Agnieszka i Mateusz są małżeństwem, a jednocześnie silnym zespołem, napędzanym takimi samymi pasjami. Poznali się na kursie przewodników górskich, mieszkają we Wrocławiu, wychowują dwóch synów.
O ich wspólnej rowerowej podróży przez Amerykę Południową i Australię, podczas której pokonali 16 tys. km Mateusz Waligóra opowiadał podczas festiwalu Ciekawi Świata, organizowanym przez Białostocki Ośrodek Kultury. Właściwie ze względu na ograniczony czas zdążył opisać tylko przygodę z Ameryką Południową. Do Białegostoku przyjechał bez żony, bo… – Agnieszka jest pierwszą kobietą na świecie, która porzuciła jakże nudną i powtarzalną podróż rowerową dookoła świata i rozpoczęła pełną wyzwań i przygód pracę w korporacji finansowej – żartował bez litości.
Z jego opowieści, zdjęć i filmów wyłania się jednak postać pełnej pasji i odwagi dziewczyny, która nie wahała się ściąć włosy “na zapałkę”, by fryzura była bardziej praktyczna (ludzie krzyczeli za nimi: “Dobrej drogi, chłopcy!”) i zapuszczała się w najbardziej niedostępne zakątki, znosząc “po męsku” trudy wyprawy, a często wręcz dając energię swemu partnerowi.
Nie czarujmy, było ciężko. Jeśli nie wiało w twarz w Patagonii, od której zaczynali, to lało w Chile. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy Agnieszka straciła 10 kg, a Mateusz… 30 kg, a trzeba dodać, że to wielki chłop. W sakwach taszczył sprzęt do wspinaczki i trekkingu, bo kiedy mieli dość rowerów, szli w góry (buty w rozmiarze 49 wypełniały większość miejsca).
Było warto! Poruszając się wzdłuż kręgosłupa Andów na północ, przeżyli wszystkie “naje”. W najdalej wysuniętym na południe mieście na świecie – Ushuaia na Ziemi Ognistej przekonali się, że nie jest tak prosto popłynąć jachtostopem na Antarktydę, bo wszystkie miejsca są zaklepane na kilka lat do przodu.
Widzieli najtrudniejszą do zdobycia górę Cerro Torre – “złodziejkę palców” z filmu Wernera Herzoga “Krzyk kamienia”. I kapibarę – największego gryzonia. A do tego pingwiny, pancerniki i wielorybie matki, które w listopadzie przypływają tam, by rodzić młode. Aga leczyła przeziębienie, pijąc miksturę z tłuszczem pancerników. Szukali polskich śladów w argentyńskiej prowincji Misiones i znaleźli – żona jednego z potomków imigrantów przygotowała specjalnie dla nich chruściki z książki kucharskiej dziadków.
Języka hiszpańskiego uczyli się na bieżąco. Najpierw od gauchos – południowoamerykańskich kowbojów, którzy nauczyli ich kluczowego słowa “fuera!” dla odganiania psów, obskakujących ich rowery.
Unikali dużych miast, jednak do portowej dzielnicy La Boca w Buenos Aires po prostu nie mogli nie zajrzeć. – Urodził się w niej i wychował najsłynniejszy Argentyńczyk, boski Diego Maradona – ekscytuje się Mateusz.
Marzyli o wejściu na najwyższą górę obu Ameryk – szczyt Aconcagua w Andach, w Argentynie. Było to całkiem realne: zimą cena zezwolenia spadła na tyle, że znalazła się w ich zasięgu, zaaklimatyzowali się do wysokości i spróbowali. Jednak razem z ceną spadła też temperatura do minus 35 st. C, przyszło załamanie pogody i nie podjęli próby ataku szczytowego.
Na pocieszenie, w bazie przeżyli niesamowite spotkanie z legendą – Maciejem Berbeką, który poczęstował ich barszczem czerwonym. Ten słynny polski himalaista zginął później podczas zejścia po zdobyciu Broad Peak.
Aga i Mateusz wspinali się też na: Licancabur, Sajama, Huayna Potosi, El Misti, Chimborazo i Cotopaxi. Z plecakiem zajrzeli pod wieże Torres w Chile, Cerro Torre i Fitz Roy w Argentynie, do Kordyliery Królewskiej w Boliwii, Kordyliery Białej w Peru czy Sierra Nevada El Cocuy w Kolumbii.
Na szczycie sześciotysięcznika Huayna Potosi Mateusz uznał, że Kordyliera Królewska jest najpiękniejszym pasmem, jakie widział. W górach wysokich czuje się najlepiej i to było dla niego spełnieniem marzeń. W romantycznym momencie, leżąc pod rozgwieżdżonym niebem, zapytał żonę, o czym myśli. Aga odpowiadała szczerze: – O suchej krakowskiej.
Przez kolejne pół roku poruszali się po terenach odludnych, rzadko zjeżdżając poniżej 4000 m n.p.m. Wyjątek zrobili dla najbardziej suchego miejsca na świecie – pustyni Atacama. Ale oni akurat trafili tam na prawdziwą powódź.
Przed Boliwią ich przestrzegano, ale już pierwsze spotkane osoby przełamały stereotyp niebezpiecznego miejsca. Zjechali najbardziej płaskie miejsce na Ziemi – boliwijskie Salar de Uyuni, solnisko o powierzchni 10 tys. km kw. I przeżyli fiestę w tym jednym z najbiedniejszych krajów, gdzie przecież zabawa jest rzeczą świętą, na stroje wydaje się setki dolarów, a alkohol leje się strumieniami.
Widzieli też pola koki, jechali Drogą Śmierci pomiędzy dolinami La Paz a Yungas, dotarli do najwyżej na świecie położonego jeziora Titicaca w Peru i zwiedzili leżący na równiku Ekwador. Mateuszowi ten ostatni kraj szczególnie przypadł do gustu, bo ma dwie rzeczy, które on uwielbia: banany (Waligóra idąc na rekord potrafi zjeść 127 sztuk dziennie) i kapelusze panamskie (tak, to tutaj są wytwarzane).
Pierwszy kryzys przeżyli już po paru miesiącach i pewnie wróciliby do domu, gdyby nie to, że najtańsze bilety, jakie udało im się znaleźć, prowadziły przez Portoryko, a do tego trzeba było mieć amerykańską wizę. – Długodystansowe podróże zawierają w sobie rodzaj pułapki. Kiedy miniemy pierwszy, drugi i trzeci lodowiec, tak naprawdę czwarty nie robi już na nas wrażenia. Jedyną rzeczą o jakiej w pewniej chwili marzysz, to zjeść na stole, a nie na podłodze namiotu, nawet pójść do tej samej Biedronki po zakupy i nie przemieszczać się już więcej tego dnia. Bardzo pragnęliśmy takiej domowej rutyny – przyznaje Mateusz.
Wszystkie kryzysy jednak przetrwali.
Gdy po 19 miesiącach dojechali do wybrzeża Morza Karaibskiego kończąc tym samym rowerowy trawers Andów, dotarła do nich wiadomość, że zostali pierwszymi polskimi laureatami grantu eksploracyjnego Polartec Challenge, mogą więc wrócić do Polski by wymienić sprzęt, zebrać resztę funduszy i wyruszyć na drugą część wyprawy – do Australii. Rodzinę założyli dopiero dwa lata po powrocie, a wrócili spłukani, ale bogatsi w doświadczenia, których nie udałoby się im kupić ani zdobyć w żaden inny sposób.
– Podróż rowerem jest jak czytanie książek, w których najbardziej kuszące są kolorowe okładki, ale najcenniejsza jest treść, czyli to co możesz odnaleźć między okładkami: rozległe góry, wysokie przełęcze albo wioski, do których nie docierają rejsowe autobusy jadące z punktu A do B. Jadąc rowerem, poruszasz się od A przez B, C, D aż do Z, nie pomijając niczego. Czujesz wszystkie zapachy, słyszysz wszystkie dźwięki. Jesteś w podróży kompletnej, a tylko takie mają sens. Jednocześnie bierzesz garściami wszystko – bez wybrzydzania: gdy pada jesteś mokry, gdy jest gorąco smażysz się na skwarkę, bo droga nie zawsze wiedzie z górki, nie zawsze świeci słońce, a kierowcy wielkich śmierdzących ciężarówek nie zawsze bywają sympatyczni – opowiada Mateusz.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS