A A+ A++

Krótka zajawka dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi – z polecenia Imperatora na pustynną planetę Arrakis przybywa ród Atrydów, który ma zająć się wydobyciem Przyprawy, najcenniejszej substancji we wszechświecie. Poprzednio urzędowali tu Harkonnenowie, którzy od dawna są w konflikcie z Atrydami. Tymczasem książę Paul Atryda zaczyna mieć dziwne sny.

Diuna (2021) – recenzja filmu (Warner Bros.). Strach zabija duszę

Tak, jak wspomniałem we wstępie, uważam, że jedynym twórcą, który mógł się wziąć za ekranizację książki Diuna jest Denis Villeneuve. To koleś, którego filmy podziwiam od dawna, a od kiedy podołał – w sumie mało powiedziane – kontynuacji Blade Runnera, ufam mu w zasadzie bezgranicznie. Wierzyłem, że poradzi sobie z materiałem Franka Herberta, który wcale nie jest taki prosty do przeniesienia na wielki ekran.

Wynika to po prostu ze skali opowieści. Diuna ma w sobie pełno polityki, spisków, tajnych sojuszy, ukrytych motywacji, zakulisowych działań. Są bitwy, są przepowiednie, są wielkie, rozgrywające się na przestrzeni lat, plany. Jest też mnóstwo aktorek i aktorów na tej szachownicy, podzielonych na różne, nazwijmy to, frakcje, mające swoje tradycje, sekrety i cele. Nic dziwnego zatem, że Villeneuve postanowił podzielić pierwszy tom na dwie części (wrócimy do tego potem). Tak naprawdę mamy tu do czynienia dopiero ze wstępem do wielkiej – w tym kontekście jak najbardziej zasadne jest to słowo – epickiej opowieści.

I te fundamenty zostały położone w sposób absolutnie perfekcyjny. Owszem, jest to sporo ekspozycji, twórcy często tłumaczą różne rzeczy i zawiłości fabuły oraz świata, ale robią to w sposób bardzo przystępny i rozłożony w czasie. To znaczy zamiast kilkuminutowej piguły, informacje są rozłożone w czasie, wraz z upływem filmu poznajemy coraz więcej szczegółów i lepiej rozumiemy, jak działa ten świat. Widać, że Villeneuve położył duży nacisk na to, by widz – zarówno ten, który nie zna książek Herberta, jak i ten, który je kocha – był zadowolony i wciągnął się w świat przedstawiony. Ja się wciągnąłem momentalnie, tym bardziej, że całość jest idealnie wyreżyserowana. Nie słuchajcie tych, którzy będą narzekać na kilka dłużyzn. Uważam, że spełniają one swoją rolę i pozwalają wsiąknąć w snutą opowieść. Zresztą nie pamiętam, kiedy ostatnio ani razu nie zdarzyło mi się spojrzeć na zegarek w trakcie seansu. Nawet, jak na ekranie niewiele się dzieje, nie ma mowy o nudzie. Jakby tego było mało, gdy trzeba jest napięcie – tak, mimo że wiedziałem, co się będzie działo (jest to w większości bardzo wierna ekranizacja), bałem się, że coś się stanie niektórym postaciom.

Wydaje mi się, że to także efekt tego – i chyba jest to największa, moim zdaniem, zaleta filmu Diuna – że Villeneuve kręci wielkie widowisko, z historią na ogromną skalę, ale ani przez chwilę nie zapomina o wymiarze ludzkim w tym wszystkim. Łatwo byłoby pewnie zrealizować produkcję bombastyczną, która zachwycałaby wieloma aspektami, ale pozbawiona byłaby emocji. A tutaj one są i to w dużej ilości. Zasługa w tym także aktorek i aktorów, którzy nawet jeśli pojawiają się na dosłownie kilka scen, zapadają w pamięć. Ich charaktery często są podkreślane nie tylko dialogami, ale drobnymi gestami, które sprawiają, że można poczuć, iż są to osoby z krwi i kości. Po prostu chce się śledzić ich losy. Nie będę chyba nikogo specjalnie wyróżniać, bo wszyscy grają po prostu koncertowo. Każda osoba, która pojawia się na ekranie wie, co ma robić i realizuje swoje zadania znakomicie. To także duża sztuka, żeby absolutnie nikt nie odstawał do reszty. Potwierdza to tylko, że Villeneuve nigdy nie traci z oczu serca fabuły i tego, co najważniejsze.

Co nie znaczy, że Diuna nie jest niesamowicie nakręcona. Kino powstało właśnie dla takich filmów i w sumie trochę nie chcę pisać tego, co wszyscy, czyli, że produkcja ta redefiniuje słowo „epickość”. No, ale tak rzeczywiście jest. Pod kątem wizualnym każdy, nawet najdrobniejszy element jest całkowicie dopracowany. Niemal wszystkie kadry można też spokojnie powiesić w jakimś muzeum. Diuna to film piękny, budujący poprzez zdjęcia, rekwizyty, scenografię charakter każdego miejsca i ogólną atmosferę całości. Mocno w tym pomaga również muzyka. Ewentualnie w kilku momentach może wydawać się odrobinę za głośna, ale też nie przesadzajmy, nie ma sensu się do tego przyczepiać. Co jednak jeszcze szalenie istotne, to fakt, że chociaż efekty specjalne stoją tu na najwyższym możliwym poziomie, nigdy nie przytłaczają postaci. W tym sensie, że nie ma tu nawet odrobiny sztuczności, w istnienie wszystkiego, co oglądamy wierzy się bez zastrzeżeń. Innymi słowy – to efekty specjalne są zaprzęgnięte do służby fabuły, a nie na odwrót, jak to często niestety bywa.

Czy są zatem jakieś wady? Nie będę oryginalny i napiszę o tym, o czym już wspomniałem – to dopiero początek. Wiadomo to od dawna, a tym bardziej, kiedy na ekranie pojawia się tytuł Diuna, po którym natychmiast czytamy „część pierwsza”. I tak rzeczywiście jest, do tego twórcy nie do końca chyba mogli zdecydować się, w którym miejscu skończyć film. Było kilka scen, przy których miałem poczucie, że za chwilę będą napisy końcowe, tymczasem coś jeszcze się działo. Ale tak naprawdę jest to niewielka wada, zaostrzająca apetyt na więcej – szczerze mówiąc bez problemu wysiedziałbym w kinie drugie tyle. Pod warunkiem, że wyniki finansowe będą dobre i Villeneuve dostanie zielone światło, by kręcić dalej. Trochę nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej, bo dał mnóstwo argumentów za tym, by mu zaufać.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPosiadacze aut z instalacjami LPG mocno wystraszeni
Następny artykułDebata w europarlamencie z udziałem premiera Morawieckiego. Michał Kamiński i Piotr Wawrzyk komentują