Sam Raimi to reżyser, który zasłynął serią filmów z cyklu “Martwe zło”, a pierwsze opinie o “Doktor Strange w multiwersum obłędu” wskazywały na to, że w kolejnej produkcji MCU horroru będzie całkiem sporo. Czy jednak w serii, która jest potężnie powiązana z całą masą filmów i seriali taki autorski sznyt Sama był w ogóle możliwy?
Warto przypomnieć, że Raimi przygodę z kinem superbohaterskim również ma już za sobą, bo to spod jego ręki wyszła trylogia Spider-Mana, w której pierwsze skrzypce grał Tobey Maguire. Można więc powiedzieć, że Sam wrócił na stare śmieci, choć nie do końca, bo jakby nie patrzeć musiał tym razem wyreżyserować kontynuację solowych przygód Strange’a, a jednocześnie zadbać o to, by wszystko rezonowało z całym MCU. Musiał się więc w to wszystko “wpasować”.
Doktor Strange w multiwersum obłędu (2022) – recenzja filmu [Disney]. Bez Wandy nie przychodź
Po wydarzeniach ze “Spider-Man: Bez drogi do domu”, zaklęcie Strange’a, który wyrósł w MCU na jednego z największych mentorów, otworzyło portale do równoległych wszechświatów, co jak się zapewne domyślacie, doprowadziło do wielkiego bałaganu. Koncepcja wieloświata nie jest nam specjalnie obca, bo całkiem nieźle nakreślono ją w animowanym „Spider-Man Uniwersum”, nie wspominając o przywołanym już “Spider-Man: Bez drogi do domu” czy serialu “What If…?”. Inna sprawa, że w ostatnim czasie fabułę MCU pchają do przodu bardziej seriale niż solowe filmy, co dla części widzów może być problematyczne. O co chodzi?
“Doktor Strange w multiwersum obłędu” napakowany jest odniesieniami i smaczkami dla fanów, nie brakuje tu easter eggów, gościnnych występów i niespodzianek. Istny fanservice. Co ważne – przed seansem warto, a nawet trzeba zobaczyć serial „WandaVision”, bowiem główna bohaterka tej produkcji jest kluczową składową fabuły. I serio, sporo stracicie na odbiorze filmu, jeśli nie poznaliście wcześniej perypetii Wandy z 9-odcinkowej serii. Sęk w tym, że serial dostępny jest na Disney+, którego oficjalnie w Polsce jeszcze nie ma. Napiszę więcej – warto, choć nie jest to już niezbędne, mieć z tyłu głowy to, co wydarzyło się w serialu skupiającym się na przygodach Lokiego, wszak on również podróżuje po równoległych rzeczywistościach. A żeby dolać oliwy do ognia – za scenariusz zarówno Lokiego jak i drugiego Strange’a odpowiada ta sama osoba – Michael Waldron. Tylko znowu – Loki dostępny jest na Disney+, który do nas i wielu innych krajów trafi dopiero w lato.
Nie zmienia to faktu, że “Doktor Strange w multiwersum obłędu” to film jakiego w MCU jeszcze nie było. Styl Raimiego mocno odcisnął na nim swoje piętno i choć w żadnym wypadku nie mamy tu do czynienia z horrorem z prawdziwego zdarzenia, to jednak mrok wylewa się z ekranu dość gęsto. Zwłaszcza w drugiej połowie filmu, bo pierwsza to typowy Marvel jakiego już znamy. To trochę tak jak z Jamesem Gunnem – od razu da się wyczuć jego styl, nawet jeśli film jest bardzo mocno zakorzeniony w MCU czy DC. W “Doktor Strange w multiwersum obłędu” nie brakuje naprawdę brutalnych scen ocierających się o gore, scen, których nie powstydziłoby się Mortal Kombat planując kolejne fatality. Momentami jest naprawdę grubo, wliczając w to zbliżenia na otwarte rany, trupy oraz inne dziwactwa w tym wątki związane z opętaniem. No i jest coś czego w Marvelu chyba jeszcze nie było, a na pewno nie w takiej dawce – jump scare’y i całe sceny wyjęte żywcem z filmów grozy. Choć wciąż są to tylko sceny, będące zaledwie częścią narracji typowej dla Marvela, nie do końca jest to produkcja, na którą można pójść całą rodziną, a już na pewno nie z mniejszymi pociechami, które lubią Spider-Mana i innych przebierańców. Jest w tym filmie sporo bólu i cierpienia, choć całość wciąż pozostaje w ramach pewnego luźnego konceptu, w którym porusza się całe MCU, więc nie mogło zabraknąć też specyficznego humoru, sucharów i scen, które rozładowują napięcie. Powtórzę – to nie jest horror, to wciąż film będący w dużej mierze kolejną częścią układanki MCU, ale pewna granica została przekroczona.
Doktor Strange w multiwersum obłędu (2022) – recenzja filmu [Disney]. Koncepcja wieloświata
Wizualnie film jest cholernie zakręcony, to prawdziwa karuzela, w której odwiedzając kolejne światy można się zachwycić pomysłami, jak choćby bardzo umiejętnym połączeniem grafiki komputerowej z muzyką (w ogóle pochwalić muszę całą ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Danny’ego Elfmana). Momentami bije z tego wszystkiego surrealizm i groza, akcja napędzana jest przez kolejne sceny ukazujące umiejętności bohaterów, nie brakuje znakomicie zaprojektowanych walk z potworami, a nawet scen łapiących się w kategorii „batalistyczne”. Całkiem nieźle i to nie tylko w kategorii filmów Marvela wypadają efekty CGI, choć nie ukrywam, że czasami robi się spory bałagan. Czy zamierzony? Być może, ale osoby nie do końca zaznajomione z całym multiwersum mogą poczuć się trochę zagubione kolejnymi migawkami.
Chociaż dialogi nie zawsze pasują do klimatu opowieści, czasami wręcz strasząc groteską, a niektóre sceny nie do końca “zagrały”, to trzeba przyznać, że aktorsko jest nieźle. Oczywiście show ponownie kradnie Benedict Cumberbatch wcielający się w Strange’a, który jak zawsze porywa widza swoją błyskotliwą arogancją. Doktorek szukając pomocy trafia do Avengera, Wandy Maximoff (świetna, niejednoznaczna, niepokojąca Elizabeth Olsen), z którą zostanie wciągnięty w wir wydarzeń i przenikania się światów. A tym samym podróży poza granice Ziemi-616, choć byłem trochę zawiedziony, że potencjał podróży po różnych światach nie został do końca wykorzystany. Ale relacje zbudowane wokół Strange’a i Wandy działają chyba najlepiej. Szkoda, że Rachel McAdams w roli Christine Palmer, pielęgniarki i miłości Strange’a, nie mogła w filmie rozwinąć skrzydeł, ale dobrze, że w obsadzie pojawił się Chiwetel Ejiofor w roli maga – Karla Mordo. Obie te postacie znamy z pierwszej części filmu, choć mnie bardziej ucieszył powrót Benedicta Wonga w roli Wonga, wszak jak nikt inny potrafi on rozładować atmosferę celnymi ripostami. Nie będzie też spoilerem fakt, że do uniwersum wprowadzono zupełnie nową postać, Americę Chavez (przyzwoita Xochitl Gomez, zagości zapewne w MCU na dłużej), która przy okazji potrafi podróżować pomiędzy rzeczywistościami, co naturalnie czyni ją bardzo ważnym elementem narracji.
Doktor Strange w multiwersum obłędu (2022) – recenzja filmu [Disney]. Oryginalny, ale nie zawsze spójny
Doktor Strange z jednej strony mocno eksponuje dziedzictwo MCU, z drugiej zaś nie przypomina żadnego dotychczasowego filmu Marvela zwłaszcza w drugiej części. Styl Raimiego jest bardzo mocno odczuwalny, mi ten mrok, groteska i przeniesienie na poletko superbohaterskie motywów wykorzystywanych (żeby nie napisać oklepanych) w horrorach pasuje, choć momentami miałem wrażenie, że reżyser musiał pójść na kompromisy, a chciałby sięgnąć głębiej w strefę mroku. I zastanawiam się czy w kolejnych filmach Marvela ta granica zostanie też przesunięta, czy wrócimy do ukazywania przemocy w wersji soft.
Połączenie horroru z kolejnym epizodem tak wielkiego uniwersum, wszak film da się potraktować jako kontynuację “Avengers: Koniec gry, nie zawsze jest tu spójne, ale nie można tej wizji odmówić świeżości. Bawiłem się zdecydowanie lepiej niż na Eternalsach i trochę lepiej niż na ostatnim Spider-Manie, którego uważam za lekko przereklamowanego. Tempo akcji jest często zabójcze, ale reżyseria robi świetną robotę. Nie ma tu naprawdę miejsca na nudę, bo sceny, w których nic się nie dzieje zostały zepchnięte na margines. Przez to jednak sam scenariusz trochę na tym cierpi i pewnie nie jest tak odkrywczy jakby mógł być biorąc pod uwagę łamanie granic innych światów. Jest jednak w tym bałaganie i połączeniu gatunków coś magnetycznego, coś, co przecież doskonale pasuje do wizji alternatywnych rzeczywistości. Przyznam szczerze, że pisząc recenzję wciąż trawię, to co zobaczyłem i to co się wydarzyło. I pewnie jeszcze chwilę mi to zajmie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS