A A+ A++

– W odruchu serca zadeklarowałam na FB, że przyjmę rodzinę – mówi.

Chwilę później zadzwoniła Olga, Ukrainka mieszkająca w Warszawie: w pociągu, który wyjechał właśnie z Zaporoża, jedzie matka z córką. Trzy dni później do Agnieszki dotarła Katia z Miłą.

Dorota i Tomasz mają siedmioro dzieci i dom w podwarszawskich Łomiankach. Świeci nowością, choć podwórze jeszcze przypomina plac budowy. Drugiego dnia wojny proboszcz ich parafii zwołał wiernych na naradę. Zrobiono listy: kto może przyjąć rodzinę, kto udostępnić auto, żeby odebrać uciekinierów z granicy, kto sortować dary…

– Zgłosiliśmy chęć przyjęcia rodziny – mówią Dorota i Tomasz. – Zaznaczyliśmy, że może być z małym dzieckiem, bo skoro sami mamy taką gromadę, to czy będzie jedno, dwoje więcej, to już nie zrobi różnicy. Jesteśmy ludźmi wierzącymi i jeśli chcemy pokazać, jak rozumiemy miłość bliźniego, to kiedy jak nie teraz.

Kilka dni później o 21.00 zadzwonił telefon, za dwie godziny może przyjechać rodzina: dziecko, matka i babcia.

Czytaj też: „Boję się, że miejsca, z którymi wiążą się moje wspomnienia, zmieniły się w gruzy”

Co zabiera uchodźca? Paszport i sukienki

Katia ma 38 lat, kiedyś pracowała jako kasjerka w lombardzie, a potem w księgowości. Samotnie wychowuje córkę w Żytomierzu.

– Nigdy nie chciałam wyjechać na stałe, chociaż w Ukrainie nie żyje się łatwo – opowiada, siedząc na kanapie w mieszkaniu Agnieszki. 8-letnia Miła w przerwach między bajkami, które ogląda na telefonie, próbuje dorzucić coś do rozmowy. – Ale zawsze miałam nadzieję, że będzie lepiej. Jeśli myślałam o wyjeździe, to w ostatnich miesiącach, kiedy na granicy rosyjsko-ukraińskiej co chwila odbywały się manewry wojskowe. Bałam się, że Putin nas zajmie, nie chciałam mieszkać na terenie okupowanym przez jego armię, bo on nie dba o ludzi, trzyma ich w ciągłym strachu. Tak wygląda życie w republikach ługańskiej i donieckiej.

Na noc kładła Miłę w korytarzu, żeby co najmniej dwie ściany oddzielały ją od okna, podczas alarmów schodziły do piwnicy. Ale kiedy wojska rosyjskie były 50 kilometrów od miasta i zaczął się ostrzał, powiedziała sobie: nie po to rodziłam dziecko, żeby zostało zabite przez rosyjską rakietę. Katia opowiada i płacze.

– Mamo, uspokój się, proszę – Miła przerywa oglądanie kreskówek i tuli się do Katii.

Spakowała się w trzy godziny: paszport, gotówka, koc, ubrania dla córki. Dla siebie dwie nowe wiosenne sukienki, jeszcze z metkami. Żal było zostawiać. Pamiątki? Szkoda miejsca, bardziej przydały się sucha kiełbasa i chleb. Całe życie zmieściła do torby i plecaczka.

O 16.00 była na dworcu. Po trzech dniach podróży dotarła do Agnieszki.

Tak uciekali uchodźcy. Pociąg widmo

Wiera lat 48, jej córka Jana (24 lata) i Mila (3 lata) mieszkają w letniskowej wsi niedaleko Dniepra. Obudziły je wybuchy. Myślały, że to z pobliskiego poligonu. Ale o piątej rano?

Całą rodziną przez pięć dni kryły się na przemian we właśnie budowanym domu i nieogrzewanej piwnicy na ziemniaki. Strasznie marzły. Kiedy rakiety zaczęły wybuchać nad głowami i pojawiły się samoloty, nad ranem 1 marca zdecydowały, że wyjeżdżają. Spakowały się w sześć minut, jedynie rzeczy dla dzieci. Kiedy pociąg wjechał na peron, nikogo nie interesowało, dokąd jedzie. Liczyło się tylko, aby wyjechać. Na pociągu napisane było Truskaw, ale konduktor zapewnił, że jadą do Lwowa.

– Okna w pociągu były zasłonięte, zakazano zapalać światła, nie można było używać telefonów. Drzwi były zamknięte – opowiada Wiera przy stole w domu u Doroty i Tomasza. – Na każdej stacji ludzie chcieli jeszcze wsiąść, słychać było dobijanie się. Dzieci były przerażone.

Pod dworcem we Lwowie czekały autobusy do granicy. Ale już prywatne. Ceny od 2 do 5 tysięcy hrywien za osobę. Setki matek płakały, że nie mają pieniędzy. Kto nie miał, musiał iść.

– 2 tysiące to prawie trzymiesięczny zasiłek dla samotnej matki za 70 kilometrów? Zbrodnia – mówi Wiera.

Trzy grosze do pomocy

Katia przywiozła z Żytomierza plik hrywien. Pierwszego dnia chodziły z Agnieszką po kantorach, nikt nie chciał kupić. Drugiego jeden skupował po trzy grosze, choć przed wojną płacono pięć razy więcej! Za ukraińskie oszczędności dostała niecałe 400 polskich złotych.

– Tyle musi mi wystarczyć na nowe życie w Warszawie – śmieje się smutno.

Po paru dniach dzięki koleżance znalazła pracę w firmie cateringowej.

– Ciągle na nogach, trochę ciężko – pokazuje spuchnięte kostki. Agnieszka pomogła jej napisać CV. Jutro ma rozmowę o pracę w dużej sieci handlowej.

– Chciałabym pracować w ciągu dnia, żeby nie zostawiać dziecka samego na noc – mówi Katia.

Czytaj również: Specustawa o uchodźcach może otworzyć furtkę dla oszustów. Widzą w niej szansę na szybki zarobek

Stara się nie rozmawiać z Agnieszką o wojnie przy dzieciach. Ani oglądać za dużo wiadomości. Robią to, kiedy Miłka i Tadzio, lat 5, idą spać. Nie zawsze się udaje. Kilka dni temu Rosjanie ostrzeliwali elektrownię atomową w Żytomierzu. Kiedy Miła usłyszała słowo „reaktor”, wpadła w rozpacz, że wybuchnie całe miasto, zginie rodzina, zostanie sama.

Miła nie ma swoich zabawek, pożycza od Tadzia. Jak się dogadują?

– Różnie – mówi Agnieszka. – Czasami szaleją, bawią się, innym razem ktoś kogoś w emocjach potrząśnie, bo denerwuje się, że ten czegoś nie rozumie. I jest płacz. Zaczynamy uczyć się swoich słów, Tadeusz chodzi po domu i mówi do naszego psa: sobaczka. A ja już wiem, jak jest po ukraińsku „pies się zsikał” (sobaka napisała) i „zrobiłam makijaż”. Kurczę, zapomniałam. Miła, pomożesz? – woła Agnieszka.

– Ja pokrasiłas – odpowiada znad telefonu dziewczynka. Na telefonie ogląda filmy albo TikToka i nudzi się strasznie.

– Mam wrażenie, że jej wojna jest na rękę – mówi Katia. – Traktuje wyjazd do Polski jak atrakcję: ma mnóstwo wolnego czasu i nie musi odrabiać lekcji. Na razie. Kiedy coś wynajmę, zapiszę ją do szkoły.

Agnieszka z Warszawy (z prawej) ze swoimi gościniami Katią i Miłą


Agnieszka z Warszawy (z prawej) ze swoimi gościniami Katią i Miłą

Fot.: Rafał Maslow / NIEZAREJESTROWANY

Uchodźcy. Spróbować w Polsce

– Nie chcemy, żeby za cokolwiek płaciły. Na razie nas stać na ich utrzymanie – mówi Dorota z Łomianek. – Ale one próbują się odwdzięczyć, jak mogą. Wiera wyprasowała mi rzeczy, które leżały od roku. Pierwsze zakupy to była duża trudność. Chciałam kupić im coś smacznego, a one się krępowały i wszystkiego odmawiały. W lodówce nie mamy oddzielnych półek.

Z gotowaniem też nie jest łatwo. Po pierwsze, Ukrainki nie mają apetytu, widać, że schudły przez tydzień. Ale też są bardzo przyzwyczajone do swojego lokalnego jedzenia. – Nasze im nie smakuje, mówią, że muszą się przyzwyczaić. Z kolei, jak one gotują, to nasze dzieci podchodzą do tych dań z rezerwą. Uczymy się siebie – śmieje się Dorota.

Wiera, Jana i Mila mają oddzielny pokój, który Tomasz z Dorotą przewidzieli kiedyś dla swoich rodziców.

– Myślałam, że zatrzymujemy się tu na dzień, dwa. Zaraz uda nam się znaleźć pracę, zarabiać i wynająć mieszkanie z resztą naszej rodziny, z którą przyjechałyśmy – mówi Wiera. – Nie wyobrażam sobie, żeby nie mieszkać razem. Ale ceny wynajmu nas przerosły. Pracy też na razie nie ma.

Zresztą Wiera teraz nie potrafiłaby pracować, ciągle się trzęsie, boi, nie może spać, a każdy samolot na niebie przypomina jej wojnę. – Chcę wrócić do domu, na wieś, gdzie się wychowałam, do męża, rodziców – mówi. – Dorota i Tomasz przyjęli nas jak swoje dzieci. Ładnie tu u was, niby tak samo, a jednak niebo trochę inne, woda inaczej smakuje. Chcę wracać, chociaż wiem, że Ukraina będzie zniszczona i czeka nas bieda. Dom to dom.

Jana: – A ja nie wiem, czy chcę wracać. Do tej pory było ciężko z pracą, a teraz będzie jeszcze trudniej. Mąż już stracił pracę. Z czego żyć? Rozmawiałam z nim, jak się skończy wojna, dojedzie do mnie i spróbujemy tutaj. Dla Mili dorastanie w Polsce to szansa. Na razie to my, kobiety, musimy tutaj zarabiać i wysyłać pieniądze naszym mężczyznom, którzy zostali w Ukrainie.

Jana prowadziła zajęcia ze śpiewu i umuzykalnienia. Jak w Łomiankach powstanie przedszkole ukraińskie, może dostanie posadę. Na razie przyjmie każdą pracę.

Kto zarabia na wojnie na Ukrainie

U Agnieszki jest tak, że kto musi się wyspać, idzie do jej sypialni, a kto wstaje wcześniej, spędza noc w salonie na kanapie.

– To najczęściej ja – mówi. Stara się też zachować granice, żeby nie czuć się gościem w swoim mieszaniu. Choć bywa trudno. – Jak mam zawodowe spotkanie online, muszę zapanować, żeby Miła nie hałasowała.

Agnieszka stara się, żeby Katia nie czuła, że mieszka u niej kątem. Ale ona chce być niezależna. Półki w lodówce? Każda ma swoją, ale mamy prawo sobie podbierać produkty. Jak któraś coś ugotuje, to zaprasza całą rodzinę.

Katia chce jak najszybciej się wyprowadzić i usamodzielnić.

Agnieszka zorganizowała wśród przyjaciół zrzutkę, zebrała kilka tysięcy. Jest na zapłacenie na dwa miesiące z góry za kawalerkę.

– Szukamy od kilku dni, ale dzisiaj mieszkanie, pokój w Warszawie, to marzenie ściętej głowy – mówi Agnieszka. – Niestety, tam gdzie wojna, tam dużo pomocy, ale też pojawiają się szumowiny. To nie jest polska specjalność, ale boli, że takie rzeczy dzieją się u nas.

Podaje kilka przykładów ogłoszeń: 3,5 tysiąca za domek na działce w Wawrze, łóżko za 1800 złotych w pokoju na Saskiej Kępie, tysiąc złotych za łóżko w hotelu robotniczym w Zielonce (nie przyjmują dzieci). Ceny są astronomiczne. Czuje złość i bezsilność. – Rozumiem, że ci, którzy chcieli udzielić bezpłatnie mieszkania, już to zrobili, ci, którzy chcieli wynająć uczciwie, też. A zostali ci, którzy chcą zarobić na wojnie – mówi.

To chłopacy gotują?

– Żyję w dwóch światach jednocześnie. Tutaj rozmawiam z panem, jest ciepło i bezpiecznie, ale ciągle jestem na grupie naszej wsi, na której są ogłaszane alarmy, komunikaty o wojnie. To przerażające, jak często wyją tam syreny – opowiada Jana.

Mają stały kontakt z Ukrainą, reakcje na ich wyjazd są różne. Jedni rozumieją, ale nie brakuje głosów: ha, wyjechałyście i macie tam spokojne życie, kiedy my tu na wojnie siedzimy.

– Spokojne życie? – denerwuje się Wiera. – Bez pieniędzy, bez pracy, tysiąc kilometrów od własnego domu. Są i tacy, którzy nazywają nas zdrajcami.

Pytam, co ich zaskoczyło w Polsce, bo są tu pierwszy raz.

Wiera była zdziwiona, kiedy 15-letni syn gospodarzy zrobił dla wszystkich pizzę, a potem ciasteczka. – Byłam w szoku, że chłopiec umie i lubi gotować. U nas to niespotykane – śmieje się.

– A mnie zaskoczyła otwartość ludzi. Szłam po miasteczku z córką na rękach, ktoś zaproponował mi wózek. Jednak w Ukrainie takich rzeczy się nie spotyka – mówi Jana.

Armia samotnych matek-uchodźczyń

Co jest najgorsze? – pytam Katię.

– Samotność. Zostać sama z córką w obcym kraju. A tam mam rodzinę, znajomych – wzrusza się. – Córka nigdy nie zostawała sama. Jak się wyprowadzimy i pójdę do pracy, będzie musiała. Dziecko musi dorosnąć i stać się samodzielne. Za szybko. Powinna mieć dłuższe dzieciństwo. Ja mam 38 lat, to czas na stabilizację, a nie na przeprowadzkę w nieznane i zaczynanie od zera.

– Będzie miała trudno – mówi Agnieszka. – Wiem, co mówię, bo sama wychowuję syna. A Ukrainki nie mają tutaj oparcia, rodziny, przyjaciół. To będzie za chwilę wielkie wyzwanie i straszne dramaty. Przecież te kobiety będą chciały pracować, jak mają to zrobić, jeśli nie będzie dla ich dzieci miejsc w przedszkolach. A wiadomo, że dla wszystkich nie wystarczy. Więc czeka nas armia dzieci, które zostaną same w domach, bez znajomości języka, w obcym środowisku. Ich ojcowie na Ukrainie nie mają pracy, więc te setki tysięcy kobiet będą mogły liczyć tylko na siebie. Myślałam, że mam strasznie ciężkie życie. Samotna matka bez własnego mieszkania i partnera. Ale kiedy wybuchła wojna, kiedy przyjechała Katia, zrozumiałam, że moje życie jest bardzo wygodne, może nawet luksusowe.

Czytaj też: „W Putinie nie ma cienia człowieka. To postać ulepiona z KGB-istowskich wzorów niczym z plasteliny”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Ciągle muszę wybierać. Pan z protezami? Nie. Następnym busem, bo teraz jadą dzieci czekające czwarty dzień”
Następny artykułCzęść uchodźców z Ukrainy nigdy wcześniej nie planowała wyjazdu za granicę