Około północy niewielki jednosilnikowy samolot o nazwie Bonanza z trudem wzbił się w powietrze i odleciał. Było mroźnie, padał śnieg, ale też pilot nie miał pełnych uprawnień i żyroskop mógł być dla niedoświadczonego lotnika zagadką. Był 3 lutego 1959 r. Ludzie obserwujący start z lotniska zauważyli, że maszyna wzniosła się na 200 metrów, przez chwilę frunęła prosto, po czym światła na ogonie zaczęły opadać, aż w końcu znikły. Pokładowe radio milczało.
Rano w zamarzniętym polu kukurydzy znaleziono szczątki samolotu. Nie było co zbierać. Uderzył w ziemię przy prędkości 250 km na godzinę, jego części były zmiażdżone i rozrzucone. Trzech pasażerów i pilot zginęli na miejscu, zmasakrowani, w stanie trudnym do opisania przez koronera. Godzinę później w świat poszła szokująca wiadomość: „W katastrofie lotniczej w Iowa zginęły trzy wielkie gwiazdy rock and rolla – 22-letni Buddy Holly, 17-letni Ritchie Valens i 28 letni »Big Bopper« J.P. Richardson”. Bogowie. Książęta rebelii. Wyrzucani ze szkół, sklepów i stacji radiowych grzesznicy, burzący skostniały ład społeczny – i zarazem autorzy cudownych, porywających piosenek. Nastolatek Valens właśnie rzucił świat na kolana piosenką „La Bamba”, Buddy Holly był legendą i łupieżcą list przebojów, Richardson – klasykiem gatunku. Jedna z gazet napisała: „Odeszli Ojciec, Duch Święty i Syn”. Dwanaście lat później pieśniarz Don McLean w trwającym osiem i pół minuty i zawierającym 21 zwrotek utworze „American Pie” zaśpiewał takie słowa: „Luty wywoływał dreszcze, a z każdej gazety wołały złe wieści… Dzień, w którym umarła muzyka”.
Ta historia i te słowa, choć nieco zmienione, same wskoczyły mi do głowy, gdy szukałem tytułu dla niniejszego felietonu. Pieśń McLeana odtworzono na antenach radiowych blisko 5 milionów razy. Zasłużyła – jest przepiękna. Mój powód był inny. 15 kwietnia wbito w serce Polski nóż. Na ekranie telewizora komunista Piotrowicz, przebrany w togę sędziego, przesłuchiwał patriotę Adama Bodnara. Czegoś bardziej ohydnego nie widziałem od lat. Odznaczony za dławienie naszej wolności w stanie wojennym facet, zasłużony członek PZPR, kłamca i szyderca, który z ironicznym rechotem wrzeszczał z trybuny sejmowej: „Precz z komuną!”, lodołamacz nietykalnych połaci prawa i fałszerz głosowań sejmowych ponownie dławił wolność i poniżał wybitnego Polaka. Wyglądał jak Belzebub udający Jezusa. To na ten widok wpadła mi do głowy fraza „Dzień, w którym umarła Polska”. Do tej zbrodni doprowadziło PiS.
Uspokajam: Polska tak łatwo nie umrze. Muzyka też nigdy nie umiera. Może umrzeć człowiek, ale nie jego dzieło. Choćby zostało spalone, roztrzaskane młotkiem przez ludzi Mao Tse-tunga podczas rewolucji kulturalnej, wysadzone przez talibów w górach Afganistanu – póki istnieje ludzka pamięć, dzieło trwa. Poznaliśmy jedynie nowe granice ludzkiej nikczemności. Od dziś już spokojnie mister Kaczyński może nakazać przywiezienie z gruzowiska i przywrócenie na cokole pomnika Dzierżyńskiego na placu Bankowym w Warszawie – czemu nie? Może mianować Trynkiewicza rzecznikiem praw dziecka – a co w tym złego? Najwyżej trochę pociumka. Ministrem finansów może zostać Bagsik z Art-B. Drzwi zostały otwarte.
Gdybym kiedykolwiek pisał scenariusz filmowy o tym wszystkim, przeplatałbym poszczególne sceny pisowskiej podłości przerywnikami, jak to uczynił w 1972 r. reżyser Lindsay Anderson w filmie „Szczęśliwy człowiek”. Pomiędzy epizody fabularne wklejał niby od czapy piosenki Alana Price’a, byłego organisty The Animals. Na dachu budynku rozmowa bezrobotnego chłopaka z piękną córką właściciela sąsiedniego luksusowego wieżowca i pyk – piwnica, żarówka, dym papierosowy, i Alan śpiewa piosenkę „Sell, sell” („Sprzedaj, sprzedaj”). Wybuch w fabryce broni chemicznej, ziemia płonie, ludzie czołgają się w strzępach odzieży – i Alan w piwnicy śpiewa „Poor People” („Biedni ludzie”). W mojej wersji wszystkie epizody pisowskiej podłości przecinałbym czymś innym: scenkami wideo, które zamieszcza na swoim Twitterze profesor prawa Wojciech Sadurski. Wybitny konstytucjonalista, wykładowca światowej klasy, wielki, odważny patriota, który co jakiś czas staje przed sądem jako oskarżany za głoszenie prawdy (i wygrywa). Siedzi w czaderskim kapelusiku, klika w odtwarzacz, sączy się muzyka, a on wraz z nią gra sobie na perkusji standardy jazzowe. Jak gdyby nigdy nic. Jest nie do pokonania.
Bodnar, Tuleya, Lempart, Babcia Kasia i setki innych – bohaterowie, dzięki którym Polska nie umiera.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS