A A+ A++

Gdy któryś z naszych rodaków odnosi sukces w swojej dyscyplinie – nawet jeśli jest ona niszowa – to połowa kraju popada w ekstazę i z rozmaitych sportów potrafi uczynić dobro narodowe, nawet jeśli w większości przypadków sława trwa krótką chwilę. I chociaż Krzysztof Ratajski ma niewielkie szanse na zostanie odpowiednikiem Adama Małysza, to warto chwilę dłużej pochylić się nad dartem. Bo to świetna rozrywka jest.

Główną cechą, która wyróżnia zmagania darterów, jest dynamika meczów. Nawet finałowe spotkania nie mogą równać się z pojedynkami tenisistów lub snookerzystów. Większość trwa nawet krócej niż mecz piłkarski, a już na pewno dzieje się tam mniej, niż przy tarczy na turniejach organizowanych przez BDO i PDC – dwie największe organizacje darterskiego świata.

Mecze toczone są niezmiennie na tych samych podstawowych zasadach. Różni się tylko format: albo jeden na jednego, albo dwóch na dwóch. Albo zmagania jednopłciowe, albo dwupłciowe, albo mixy, które możemy też uświadczyć w tenisie. Do tego gra zawsze polega na zbiciu licznika 501 punktów. Kto pierwszy zejdzie z tego wyniku, ten wygrywa lega. Są one składową seta, które nie zawsze są potrzebne, gdyż zdarzają się turnieje skupione tylko i wyłącznie wokół odpowiedników gemów.

Brzmi banalnie, ale warto tutaj podkreślić, że swój licznik można zakończyć tylko i wyłącznie posyłając lotkę w wartość umieszczoną na skraju tarczy, czyli w double’a (podwójnie punktowaną) lub w sam jej środek, zwany też bull’s eye. W tym miejscu warto się na chwilę zatrzymać i zafundować większości niedzielnych obserwatorów darta pierwszy szok. Czerwony punkt umieszczony na zbiegu wszystkich trójkątów nie jest najwyżej punktowaną wartością. Jest dopiero piąty – wyprzedzają go potrójne wartości (triple) 20, 19, 18 i 17.

Niemniej, dart od wielu lat zmaga się z łatką sportu barowego. Jak zauważył Leszek Milewski, dla wielu osób sport ten po prostu nie istniał, był przejawem białej plamy. A jednak w jakiś sposób ta niepozorna dyscyplina, oparta na rzucaniu trzema lotkami do celu, stała się na tyle popularna, że transmisje meczowe przeprowadza nie tylko Sportklub, ale też TVP Sport. Natomiast w Wielkiej Brytanii zmagania mają swe stałe miejsce w Sky Sports.

Co czyni z tej gry, którą tak wiele osób kojarzy z nawalonymi kumplami na plaży w Juracie, dyscyplinę na tyle ciekawą, że sukcesy Ratajskiego elektryzowały Polaków znacznie bardziej niż wyścigi psich zaprzęgów, gdzie przecież też mamy swojego mistrza?

Innymi słowy: dlaczego warto oglądać darta?

Bo… ma wyraziste charaktery

Darta – jak większość dyscyplin – tworzą ludzie. Gdyby wszyscy byli tacy sami, to pewnie dyscyplina ta nigdy by nie wyszła z zapyziałych angielskich barów. I słusznie, bo oglądanie wstawionych gości, którzy nieudolnie próbują trafić w okrąg, byłoby cokolwiek żenujące. Na szczęście wraz ze wzrostem popularności, rosła liczba świadomych graczy, którzy nie pili już piwa podczas meczu, a w pewnym momencie odstawili też papierosy, oddając te używki wyłącznie w ręce kibiców. Ale oczywiście zdarzają się wyjątki.

Skoki narciarskie miał swojego Mattiego Nykanena, F1 Kimiego Raikkonena, a dart miał Teda Hankeya, który przyznał się, że przez lata był w trakcie swoich meczów na rauszu. W osobie Teda dart otrzymał postać absolutnie wyjątkową, nie tyle ze względu na swoje umiejętności, ale przez wzgląd na to, jakim był człowiekiem.

W dużym skrócie – impulsywny, przebierający się za wampira, regularnie kłócący się za widownią. Albo się go kochało, albo nienawidziło. Hankey był dawcą czystej rozrywki i nigdy zbyt poważnie nie podchodził do tej dyscypliny, co pozwoliło mu wdrapać się jedynie do szczytów tej gorszej organizacji (BDO). W pamięci kibiców zapisał się jednak na stałe, czy to przez uderzenie tablicy gołą ręką, czy to przez narzekanie na… klimatyzację.

Angielski darter gra niesłychanie lekkimi lotkami (12g), więc gdy pewnego razu wybitnie mu nie szło, postanowił złożyć do sędziego skargę na urządzenie ustawione pod sufitem. Hankey uważał, że wiatrak sprawia, że jego lotki zbaczają z kursu, uniemożliwiając mu wygraną.

Jednak i tak największe utarczki toczył ze wspomnianą widownią, właściwie przy okazji każdego większego turnieju. No dobra – przy okazji każdego, po prostu. Poniżej kompilacja reakcji Teda na wygranie lega. Warto.

Oczywiście nie samym Hankey’em dart żyje. Zakończony w niedzielę turniej mistrzostw świata PDC wygrał Gerwyn Price. Były zawodnik rugby, noszący przydomek „The Iceman”. Wszystko spoko, bo Walijczyk naprawdę ma sokole oko, ale akurat z lodem ma wspólnego tyle, co Wiola Kołakowska z nauką.

35-letni zawodnik to choleryk. Jeśli mu nie idzie, przekonuje się o tym cała sala. Jeśli mu idzie, przekonuje się o tym cała sala. Price ma swoim repertuarze całą masę charakterystycznych zagrań, ale najbardziej rozpoznawalnym pozostaje krzyk, który wznosi po wygranym legu. Często dołącza do tego ruch, jakby chciał komuś przywalić z głowy, z czego kpią inni darterzy.

Podczas ostatniego finału, gdzie przeciwnikiem Walijczyka był dwukrotny mistrz, Gary Anderson, na szczęście obyło się bez kontrowersji, chociaż Price i tak w pewnym momencie nie wytrzymał. Zmarnował kilkanaście lotek na zdobycie tytułu, przez co Szkot niebezpiecznie niwelował przewagę. Twarz byłego rugbisty czerwieniła się wówczas odwrotnie proporcjonalnie do dystansu jaki dzielił liczniki obu darterów. Gdyby mecz potrwał jeszcze jednego seta dłużej, doszłoby albo do wielkiej eksplozji, albo do gierek psychologicznych, a nawet rękoczynów. Zdarzyło się już bowiem tak, że Anderson zwyczajnie Price’a odepchnął. Ale bądźmy szczerzy – na miejscu Szkota pewnie zareagowalibyśmy tak samo.

Wymieniać można dalej, bo jest chociażby James Wade, przeciwko któremu rzucono większość pokazanych w telewizji dziewiątych lotek (najszybszy możliwy finisz w legu, zdarzający się bardzo rzadko). Jest też Peter Wright noszący na głowie taki kolor włosów, jaki mu się akurat przyśni (a bywa, że i całą feerię barw). Collin Lloyd został na scenie w samych spodniach, a koszulkę rzucił w stronę widowni. John Norman potrafi celebrować każde podejście, w którym rzuca ponad sto punktów – a to dla profesjonalnych darterów norma (dla nieprofesjonalnych wręcz przeciwnie). Michael van Gerwen jest w zasadzie odpowiednikiem Cristiano Ronaldo albo Leo Messiego, który musi bezustannie mierzyć się z darterskim Pele – Philem Taylorem, który po tytuł mistrza świata sięgnął… 16 razy.

Bo… jest niezwykle emocjonujący

Dart, jak chyba żaden inny sport, uzależniony jest od dyspozycji dnia, a nawet konkretnej godziny. Radzenie sobie z presją to jedno wyzwanie, ale czasami twój rywal po prostu ma dzień konia i rzuca absolutnie wszystko. Wspomniany Michael van Gerwen był zdecydowanym faworytem w ćwierćfinałowym starciu z Davem Chisnallem. Holender przegrał swój mecz do zera, co obok półfinału Stephena Buntinga było bodaj największym zaskoczeniem mistrzostw.

I tak właściwie co roku. Zawsze zdarzy się coś, co nie przejdzie nam początkowo przez głowę. Nieznany szerzej Richardson pokonał kiedyś wielkiego van Barnevelda, kolejną holenderską legendę tego sportu. Podobnie było w wypadku Kevina Muncha i Adriana Lewisa. Rozstawiony z turniejową siódemką Anglik odpadł już w pierwszej rundzie, przegrywając 1:3 z Niemcem.

Poza tendencją do pojawiania się underdogów, dart promuje też tych, którzy mają silniejszą psychikę i więcej szczęścia. Wielkie powroty są właściwie solą tego sportu, o czym oczywiście mogliśmy się przekonać także w tym roku. W czwartej rundzie Mistrzostw Świata Josh Cullen prowadził z van Gerwenem już 3:1, ale przegrał wszystkie kolejne sety i mecz zakończył się rezultatem 4:3 dla Holendra.

Ale i tak najwięcej jest meczów, których ostateczny wynik przechyla się z jednej strony na drugą. Sytuacji, w których darterzy ścigają się na doublach właściwie nie da się zliczyć, bo jest ich zbyt dużo. A to właśnie one generują największe emocje.

Bo… daje szanse kobietom i mężczyznom

Warto też pochwalić organizacje darterskie za to, że otworzyły się na kwestie równouprawnienia. W 2019 roku udział w mistrzostwach wywalczyła kobieta – Fallon Sherrock. Angielka doszła aż do trzeciej rundy, eliminując po drodze Teda Evettsa oraz turniejową jedenastkę – Mensura Suljovicia. Był to wynik historyczny, który dał podwaliny pod dalsze rywalizacje kobiet z mężczyznami.

W darcie aspekt fizyczny schodzi bowiem na dalszy plan i takie mecze mają po prostu sens, czego nie można powiedzieć na przykład o tenisie, gdzie kobiety zwykle przegrywają z mężczyznami pod względem możliwości organizmów. Tutaj jest inaczej. Dzięki temu panie mogą walczyć o wyższe nagrody, które w dalszym ciągu zarezerwowane są dla turnieju zdominowanego przez mężczyzn. Przypadek Sherrock pokazuje jednak, że taka droga jest możliwa i nie warto się na nią zamykać, gdyż dzięki innowacji byliśmy świadkami kolejnej genialnej darterskiej historii. Niewykluczone, że w kolejnych latach będzie tego więcej. I fajnie.

Bo… jest idealnym sportem kanapowym

Odpalacie telewizor, siadacie w salonie, zimna puszka wydaje przyjemny syk towarzyszący otwieraniu i oglądacie. Oglądacie jak kilka osób rzuca małymi przedmiotami w tarczę i zastanawiacie się, jak to jest możliwe, że trafiają w tak nieduży wycinek planszy z odległości 2.37 metra. A potem już prosta droga do szaleństwa – kupujecie swoją tarczę, wyznaczacie linię za pomocą kapcia i próbujecie się nie skompromitować i zakryć jakoś te dziury, które niepokojąco często zaczynają pojawiać się w waszej ścianie.

Dart niesie ze sobą naprawdę niskie ryzyko, że ktoś powie: „boże, jakie nudy”. Wystarczy mu tylko dać szansę.

JAN PIEKUTOWSKI

Fot. Wikimedia

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKrakowska i Warchoł też zaszczepili się poza kolejnością. Na liście już 20 nazwisk
Następny artykułPilanie hojni dla hospicjum