Wiele polskich uczelni przeszło w związku z pandemią koronawirusa na awaryjny tryb nauczania w systemie e-learningu, czyli za pośrednictwem sieci internetowej (online).
Jest to zrozumiałe i słuszne rozwiązanie, ale poważnie obawiam się jego trwałych następstw. Bo kiedy zagrożenie ustanie, niektórzy wykładowcy i asystenci mogą uznać, że taka metoda prowadzenia zajęć jest dla nich wygodniejsza od tradycyjnej, zechcą więc przy niej pozostać.
Mam nadzieję, że rektorzy nie zezwolą na to, ponieważ brak bezpośredniego kontaktu ze studentami przeczy idei wspólnoty uniwersyteckiej. Nie można jej budować na odległość, nawet z wykorzystaniem najnowocześniejszych zdobyczy techniki. Dotyczy to zwłaszcza przedmiotów humanistycznych, w nauczaniu których relacja między profesorem a studentem musi być oparta na żywych spotkaniach, a nie na wpatrywaniu się w siebie na ekranie komputera i rozmawianiu przez Skype’a.
Nie mam nic przeciwko twórczemu wykorzystywaniu e-learningu (zwłaszcza w sytuacjach nadzwyczajnych), ale ograniczanie się wyłącznie do niego poczyniłoby wiele szkód w zakresie uczelnianej dydaktyki.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS