A A+ A++

Norwidowską schedę (wzniosłość/patos, retoryka/ironia) wykorzystać łatwo; czynił to poeta-klasyk, Miłosz, poeta-mentor, Herbert, poeta-polityk, Polkowski.

Także poeta-aksjolog, Adam Zagajewski (ur. 21 czerwca 1945, Lwów, zm. 21 marca 2021, Kraków), identyfikowany nadal z pokoleniem Nowej Fali jako najważniejszy – obok Krynickiego i Barańczaka – jej reprezentant.

Warto pamiętać, że ówcześni debiutanci (np. Karasek, Kornhauser, Stabro, Jaworski, Kronhold, Heszen, Piątkowski, czasem Lipska), obrali strategię zaangażowania, opisaną np. w Powiedz tylko słowo (1985) przez krytyka pokolenia, Tadeusza Nyczka. Niewiele ta strategia ma wspólnego z tzw. poezją “prawdziwą”, czyli ewokacyjną, metafizyczną, medytacyjną, liryczną.

Z możliwych modeli wierszowania generacja ’68 wykorzystała (niestety?) efektowny, ale najmniej wartościowy poetycko: ostrą publicystykę, interwencyjne, kliszowe zwarcie (na poziomie języka i artefaktów współczesności) z rządzącymi i zarządzającymi, natrętną doraźność emocji i diagnoz, jednoznaczność aktualnych odniesień i stypizowaną, moralitetową galerię postaw.

Jako współautor nowofalowego manifestu, dokonującego osądu naszej literatury powojennej (Świat nieprzedstawiony, 1974), Zagajewski niewątpliwie chciał być głosem nieusatysfakcjonowanego, a wstępującego na salony pokolenia. Do końca życia pozostał zresztą krytykiem polityczno-społecznych decyzji, wynikających z nich deprawacji, wywłaszczeń, przejęć słów i symboli. Nie unikał odpowiedzi. Nie uciekał w azyl.

Zagajewski-poeta, prawie noblista, to ktoś znacząco inny, ciekawszy: autor poważnej eseistyki wierności (np. Etyka i samotność, Obrona żarliwości) i starannie przygotowanych tomików elegijnych (np. Płótno, Powrót, Prawdziwe życie); pochylony nad sensem rzeczy, skupiony na jego ochronie; strażnik i profeta miejsc; głos odchodzącego, zranionego świata; zanurzony w monumentalnej kulturze, ale i kolekcjoner błahostek życia, bo to w nich zagnieżdżona jest niezniszczalna prawda.

Jest wśród elegijnych utworów Zagajewskiego absolutnie kanoniczne i absolutnie piękne Jechać do Lwowa – dedykowany rodzicom poemat o miejscu urodzenia, ale nie zamieszkania.

Wybieram trzy motywy: 1) rany zadane przez siepaczy (“nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie pracowały”); 2) czuła pamięć i tęsknota (“ciotki żyły tak ufnie i tak pojedynczo”); 3) nieoczekiwani sprzymierzeńcy (“ślimaki rozmawiają o wieczności”).

By nie być zimnym ogrodnikiem, który “jak zawsze w maju bez litości bez miłości” tnie niesformatowany, chcący odrodzić się świat – utwór cytuję w całości i bez podziału na wersy.

Jest przecież poematem, więc zapisem drogi, zapisem bujności (nawet gawędowej): nie mieszczących się w naczyniach, wylewających się poza krawędzie/granice – czasów, biografii i pamiątek, cudzej i osobistej tęsknoty za krainami istnienia, projekcji krain nieistnienia.

W poemacie to, co kulturowe, mityczne (“Z którego dworca jechać…” – z pierwszego wersu), staje się własnym (“przecież istnieje […] jest wszędzie” – z zakończenia).

To, co domniemane (“Jeżeli […] istnieje”), zyskuje materię (“radość kryła się wszędzie, w korytarzach i w młynkach do kawy, które obracały się same, w niebieskich imbrykach i w krochmalu”).

To, co odebrane i przesłonięte, “zabisuje” nie tylko dzięki mocy toposów, ale dzięki własnej nieobojętności na banalny szczegół, jego kolor, smak, organizację…

W sumie: bardzo to oczywista opowieść. W poemacie o wygnaniu, więc stracie, każde miasto musi stać się Jerozolimą i każdy człowiek Żydem…

Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie, gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod pokrowcami granic i nie tylko w moim nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew jesiony i topole wciąż oddychają głośno jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki znak w języku rosyjskim znikają wśród traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie bez pożegnania, w południe, zniknąć tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają o wieczności. Lecz katedra wznosi się, pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo jak niedziela i serwetki białe i wiadro pełne malin stojące na podłodze i moje pragnienie, którego jeszcze nie było, tylko ogrody i chwasty i bursztyn czereśni i Fredro nieprzyzwoity. Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć szeptu każdego kamienia, spalonego przez słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili rośliny, liść po liściu, lecz one rosły, rosły bez pamięci, a radość kryła się wszędzie, w korytarzach i w młynkach do kawy, które obracały się same, w niebieskich imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje. Dzwony biły i drżało powietrze, kornety zakonnic jak szkunery płynęły pod teatrem, świata było tak wiele, że musiał bisować nieskończoną ilość razy, publiczność szalała i nie chciała opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę i żyły tak ufnie i tak pojedynczo, służące biegły po świeżą śmietanę, czyste i wyprasowane, w domach trochę złości i wielka nadzieja. Brzozowski przyjechał na wykłady, jeden z moich wujów pisał poemat pod tytułem Czemu, ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo Lwowa, nie mieścił się w naczyniu, rozsadzał szklanki, wylewał się ze stawów, jezior, dymił ze wszystkich kominów, zamieniał się w ogień i w burzę, śmiał się błyskawicami, pokorniał, wracał do domu, czytał Nowy Testament, spał na tapczanie pod huculskim kilimem, było za dużo Lwowa a teraz nie ma go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze w maju bez litości bez miłości ach poczekajcie niech przyjdzie ciepły czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne pole lata czyli rzeczywistości. Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie pracowały, jak w dziecinnej wycinance gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę. Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały cięły i skracały pulchne sukienki prałatów i placów i kamienic, drzewa padały bezgłośnie jak w dżungli i katedra drżała i żegnano się o poranku bez chustek i bez łez, takie suche wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci czeka na ciebie, dlaczego każde miasto musi stać się Jerozolimą i każdy człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu pakować się, zawsze, codziennie i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież istnieje, spokojny i czysty jak brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.


zdjęcie przed notką: reprint pierwszego wydania tomu, z ilustracjami Józefa Czapskiego (Londyn, Aneks, 1985) 

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRzecznik Kremla: Łukaszenka nie obiecywał Putinowi reformy konstytucyjnej
Następny artykułDziennik budowy i książka obiektu budowlanego w formie elektronicznej