Świat Mad Maxa
Szokująco drogie olej napędowy i benzyna z problemu gospodarczego stają się problemem społecznym. Przecież jeszcze dwa lata temu średnia cena benzyny 95 wynosiła 4,4 zł za litr. Przed rokiem 5,4 zł, co już wydawało się wysokim poziomem, a teraz to 8 zł (diesel jest tylko nieznacznie tańszy). Drastyczny wzrost kosztów transportu nakręca inflację, ale też zmienia nasze zwyczaje. Dłuższe dojazdy do pracy tracą ekonomiczny sens, dowożenie dziecka do szkoły może pochłaniać cały dodatek 500+, zagraniczny wyjazd na wczasy jest przywilejem dla wybranych. Samochód szybko stał się dobrem luksusowym. Przez ostatnie dwie dekady wydaliśmy, z pomocą Unii Europejskiej, ponad 200 mld zł na budowę 4,6 tys. km dróg ekspresowych i autostrad, a teraz coraz mniej ludzi będzie stać na to, żeby z nich korzystać.
Filmy z serii „Mad Max” opowiadają o niekończącej się wojnie bandziorów o benzynę. To science fiction, ale paliwa stały się dobrem tak pożądanym, że na poważnie zainteresował się nimi półświatek. I to nie tylko w Polsce. Kilka dni temu w okolicach Rzymu kierowca cysterny wiozącej 36 tysięcy litrów paliwa został zatrzymany przez uzbrojonych bandytów, wyciągnięto go siłą z szoferki i pobito. Skradziony pojazd udało się odnaleźć, ale już bez wartego 70 tys. euro ładunku. W Berlinie lokalna policja alarmuje, że znacznie wzrosła liczba kradzieży paliwa. W Polsce Komenda Główna Policji nie ma jeszcze aktualnych statystyk, ale na internetowych forach mieszkańcy ostrzegają się wzajemnie przed złodziejami tablic rejestracyjnych. Cwaniacy montują je potem na swoich samochodach, tankują do pełna i odjeżdżają w siną dal bez płacenia. Okradzionych czeka nie tylko bieganina po nowe tablice, ale również wizyta na komendzie celem złożenia wyjaśnień.
Rok temu przerobienie tony ropy przynosiło Orlenowi średnio 216 zł czystego zysku. W tym roku już prawie 300 zł
Złowrogo wyglądają przygotowania sprzedawców paliw do modyfikacji tablic reklamowych poustawianych przy stacjach. Orlen zmienił niedawno w paru lokalizacjach wyświetlacze cen z trzycyfrowych na czterocyfrowe. To oznacza, że spodziewa się droższych niż 9,99 zł za litr. W końcu unijne embargo na rosyjską ropę zacznie obowiązywać dopiero za pół roku.
Tanio już było
Skąd ta drożyzna? Na początek kilka liczb. Od stycznia do marca, czyli u progu i na początku wojny w Ukrainie, PKN Orlen przerobił w swoich zakładach rafineryjnych i petrochemicznych 9,6 mln ton ropy. To wzrost o 15 procent, dlaczego więc aż o 85 proc. wzrosły przychody płockiego koncernu? Na czysto PKN zarobił prawie o połowę więcej niż w I kwartale 2021 roku. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że rok wcześniej przerobienie jednej topy ropy przynosiło Orlenowi średnio 216 zł czystego zysku, a teraz już prawie 300 zł.
Jedną z odpowiedzi można znaleźć w wydawanym przez Komisję Europejską biuletynie paliwowym, rodzaju tygodnika prześwietlającego zmiany cen na unijnym rynku. Wynika z niego, że od początku roku benzyna podrożała na polskich stacjach o 37 proc. Tylko na Litwie tempo było równie wielkie. Jeszcze bardziej szokująco wyglądają wyliczenia ogołocone z podatków, bo przecież kraje UE stosują różne stawki VAT i akcyzy na paliwa. W większości państw tak liczone ceny wzrosły od stycznia do połowy czerwca o 50-60 proc., a w Polsce aż o 85 proc.! „Newsweek” zwrócił się do PKN Orlen z prośbą o wyjaśnienie tego fenomenu. Jest on tym bardziej ciekawy, że płocki koncern kontroluje dwie duże rafinerie w Czechach i jest wiodącym dostawcą paliw na ten rynek, a tam ceny bez podatku podskoczyły tylko o 68 proc. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Tania benzyna nie wróci.
Fot.: Marek Szczepański / Newsweek
Sasin prosi: podzielcie się
Ceny paliw są istotnym motorem napędowym imponujących w ostatnim czasie wyników PKN i niezłych Lotosu. Można zakładać, że w kolejnych miesiącach rentowność obydwu łączących się koncernów będzie jeszcze rosnąć, podobnie jak wzburzenie ich najliczniejszej grupy klientów, czyli 22 milionów polskich kierowców.
Co bardziej krewcy zaczęli już organizować blokady stacji PKN, licząc, że presja społeczna zmusi zarząd do głębokiej rewizji cenników i podzielenia się rekordowymi zyskami ze społeczeństwem w inny sposób niż poprzez płacenie podatków i dywidend. Szkopuł w tym, że zarówno Lotos, jak i Orlen to nie są urzędy do spraw zaopatrzenia w paliwa, tylko spółki prawa handlowego, których celem jest zarabianie pieniędzy dla swoich akcjonariuszy. Ale przecież ich znaczącym akcjonariuszem jest skarb państwa. Nie są to więc w pełni normalne firmy, bo przecież koncerny naftowe w rozwiniętych demokracjach nie kupują gazet, żeby wyrzucać z nich nieprzychylnych władzy dziennikarzy, nie płacą ich następcom bonami na benzynę ani nie finansują remontu dworków należących do członków zarządu. Czy PKN i Lotos mogłyby obniżyć ceny?
Premier Mateusz Morawiecki przed miesiącem oskarżył Norwegów o czerpanie korzyści z wojny w Ukrainie i wezwał ich do podzielenia się z Polską nadmiarowymi zyskami z produkcji i handlu węglowodorami. W ubiegłym tygodniu o to samo poprosił PKN Orlen i Lotos wicepremier Jacek Sasin. – W tych trudnych czasach, kiedy Polacy zmagają się z rosnącymi cenami paliwa, energii i oprocentowaniem kredytów, zwracam się z prośbą do firm, by nie nastawiać się głównie na zysk, ale szukać rozwiązań społecznie akceptowalnych. To nie czas na maksymalizację zysków – mówił Sasin na współfinansowanym przez spółki z udziałem skarbu państwa Kongresie 590.
Co ciekawe, w podobne tony uderzył nawet prezydent USA Joe Biden, którego elektorat z coraz większym trudem akceptuje wzrost ceny benzyny w zaledwie rok z 3 do 5 dolarów za galon (licząc po obecnym kursie to ok. 5,8 zł za litr). Biden broni się, że za jego kadencji USA mają rekordowe wydobycie ropy, dwa razy większe niż za czasów George’a Busha, i zapowiada obniżenie podatków federalnych, a może i stanowych. Słowa Bidena wraz z rosnącymi obawami o twarde lądowanie światowej gospodarki schłodziły nieco nastroje na giełdach. Baryłka ropy Brent potaniała od 8 czerwca ze 123 do ok. 110 dolarów. Z drugiej strony inwestorzy nadal jednak kalkulują ryzyko związane z wojną w Ukrainie, biorą pod uwagę, że popyt po pandemii jeszcze nie odrodził się w całości i z niepokojem patrzą na dostawy rosyjskiej ropy. Liczba chętnych na krwawą ropę Putina maleje, gigant Rosnieft zmniejszył wydobycie do najniższego poziomu od dekady, a i tak magazyny w Rosji napełnione są pod korek. Niestety, spadającemu chwilowo kursowi cen ropy towarzyszy wzrost kursu dolara. Z tego powodu efektów przeceny raczej przy dystrybutorach nie odczujemy.
Gdyby nie obniżony VAT na paliwo, płacilibyśmy już ok. 9 zł za litr
To jednak są tylko spekulacje. Na razie wiadomo, że dekadę temu cena baryłki ropy wyrażona w złotych dobijała do 360 zł, a ceny na stacjach przekraczały 5,6 zł. Dziś baryłka w przeliczeniu na złote kosztuje ok. 490 zł, a ceny w detalu sięgają 8 zł. Gdyby nie interwencja rządu, który obniżył VAT na paliwo, płacilibyśmy już ok. 9 zł za litr. Prezes Orlenu Daniel Obajtek poinformował w piątek, że w ramach wakacyjnej obniżki członkowie programu lojalnościowego Orlenu zaoszczędzą 30 gr na litrze. Niewiele.
Suche dystrybutory
Orlen w kolportowanych broszurkach próbuje wyjaśniać, że za szokująco wysokimi cenami w detalu stoi wyłącznie ekonomia. Przede wszystkim wspomniana cena baryłki ropy Brent wyrażona w złotych. Polskie rafinerie do niedawna kupowały przede wszystkim rosyjską ropę Urals, która przed wojną w Ukrainie była symbolicznie, o 2-3 dolary tańsza (w kontraktach spotowych) od tej z Morza Północnego czy Arabii Saudyjskiej. Teraz, gdy z powodu braku chętnych rosyjskie firmy wydobywcze wylewają ropę „do lasu”, bo zatrzymanie wydobycia może oznaczać duże problemy przy jego ponownym uruchomieniu, ta różnica wzrosła aż do 35 dolarów. Ten, kto kupuje rosyjską ropę, oszczędza. To może tłumaczyć, dlaczego ceny w Polsce rosną znacznie szybciej niż na Węgrzech czy na Słowacji, które cały popyt krajowy zaspokajają importem ze Wschodu. My, nie dość, że kupujemy coraz więcej droższej ropy, to jeszcze zamiast tanio transportować rurociągiem Przyjaźń, musimy płacić za usługi armatorom, a ceny morskiego frachtu wzrosły w tym roku o 70 proc. Tym bardziej oczy wszystkich kierowców będą zwrócone na ponad 400 stacji Lotosu, które Orlen zamierza sprzedać węgierskiemu koncernowi MOL. Czy na nich Węgrzy będą sprzedawać, tak jak u siebie, paliwa produkowane z rosyjskiej ropy? Orlen i MOL twierdzą, że nie. Zobaczymy.
Eksperci zajmujący się paliwami przypominają, że do rafinacji ropy niezbędne są gaz i niemałe ilości energii elektrycznej, a ich ceny poszybowały z powodu wojny. Zdrożały też wytwarzane z biomasy biokomponenty, które zgodnie z unijnymi przepisami muszą stanowić 5-7 proc. objętości benzyny czy diesla, które tankujemy. – Ceny bioetanolu i estrów metylowych przekraczają już nawet ceny paliw produkowanych z ropy naftowej i także przyczyniają się do wzrostu ceny końcowej – mówi Przemysław Gąsiorowski, ekspert serwisu motoryzacyjnego autobaza.pl.
Najmocniejszym chyba argumentem w dyskusji o tym, czy państwowe rafinerie powinny ulżyć kierowcom, jest jednak kwestia paliw importowanych. Import zaspokaja około 10 proc. krajowego popytu na benzynę i ok. 30 proc. na olej napędowy. Urszula Cieślak z badającej rynek paliw spółki BM Reflex przypomina, że paliwa sprowadzają do Polski nie tylko Orlen i Lotos, ale przede wszystkim firmy mniej lub bardziej niezależne od państwa, takie jak Unimot. Kupują je za granicą po cenach rynkowych. – Jeśli Orlen obniżyłby ceny swoich paliw, importerzy zostaliby z zapasami niesprzedawalnego paliwa – zaznacza Urszula Cieślak. Przestałoby im się opłacać sprowadzanie benzyny i diesla do Polski, co byłoby równoznaczne z pojawieniem się lekkich niedoborów benzyny i potężnego deficytu oleju napędowego na stacjach. Słowem, w ciągu kilku tygodni na stacjach zabrakłoby paliwa.
Na jeszcze jeden istotny element paliwowej układanki zwraca uwagę Michał Kozak, analityk zajmujący się w domu maklerskim Trigon spółkami energetycznymi. Jego zdaniem płocki koncern potrzebuje legendarnych już zysków z wojennej hossy paliwowej. – PKN prowadzi duży program inwestycyjny w energetyce i petrochemii. Planuje budowę farm wiatrowych na Bałtyku, inwestycje z Synthosem w SMR-y, czyli małe, modułowe reaktory jądrowe, oraz kompleks petrochemiczny Olefiny III. Ta transformacja energetyczna będzie kosztować i ktoś musi za nią zapłacić – mówi Michał Kozak. Orlen i Lotos może mogłyby obniżyć ceny paliw, na przykład o złotówkę za litr, ale pozbyłyby się części zysków, które mają służyć finansowaniu budowy bezemisyjnych źródeł energii. A wtedy te koszty musielibyśmy sfinansować z podatków albo płacąc jeszcze wyższe rachunki za energię.
Jest jeszcze trzecia droga. Przerzucenie wysokich kosztów paliw solidarnie, na wszystkich podatników.
U progu rewolucji
Rząd Viktora Orbana w listopadzie 2021 r. wprowadził ceny regulowane paliw. Koncerny nie mogą sprzedawać benzyny 95 taniej niż 480 forintów za litr, czyli 5,65 zł. Węgierski koncern MOL radzi sobie z tym problemem, zasilając swoje rafinerie krwawą ropą Putina. Węgierskie paliwo stało się tak popularne, że przyjeżdżali po nie kierowcy z krajów ościennych. W maju rząd Orbána wprowadził więc ograniczenia: tanią benzynę mogą tankować wyłącznie właściciele samochodów na węgierskich numerach rejestracyjnych.
Bardziej rozsądnie wyglądają inicjatywy wielu europejskich rządów, które podobnie jak polski obniżyły czasowo opodatkowanie paliw. Niemcy wprowadziły półdarmowy bilet miesięczny na komunikację zbiorową, żeby zachęcić mieszkańców do przesiadki do autobusów, tramwajów i pociągów. A w Szwecji pojawiły się warte ok. 600 zł bony dla osób dojeżdżających do pracy samochodem. – Przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi podobne mechanizmy, dla mniej zamożnych osób, mogą pojawić się także w Polsce. Pewnie będą jednak finansowane z budżetu, a nie z wypracowanych przez koncerny zysków z produkcji paliw – uważa Michał Kozak. Na dłuższą metę najlepszym zabezpieczeniem przed wysokimi cenami paliw jest… rezygnacja z ich zakupu.
„To ją sobie wypijcie” – krzyknął jeden z dziennikarzy na konferencji prasowej krajów OPEC w 1973 roku w Waszyngtonie, gdy szejkowie zagrozili wstrzymaniem eksportu ropy do USA, jeśli nie przestaną one dostarczać broni Izraelowi. Arabowie poszli za radą krewkiego dziennikarza, zakręcili Stanom kurek i doprowadzili do wybuchu potężnego kryzysu naftowego, który pod koniec dekady pogłębiła jeszcze rewolucja w Iranie. Baryłka ropy w kilka lat podrożała z 3 do prawie 40 dolarów, kończąc w Stanach erę tak zwanych muscle car – samochodów z potężnymi, siedmiolitrowymi silnikami. W Europie nastąpił renesans aut małolitrażowych, a nawet mikroskopijnych, jak Isetta.
Pół wieku później rozwiązaniem problemów z wysokimi cenami paliw, poza półśrodkami, jak przesiadka na skuter albo montaż instalacji LPG, mogą się okazać samochody elektryczne. Oczywiście o ile ich ceny staną się bardziej przystępne i nie zabraknie materiałów do produkcji baterii. Komisja Europejska wydała już zresztą wyrok: po 2035 roku na terenie UE nie będzie można rejestrować nowych samochodów z silnikami spalinowymi. To wyzwanie, z którym rafinerie takie jak ta w Płocku i Gdańsku będą musiały sobie poradzić. Nam pozostaje przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości i w miarę możliwości rzadziej siadać za kółkiem.
Współpraca Renata Kim
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS