A A+ A++

Liczba wyświetleń: 421

Zawsze uważałem, że najpierw wymyśla się temat tekstu, potem jak najbardziej szczegółowy tytuł i dopiero wtedy tworzy się konspekt, brudnopis i wreszcie — przepisuje wszystko „na czysto”. Dlaczego nie używam tu tytułu? Między innymi dlatego, albowiem ponieważ zniechęca co najmniej większą połowę potencjalnych Czytelniczek. Podobnie jak wzory fizyczne w książkach o przyrodzie. Tytuły są poza tym mylne, autorzy obiecują w nich cuda, a wychodzi jak zwykle — dno, zero, czyli nic. Chciałbym zatem dopiero, gdy napiszę, co chcę napisać, przeczytać (od niedawna czytam swoje teksty) i wtedy zastanowić się, o czym tematycznie jest tekst. I dopiero na końcu dać adekwatny tytuł.

Są jednak jeszcze inne powody — teoria unifikacji, teorie nicości i tym podobne „sprawy czarowników”. Nie wierzę w wiedzę tajemną, wierzę w logiczne — co nie znaczy „ograniczone” – myślenie, bardziej aż do bólu niż to czynią przeciętni obywatele kraju naszego. Dlatego nie wiem, o czym zaraz napiszę, a potem znowu i tak dalej. Jest to pisanie absolutnie sylwiczne, bez planu, więc trochę „strumień świadomości”, trochę l’ecriture automatuiqe z lat 20.XX wieku, trochę „co ślina na język przyniesie”, wreszcie — trochę metodą „wolnych skojarzeń”. Dlatego mogłem dać tytuł podobny do „Bez dogmatu” Sienkiewicza, tylko tu byłoby „Bez cenzury”, ewentualnie – „Bez tabu”. Zresztą, jaka cenzura, z której strony i jakie tam tabu. Dziś wolno podobno pisać o wszystkim. Nie. Filozof Ziemiński napisał kapitalną książkę „Chrześcijaństwo. Amoralna religia” i katolicy robią dym niemal tak wielki, jak niegdyś islamiści zrobili szum wokół „Szatańskich wersetów”, autor do dziś żyje z wyrokiem śmierci. Ziemińskiemu na szczęście nic się nie stało, poza tym, że grupki histeryzujących katolików, którzy nie przeczytali w życiu ani pół książki (o tej Ziemińskiego nie wspominając), zjechały się pod wydawnictwo i zaczęły publiczne modły. „Zaprawdę, powiadam wam, odebrali już swoją nagrodę” – pasuje jak ulał. Ja się nie chwalę tym, czy w ogóle i jak często się modlę. I czy wierzę, czy wierzę inaczej, czy się waham — jedno wiem: nie jest wszystko jedno.

Oczywiście, nie napiszę w jednym tekście „wszystkiego”. Taki tekst byłby najwyżej „teorią niczego”, a najpewniej tylko siebie samego. Fizycy mają jakiś freudowski kompleks totalitaryzmu naukowego — chcą „wyjaśnić wszystko” i oddać to jednym, prostym, eleganckim równaniem, które opisywałoby wszystko: łączyło klasyczną grawitację z mechaniką kwantową oraz scalało pierwotnie stanowiące jedność cztery znane podstawowe siły przyrody (grawitacja, elektromagnetyzm, oddziaływania jądrowe — silne i słabe). Unifikacja taka ich zdaniem istniała albo krótko przed, albo bardzo krótko po hipotetycznym „wielkim wybuchu” (moim zdaniem było ich więcej, niczym odpalane fajerwerki na nocnym niebie). Teoria wszystkiego. Odwieczne i pradawne marzenie o wszechwiedzy i oczywiście nieśmiertelności. Czy warto wszystko wiedzieć, nawet gdyby się jakimś cudem dało? Najgorzej, gdy komuś się wydaje, że już wie wszystko, gdy mało lub nic. Podpowiem fizykom, co sam pomyślałem (pewnie się mylę): żeby stworzyć teorię wszystkiego, najpierw trzeba wyjaśnić, czym jest owa nicość czy osobliwość, z której mógł powstać kosmos. Jeżeli ogarniamy całość, czyli wszystko (a zatem wszechświat jest skończony w czasoprzestrzeni), to częścią tej całości jest także fragment, fraktal, a także Nic. Czym jest nic? Nie wiem. Dlaczego? Podobnie, jak pięć dekad temu nie wiedziałem „nic” o tym, że w ogóle się pojawię, że cokolwiek istnieje, tak i teraz nie potrafię powrócić mentalnie do nicości i przypomnieć sobie, czym byłem, gdy mnie nie było. I odwrotnie — teraz nie jestem sobie w stanie wyobrazić nicości, ku której prawdopodobnie zmierzam. Człowiek najbardziej boi się potencjalnie groźnego nieznanego. Lepiej w piekle, niż wcale, bo no w piekle „coś” jest, a nicość — utrata świadomości, omdlenie, zasłabnięcie, zatrzymanie akcji serca, utrata wszystkich wspomnień i emocji — przeraża nas bardziej, zupełnie inaczej niż ludzi wschodu, dla których jest samym szczęściem.

Zresztą byli w chrześcijaństwie ortodoksyjni nawet mistycy, którzy mówili o pośmiertnym „zniknięciu w Bogu”. Jak dla mnie, logika mi mówi, że nie ma różnicy, czy zniknę w niczym, czy w Bogu, bo w obydwu przypadkach „mnie” (to znaczy „kogo” właściwie?) po prostu nie będzie, różnica jest tylko dla obserwatora, który hipotetycznie mógłby orzec o mnie na przykład: „Sulikowski właśnie zniknął. Nie wiemy, czy w Bogu, czyli pełni czy w Nicości, czyli niebycie, wiemy tylko, że jego już na pewno nie ma, pozostaje zatem tylko sprawdzić, co się dzieje z pozostałymi”. Może część znika, a część nie znika? Właściwie nikt nigdy nie udowodnił, że wszystkich bez wyjątku spotyka ten sam los, obojętne czy będzie to unicestwienie, czy zniknięcie w Bogu. Różnica jest tylko z perspektywy nawet nie Boga, bo jeśli nie istnieje, to w chwili, gdy to piszę, mam nad nim przewagę ontologiczną — ja wiem, albo próbuję coś się dowiedzieć o Bogu, którego istnienie nie jest pewne, a Bóg ani nie wie nic o sobie (nawet tego, że nie istnieje), ani nawet o mnie czy ludzkości. Ponadto ludy wschodnie prowadzą bardziej kolektywne, a mniej indywidualne życie, więc mniej się boją śmierci, bo wiedzą, że to jest po pierwsze nieuniknione (komory z ciekłym azotem i inne cudawianki tego nie zmienią), a po wtóre — dotyczy wszystkich, a skoro zmarły już miliardy i jakoś to przeszły, to i my damy radę, trzymając się razem. Tak zasadniczo wygląda mentalna różnica między kolektywnym wschodem (im dalej, tym bardziej) a nastawionym na indywidualny sukces Zachodzie. Dopiero niedawno naukowcy otworzyli swoje tajemnicze gabinety i zaczęli tworzyć zespoły, grupy, biorąc zresztą przykłady z takich firm jak Suzuki czy Fujitsu.

Podpowiem dalej fizykom. Teorii wszystkiego po pierwsze nie potrzeba poza tym, że społeczeństwo utrzymuje miliony zajętych jej tworzeniem fizyków, głównie w fizyce wysokich energii i cząstek elementarnych. Po drugie, nawet jeśli się ją da w końcu odkryć albo wynaleźć, to co to zmieni, co to da? Nic. Przeciętna pani Zosia z osiedlowej piekarni nie zyska na tym nic. Teoria wszystkiego oznaczałaby, że potrafiłaby opisać również to, czemu pani Zosia sprzedaje mniej jajek niż konkurencyjny wujek Staszek kilkaset metrów dalej. Kompletna teoria wszystkiego musiałaby potrafić tłumaczyć samą siebie, czyli byłoby to poznanie ignotum per gnotum. Kompletna TW (nie mylić z „tajnym współpracownikiem”) musiałaby opisać moje refleksje o niej ty czynione i na dobitkę całe moje życie od poczęcia aż do śmierci, która jest zawsze przed nami, zawsze w przyszłości i stale, jak horyzont się oddala. TW podobnie — jest jak słońce, które spada w dół nie mogąc spaść i spacerowicze plażą próbują ją dogonić. Kompletna TW, może będziemy z angielska „theory of everything”, czyli „TOE”, musiałaby opisywać na poziomie meta historię zajmowania się nią, podobnie jak trzepot motyla na plaży w Jastarni i pierdnięcie bąka plażowicza w Chałupach. To kompletny absurd. Moim skromnym zdaniem — taką teorię już dawno mamy. Nasze codziennie, zdroworozsądkowe działanie opisuje świetnie fizyka klasyczna i tyle. Dla osób, którym w życiu się nie wiedzie, jest ganz egal, czy TOE powstanie, kiedy powstanie i jaka będzie. Poza tym nie mogłoby to być równanie, ale również tekst języka naturalnego i tabulatura gitary basowej Briana Maya. Sama matematyka nie wystarczy — żyjemy w bardzo nieregularnym świecie, chropowatym, fraktalnym (więc cały wszechświat, który uznajemy za „wielki”, może być w istocie jakąś funkcją matematyczną i fraktalowym fragmentem większej całości), właśnie nie-geometrycznym w sensie euklidesowskim. Fizyka ma sprawić, żeby postawiony most się nie zwalił. Po to powstała. I po nic więcej. Jeśli ktoś szuka teorii wszystkiego, musi zacząć, jako rzekłem, od „teorii niczego” (druga strona), a potem teorii „czegoś”. A taką teorię tego, co najważniejsze ludzkość ma już od dobrych dwóch tysiącleci. Stworzył ją, heblując w pocie czoła zwykły cieśla, który został wybrany, aby powiedzieć to i tylko to, co ludzie wiedzieć mogą, co wiedzieć powinni. Wiemy, że to niemodne, ale właśnie teoria dobrego życia, czyli moralnego życia (nie, nie, nie chodzi o seks), etycznego postępowania, to jest prawdziwa TOE. Bez uwzględnienia zarówno aspektu moralnego nie powstanie przestrzeń moralna dla dywagacji o tym, po co tu w ogóle jesteśmy i po co to w ogóle piszę. Mamy więc, my, zwykli ludzie, TOE. Tylko o tym nie wiemy. Innej chyba nie będzie. Może zresztą taką teorię stworzy budowany superkomputer kwantowy i będzie albo tak prosta, że aż szkoda tych funduszy, albo tak trudna, że sami naukowcy, jej twórcy nie będą jej rozumieć. Podobnie, jak chodzą słuchy, że twórcy AI wcale nie są pewni, dlaczego to działa i jak to działa. Tym bardziej nie mogą być pewni, że AI uszanuje „Dekalog”.

Miałem różne pomysły metafizyczne w rodzaju „kwantowego piekła”, czyli stanu, w którym człowiek „potępiony” za swoje złe życie jest jednocześnie po upłynięciu nieskończonego czasu ostatecznie zbawiony, czyli póki ktoś go nie zaobserwuje, znajduje się w dziwnym stanie superpozycji, będąc jednocześnie „potępionym zbawionym”, co oczywiście razem z określeniem „święty grzesznik” albo „grzeszni święci” jest absolutnie nie do przyjęcia dla umysłów wychowanych na twardej glebie scholastyki i neotomizmu. Tymczasem w chwili śmierci nie „wychodzimy” z ciała na przykład przez głowę, tylko raczej „zapadamy się” z wielkim poczuciem błogości (choć odratowani mówili niektórzy, że mieli też „bad tripy”) w świat kwantowego snu. Podobnie jak we śnie jesteśmy święcie przekonani, że to nie sen, lecz rzeczywistość, będziemy wiecznie śnić życie wieczne, pamiętając o tym, że „może spotkamy się tam, gdzie życie będzie snem”, jak śpiewa Budka Suflera. Jeśli będzie snem, to trzeba pamiętać, że nie wszystkie sny są miłe.

I teraz wsadzę kija w mrowisko ludzkiego ateizmu, podobnie jak wsadziłem nieraz w mrowię ludzkich religijnych urojeń. Może być tak, że to ostatecznie my — ja, ty, twoja ciocia Krysia, Janek z podstawówki, Dalajlama, babcia klozetowa z Małego Rynku — zdecydujemy, czy będziemy chcieli żyć wiecznie i z Bogiem, czy nie. Ba, więcej — zgodnie z fizyką kwantową, obserwacja wpływa na obserwatora, a zgodnie z językoznawstwem strukturalnym nazywanie nie tylko odtwarza świat, ale go tworzy. Możliwe więc, że stare zaklęcia, magia, a dziś na przykład uroczystości nadawania medali, a także — co najważniejsze — słowa konsekracji podczas Eucharystii, rzeczywiście „stwarzają” tę rzeczywistość. Skupmy się na transsunstancjacji, czyli teologicznym terminie (wziętym od alchemików, chcących z ołowiu zrobić Eldorado), który jak wiadomo oznacza „przeistoczenie”. Zanim kapłan wypowie słowa konsekracji, mamy zwyczajny opłatek, taki jakim dzielimy się w Wigilię. Można go więc podeptać i wyrzucić bez profanacji. W momencie konsekracji powstaje superpozycja — obiektywnie miało miejsce przeistoczenie, ale w chwili przyjmowania Komunii kapłan stwierdza nową rzeczywistość, wypowiadając słowa: „Ciało Chrystusa”, na co wierny odpowiada „Amen”, czyli znowu wzięte z pradawnej magii słowo „Niech tak będzie, niech tak się stanie”, podobnie jak maryjne „Fiat!”. Mamy więc obiektywny porządek duchowy, ale w subiektywnym porządku duchowym to ostatecznie ja sam „decyduję”, czy chcę, żeby to była prawda? Czy naprawdę jest możliwe, że chleb zmienił się w żywe ciało? Jeśli moja odpowiedź brzmi „amen”, to musi wypływać z wnętrza, musi się zgadzać z wewnętrzną wolą — tak, chcę, abyś był. Podobno jest to najkrótsza definicja miłości. Kochać to powiedzieć drugiemu „nie umrzesz”. I jeszcze: „chcę, abyś była”. Tak więc mimo obiektywności przeistoczenia, to ostatecznie wola wiernych decyduje, czy dla nich superpozycja zmieni się w „żywego kota Schrodingera” (w słynnym eksperymencie myślowym), czyli „prawdziwe Ciało i prawdziwą Krew Jezusa”, czy pozostanie tylko w porządku obiektywnym. Nie jest więc to ani automatyczne „działanie” w sensie magicznym — kapłan nie „stwarza” słowami faktów, on je przywołuje i pieczętuje powagą wielowiekowej tradycji wiodącej od Wieczernika i Emaus po dziś dzień.

I podobnie może być „po śmierci”. Jeśli będę chciał spotkać Boga, to Go spotkam, bo zgodnie teolodzy mówią, że z Jego strony nie istnieje żadna przeszkoda, ani problem, by nas kochał i nam pomagał. A jeśli wujek Marek z Warszawy nie będzie sobie życzył, żeby Bóg istniał, to utrwali swoją niewiarą, a właściwie wolą swoją superpozycję „Boga-którego-nie-ma” („non existentia Deus”). Problem nie leży więc ani tylko po stronie „obiektywnej prawdy”, choć istnieje jakaś prawda obiektywna w każdej sprawie czy pytaniu metafizycznym i ziemskim, ani tylko po stronie subiektywnej, czyli podmiotowej. Na tym polega ów Nietzscheański „taniec z Bogiem”, jako że ów filozof, który bronił bitego konia i skończył w szpitalu dla obłąkanych, stwierdził słynną „śmierć Boga”, ale niewielu pamięta, że jest też podmiotem, który wypowiedział słowa, że „mógłbym uwierzyć tylko w takiego boga, który umiałby tańczyć”. Nie chcę się równać wielkiemu mistrzowi, ale ja raczej poszedłbym inną drogą. Mogę kochać i uwierzyć tylko w Boga, który jest kobietą.

Autorstwo: Rafał Sulikowski
Źródło: WolneMedia.net

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułUpały mogą być niebezpieczne. Także nad wodą
Następny artykułGoogle chyba przestraszył się iPhone’a 16. Pixel 9 oficjalnie zapowiedziany