ci nie zdecydowali się na rzucenie Ameryce wyzwania. Ale i ta linia postepowania jest ryzykowna, bo decyzja o wojnie nie musi być efektem racjonalnego rozumowania, a to oznacza w praktyce, że przywództwo Stanów Zjednoczonych może mieć ograniczony wpływ na to, czy odstraszanie wrogów okaże się skuteczne, niezależnie od tego jakie przygotowania się podejmie. Trzecią, rozważaną w Stanach Zjednoczonych opcją, jest to co od pewnego czasu proponuje skrzydło „jastrzębi” w amerykańskim establishmencie. Chodzi o taką rozbudowę sił zbrojnych i takie zwiększenie nakładów na ich modernizację techniczną, aby w efekcie uzyskać potencjał dający rękojmię zwycięstwa w dwóch, toczonych równolegle wojnach na odległych teatrach działań. Jest to, w opinii Cohena niezwykle trudne, jeśli w ogóle możliwe. Postęp techniczny w wojskowości już spowodował, że utrzymanie jednej osoby w armii kosztuje amerykańskiego podatnika rocznie 140 tys. dolarów, kwota ta uległa zresztą podwojeniu w ostatnich 70 latach. Przyjęcie tej opcji oznaczałoby znaczące przesunięcia nakładów z innych celów na potrzeby wojenne, co oznaczałoby nie tylko militaryzację państwa, na którą nie ma zgody w demokracji, ale również może być krokiem strategicznie nieroztropnym. Z prostego powodu. Rywalizacja hegemonistyczna, a z taką mamy do czynienia w przypadku Chin, jest wielowymiarowa. Ma miejsce nie tylko w obszarze wojskowym, liczy się zdolność do innowacji, społeczna jakość życia, wydolność sektora publicznego. Przeformatowanie polityki inwestycyjnej państwa na rzecz wyłącznie wydatków wojskowych, nawet jeśli zdobyłoby przyzwolenie wyborców, może w tej sytuacji oznaczać opóźnienie rozwoju na innych, nie mniej istotnych polach. Co z tego, że Ameryka miałaby siły zdolne pokonać Chiny, jak w innych, nie mniej ważnych obszarach, rywalizacja okazałaby się przegraną? Z tej strategicznej kwadratury koła jest, w opinii amerykańskiego eksperta, wyjście – czwarta drogą, którą Cohen określa mianem „modelu ukraińskiego”. Na czym on polega? Zwróćmy uwagę na przeprowadzony przez amerykańskiego eksperta rachunek strategiczny. „Czasami w debacie na temat pomocy wojskowej dla Ukrainy gubi się fakt, że wojna — z zimnej perspektywy realpolitik — zaoferowała Stanom Zjednoczonym wielki zwrot z inwestycji – argumentuje Cohen – jak dotąd za około 20 miliardów dolarów Stany Zjednoczone były w stanie pomóc siłom ukraińskim w obronie swojego terytorium i w ten sposób zdziesiątkować rosyjskie wojsko, drugiego pod względem militarnym przeciwnika. Oczywiście 20 miliardów dolarów nie odzwierciedla pełnego kosztu wojny dla Stanów Zjednoczonych: istnieje pomoc humanitarna dla Ukrainy, koszt dodatkowych 20 tys. żołnierzy, które Stany Zjednoczone wysłały do Europy w celu wzmocnienia odstraszania na wschodniej flance NATO, oraz dalsze zużycie zasobów wysłanych do obrony przestrzeni powietrznej NATO. Ale nawet biorąc pod uwagę 100 miliardów dolarów, które Kongres przeznaczył Ukrainie, nie jest to dużo – przynajmniej nie w porównaniu z ogólnym amerykańskim budżetem obronnym, który ma zbliżyć się do prawie 860 miliardów dolarów w przyszłym roku. Ogólnie rzecz biorąc, Ukraina stanowi model tego, jak w przyszłości może wyglądać rozsądnie opłacalny sposób walki z drugim konfliktem”.
I tu mamy do czynienia z konkluzją, niezwykle z naszej perspektywy istotną, amerykańskiego eksperta. Otóż chcąc przygotować się do wojny z dwoma rywalami strategicznymi Stany Zjednoczone muszą dysponować systemem wiarygodnych sojuszy wojskowych, dzięki czemu będą mogły koncentrować się na głównym wyzwaniu. Jeśli założyć, że będzie nim polityka powstrzymywania Chin, to oznacza, iż Rosję, Iran i Koreę Płn. będą musieli wziąć na siebie inni sojusznicy Ameryki. W tych konkretnych przypadkach mowa jest o Ukrainie i szerzej Europie Środkowej w przypadku Rosji, Turcji i Izraelu, jeśli chodzi o Iran oraz Korei Płd. i Japonii w przypadku Korei Płn. Stany Zjednoczone pozostaną w takim układzie „arsenałem demokracji”, wielką zbrojownią produkującą na potrzeby ewentualnych wojen toczonych w tym samym czasie. Wspierać też będą wysiłek państw sojuszniczych gwarantujących bezpieczeństwo w relacjach z mniejszymi graczami. W ten sposób minimalizowane jest ryzyko uwikłania Ameryki w wojnę na kilku frontach, a na dodatek docelowo Stany Zjednoczone mogą w ogóle nie być zmuszone, jeśli sojusznicy będą dysponować adekwatnymi do wyzwań siłami zbrojnymi, do zaangażowania w konflikt własnych żołnierzy. Waszyngton nie uczestnicząc w wojnie bezpośrednio, tak jak to ma obecnie miejsce w przypadku Ukrainy, będzie dysponował swobodą politycznego manewru, co znacznie zwiększa prawdopodobieństwo końcowego, politycznego, sukcesu. Dodatkowym bonusem tego modelu będzie i to, że odgrywanie roli „arsenału demokracji” oznacza rozbudowę amerykańskiego potencjału przemysłowego pracującego na rzecz wojska, co zwiększa szansę na korzystne kontrakty. Jednak głównym plusem proponowanego „modelu ukraińskiego” jest to, że wdrażając tę formułę Ameryka oddala perspektywę urzeczywistnienia się scenariusza, w którym jest ona w niedogodnym dla siebie momencie wciągnięta do wojny toczonej gdzieś na końcu świata. Ta strategiczna elegancja propozycji Raphaela S. Cohena powoduje, iż z dużą dozą prawdopodobieństwa uznać można, że w oparciu o nakreślone przezeń zasady Waszyngton przeformatowywał będzie swoją politykę w zakresie bezpieczeństwa i system sojuszniczy. Oznaczałoby to, że wchodzimy w epokę „modelu ukraińskiego”.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS