Przede wszystkim takim, który stara się nie przeszkadzać kolegom (śmiech). Mam wrażenie, że podczas meczów ligowych jestem jednym z najgorszych zawodników na parkiecie. Na szczęście moimi atutami są kondycja i szybkość, co w rozgrywkach, w których grają osoby mające 36 lat i starsze, ma spore znaczenie – szczególnie w końcówkach spotkań. Mówi się, że jeśli jesteś najlepszy na parkiecie, to znaczy, że grasz na złym parkiecie. Doszedłem do takiego wniosku po mniej więcej 20 latach regularnej gry z kolegami. Dlatego w zeszłym roku dołączyłem do ligi. Chciałem się sprawdzić. Przyjąłem lekcję pokory. I świetnie się przy tym bawię.
W naszej części świata króluje piłka nożna. Dlaczego wybrałeś koszykówkę?
Pod koniec lat 80. zacząłem się interesować sportem, tak ogólnie. Zarywałem noce, aby oglądać wszelkie możliwe dyscypliny podczas igrzysk w Seulu. Dwa lata później kibicowałem Argentynie na piłkarskich mistrzostwach świata. A potem zacząłem odkrywać koszykówkę, która była w Polsce czymś nowym, amerykańskim, innym. Każdy mecz to było show. Z początkiem lat 90. NBA trafiło do polskiej telewizji, nastała moda na Michaela Jordana i Chicago Bulls, na osiedlach powstawały kolejne boiska do kosza. Zaczął się absolutny koszykarski hajp. I mnie też porwał. Z jednej strony sam grałem, a z drugiej oglądałem NBA, kibicując Hakeemowi Olajuwonowi i jego Houston Rockets. Marzyłem o tym, aby kiedyś pojechać na mecz do Stanów Zjednoczonych.
Kiedy spełniłeś to marzenie?
W bardzo trudnym momencie. Był 2013 r. Moja pierwsza firma, Filmaster, znajdowała się w poważnych tarapatach – nie mieliśmy nawet pieniędzy na pensje. Byłem w poważnym dołku psychicznym. I właśnie wtedy ojciec mnie przekonał, że powinienem zrobić pauzę, nabrać dystansu. Na dwa tygodnie pojechaliśmy do Stanów – między innymi do Nowego Jorku, San Francisco i Los Angeles. A w każdym z tych miast szliśmy na mecz. Załapaliśmy się na jeden z ostatnich występów Kobe’ego Bryanta, zanim nabawił się poważnej kontuzji. I na mecz nieźle zapowiadającego się chłopaka, który nazywa się Stephen Curry i dziś jest gwiazdą ligi. To była niesamowita przygoda, która odmieniła moje życie. Rok później urodził mi się syn, zrobiłem exit z firmy, wszystko jakoś się poukładało. Koszykówka była tylko jednym z elementów tej wyprawy, ale pomogła mi stanąć na nogi.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS