Mówili na niego Maja. Nikt w górach nie pamiętał, skąd się wziął ten pseudonim, ale wszyscy tak na niego mówili. Prawdopodobnie od „Pszczółki Mai”, którą lubił grać jeszcze w czasach harcerskich. Ludzie go uwielbiali. Nawet mama nazywała Tatę „Mają”.
Jestem dzieckiem wyczekanym i upragnionym przez tatusia. Od samego początku miałam być Hania. W papierach jestem Anna, ale tylko dlatego, że nie ma świętej Hanny. Dla taty to było ważne. Mama miała niewiele do gadania w sprawie imienia.
Niektórzy mówią, że to niemożliwe, że ja tak dużo pamiętam z jego życia. Ale ja naprawdę pamiętam! Ostatnio próbowałam nawet spisać wspomnienia z tatą. Pewnej zimy zbudowaliśmy bałwana. Tata pozwolił mi wybrać sobie jego kształt. Uwielbiałam wtedy „Kubusia Puchatka” i taki był właśnie bałwan – misiowy.
Uczył mnie piosenek np. „Domowe przedszkole”, „Słoneczko nasze późno dzisiaj wstało”. Zawsze, jak je słyszę, to cieplej się na sercu robi. Tata pokazywał mi muzykę, góry.
Pamiętam, jak woził mnie na odkurzaczu. Mieliśmy taki większy rainbow, który robił za konia. Grał mi na cymbałach, był w tym specjalistą na Podhalu. Uczył mnie grać na skrzypcach, chociaż to mogły być ledwo początki, nie za bardzo chciałam. Pozwalał mi siadać przy fisharmonii i naciskać pedałyczy naciskać klawisze.
Pracował na etacie w Tatrzańskim Parku Narodowym jako strażnik, a ochotniczo należał do TOPR. Ratownictwo stanowiło jego wielką pasję, tak jak harcerstwo. Na pewno można by go nazwać człowiekiem gór. Grał na mszach, w karczmie. Był samoukiem, ale podobno miał wielki talent. Jeździł na Słowację z kamerą i nagrywał muzyków. Kochał każdą muzykę – góralską, słowacką czy cygańską.
W grudniu 2001 roku troje turystów zeszło na zamknięty szlak. Wywołali lawinę, zasypało dwójkę z nich. Ten, który się uratował zbiegł na dół do schroniska i poinformował TOPR, że zeszła lawina. Ratownicy wyszli na akcję, zawiadamiając centralę. Z Zakopanego przyjechała kolejna ekipa, w tym mój tata. W Internecie znalazłam nagranie z ostatniej akcji ratunkowej. Mocne…
Kiedy dotarli na lawinisko i odkopali zasypanych turystów, podjęli reanimację. Na próżno. Minął czas, w którym ratownicy mogli ich uratować, tak zwana złota godzina. Przyszła druga lawina, która przysypała żyjących. Jeden ratownik został tak odwrócony przez lawinę, że jego noga wystawała ponad powierzchnię śniegu. Powiedział im, że kawałek dalej leży Maja i jeszcze jeden kolega – Bartek Oleszyński.
Chcę opowiedzieć Wam Czytelnikom, jak „działa” lawina. Przepraszam za porównanie, to taka maszynka do mięsa. Gdy lawina zostanie „uruchomiona”, ścina i mieli wszystko na swojej drodze. Wszystko – drzewa, ludzi, przesuwa skały. Nieważne, czy jesteście początkującymi miłośnikami gór, czy ich znawcami, czy też ratownikami niosącymi pomoc potrzebującym – lawina jest bezwzględna. Niszczy wszystko, i co gorsze, szybko zastyga – jak to mówią „betonuje się”. Szanse na przeżycie maleją z każdą minutą. Tak było i tamtym razem… Bartek Olszański zginął na miejscu. Tata jeszcze żył, choć miał bardzo słabe tętno, reanimowali go. Umarł po przewiezieniu do schroniska. On miał 29 lat, ja cztery i pół…
Piotrek Madej z Warszawy, 20 lat
Za moimi plecami wisi zdjęcie taty, porucznika Arkadiusza Madeja. Mam całe albumy z nim. Moja mama uwielbiała wywoływać zdjęcia. Widzi pani to? Tata uwielbiał mnie tak trzymać na jednej ręce. Trochę to niebezpieczne, ale on się nie bał niebezpiecznych sytuacji. Tu tata pozuje przy swoim ukochanym SU-22. Stoi na drabinie, na nodze ma przyklejony dziennik lotu, za chwilę będzie leciał nad Powidzem.
A tutaj mam mapę jego wszystkich lotów z ostatnich trzech lat. Zaznaczał miejsca, gdzie lądował. Ile miał wylatanych godzin? Zaraz pani powiem, tylko sprawdzę. Łącznie 416 godzin na samolotach Iskra i Su-22. 19 lotów w okresie kwiecień-maj w roku przed śmiercią. Niby niewiele, ale jakby popatrzeć na to tak, że maszyn jest dużo mniej niż pilotów, to wychodzi wcale nie tak mało. Tego ostatniego punktu nie zaznaczył.
Jak zginął, miałem dwa lata. W myśliwskim Su-22.
***
13 czerwca 2001 roku mieli ćwiczenia nocne, lądowali krzyżowo. Praktycznie nic nie widzieli. W pewnym momencie załamała się pogoda, zerowa widoczność. Pracownik kontroli lotów powinien odesłać ich na inne lotnisko ze względu na złe warunki pogodowe . Myśleli, że są nad pasem, chcieli lądować, a okazało się, że są sto metrów przed pasem. Rozbili się, zahaczając o drzewa. Miał 27 lat.
W dziennikach wojskowych jego śmierć może zostać zapisana jako lot szkolny w zasłoniętej kabinie w celu opanowania techniki pilotowania samolotu według przyrządów dublujących według ćw. 112. zakończony śmiercią załogi. Dla mnie… Sam nie wiem. Nie za bardzo umiem o tym wszystkim opowiadać. Nie jestem zbyt rozmowny.
Z biegiem lat coraz bardziej docierało do mnie, że on nie żyje. Dopiero w trzeciej klasie podstawówki ustaliłem, co naprawdę się stało. Nie umiem mówić, jakie myśli mi towarzyszyły. Dla mnie było normalne, że taty nie ma. Bez niego się wychowywałem.
Ja go nie pamiętam. To, co wiem, to od innych. Na przykład, że każdy go lubił, bo był bardzo wesoły. Uwielbiałem chodzić w jego butach i mam dużo w nich zdjęć. Rozmiar 44, a ja – niemowlak. Potem jako nastolatek wszedłem w tych butach na Giewont, on już kilkanaście lat wtedy nie żył. Ale to nie było jakieś symboliczne. Po prostu pasowały na mnie. Byliśmy z mamą w górach, w wojskowym ośrodku szkoleniowym, do którego jeżdżpiloci, żeby ćwiczyć swoją sprawność fizyczną. Tata też tam kiedyś jeździł, ale nie za mną, sam, jeszcze przed moimi narodzinami.
Hanka
Na Podhalu jestem rozpoznawana jako Hania Majowa. Niektórzy nawet nie znali mojego Taty z nazwiska. Nie wiedzieli, że to Marek Łabunowicz. Bo zawsze był Mają. Mówią, że drugiego takiego multiinstrumentalisty, geniusza to nie było.
Na początku nie chciałam mieć nic wspólnego z muzyką. Z tym wszystkim, czego mnie przed śmiercią nauczył. Dopiero później, jak miałam 9-10 lat wróciłam do nauki gry na skrzypcach, chodziłam do znajomych Taty. Zainteresowałam się tym na tyle, że potem poszłam do szkoły lutniczej. Mocno wspomogła mnie Fundacja „Dorastaj z nami”, która zajmuje się takimi osobami jak ja. Dziećmi ludzi, którzy stracili życie na służbie. Teraz studiuję turystykę i rekreację w Nowym Targu, pracuję u lutnika, zajmuję się tworzeniem skrzypiec. Muzyka zawsze pozostanie moją miłością.
Co roku ku pamięci aty organizujemy koncert „Majowe Granie” w Domu Ludowym w Kościelisku. Zawsze rozpoczynam koncert zapaleniem świeczki przed jego portretem. W zeszłym roku byłam gwiazdą wieczoru, jako córka. Pojawiły się łzy, nie tylko po mojej stronie. Zaplanowałam sobie ten koncert jako przejście przez życie mojego taty najważniejszymi piosenkami z jego życia. Najpierw „Pszczółka Maja”, potem melodie grane przez mojego tatę w karczmie. Później trochę folku, słowackie nuty. Tata poznał Edytę Geppert, zagrał parę piosenek na jej debiutanckiej płycie. Najbardziej znana to „Cigany, Cigany”, i jej również nie mogło zabraknąć w moim repertuarze. Pamiętam, jak mi śpiewał „Oczi, oczi, czerne oczi”. Podsumowaniem była piosenka „Modlitwa”wykonana przeze mnie i przez Hanię Rybkę. Piosenka ta jest napisana ku pamięci mojego Taty. Wtedy ludzie najbardziej płakali.
Jak byłam dzieckiem, jeździłyśmy z mamą na mikołajki do TOPR-u. Dziś, kiedy jestem starsza, uczestniczę w corocznych mszach za ratowników i za ludzi, którzy zginęli w górach. Często udaje mi się spotkać z ludźmi, którzy znali tatę. Lubię rozmowy z nimi, bo właśnie dzięki nim mogę bliżej poznać tatę. Jakiś czas temu udało mi się porozmawiać z ratownikiem, który reanimował tatę w drodze do schroniska.
Nie byłam na pogrzebie Taty. Bawiłam się z moją koleżanką – może w jej domu, może u nas? Zbyt wielu szczegółów nie pamiętam. Wiedziałam, że coś się dzieje, w powietrzu wisiał niepokój. Bardzo dużo ludzi do nas przychodziło, przynosili mi zabawki, w tym Baby Born, moją wymarzoną lalkę. Bez powodu bym jej nie dostała. Taka rekompensata za stratę. Potem chodziłyśmy z mamą na cmentarz i śmierć Taty coraz bardziej stawała się faktem, czymś oczywistym.
Miałam pretensję do świata, najbardziej do niego samego: po co tam poszedł? Z drugiej strony, dziś sobie myślę jak można kogoś winić za to, co kochał? Jeżeli on kochał góry i pomagał ludziom, to nie można mieć o to żalu. To jest bohaterstwo – oddać życie za drugiego człowieka, nawet jeśli się go nie zna. Staram się o nim pamiętać, ale nie zadręczać się tym, co było.
Piotrek
Po śmierci taty jedyne, co mama dostała od wojska, to jedną wizytę u psychologa. Nic więcej. Dodatkowo pojawiły się problemy z naszym wojskowym mieszkaniem w Legionowie. Wojsko chciało nas eksmitować. Uznało, że skoro tata nie żyje i nie jest już wojskowym, to nie przysługują nam wojskowe przywileje. Pomógł generał Błasik, który założył stowarzyszenie dla rodzinom wojskowych, którzy zginęli na służbie. Mieszkanie udało się zachować.
Wsparła nas także Fundacja „Dorastaj z nami”, szczególnie jeśli chodzi o edukację. W liceum lotniczym, do którego uczęszczałem, sfinansowała mi kurs szybowcowy. Najpierw długo błagałem o to mamę. Mówiła, że nie ma takiej opcji. W końcu zrozumiała, że tak czy siak to zrobię, zbliżała się moja osiemnastka, wkrótce mogłem decydować sam o sobie. Fundacja dała mi też środki na lekcje angielskiego. Dzięki temu mogę teraz uczyć się na studiach po angielsku. Jestem na kierunku finanse i rachunkowość na Uniwersytecie Warszawskim. Latanie okazało się nie moją bajką, choć wspaniale to wspominam.
Mój pierwszy lot odbyłem w Stalowej Woli. Jeździliśmy tam z kumplami z technikum na kurs. Poczułem prawdziwą wolność. Zadzwoniłem do mamy i powiedziałem jej, że teraz już wiem, dlaczego tata latał. W dodatku cały czas wysyłałem mamie zdjęcia z powietrza.
Cały czas latam, robię licencję, ale ze względu na studia wolniej mi idzie.
W wyższej szkole oficerskiej w Dęblinie do dziś widnieje jego rekord w skoku wzwyż – 201 cm. Był wybitnym sportowcem. U babci cały czas jest jego garderoba, nikt tego nie ruszał. I takie zwykłe ubrania, i kombinezon, w którym latał. W gimnazjum naszła mnie ochota, żeby te rzeczy przejrzeć. Zobaczyłem, że niektóre ciuchy są na mnie dobre i sobie je wziąłem. Kilka starych bluz, kurtek. Nie na pamiątkę, bardziej praktycznie, do noszenia. Na pamiątkę to mam zdjęcia i tę mapę, o której mówiłem. I wiarę, że warto iść za tym, co się lubi robić.
***
W maju 2019 roku w Klubie Dowództwa Garnizonu Warszawa odbyło się spotkanie z Samuelem Moussą, tłumaczem polskich żołnierzy w Iraku, ciężko rannym w wyniku zamachu w Karbali. – Mimo że sam ucierpiałem w zamachu, nie mam co narzekać, bo przecież żyję. To jest najważniejsze. Nie wszyscy mają takie szczęście, dlatego warto pamiętać o nich i ich rodzinach, które muszą żyć z tą stratą – mówił potem w wywiadzie, który został opublikowany na stronie Fundacji. Spotkaniu towarzyszyła wystawa „Dla Ciebie zginął żołnierz, strażak, policjant, a dla mnie tata”. Wydarzenie zorganizowała Fundacja „Dorastaj z nami”, opiekunka dzieci funkcjonariuszy, którzy zginęli na służbie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS