U Maradony zejście z boiska niczego nie zmieniło: na mistrzostwach świata w Meksyku w słynnej akcji okiwał pięciu Anglików, a po karierze tak samo mijał kolejne kostuchy. Rywale atakowali jego nogi, on sam niszczył swoje serce, płuca, żołądek i mózg. Ćpał podczas kariery i po niej, a kibice jak go kochali, tak kochają nadal. Kiedyś gonili autobusy, którymi jeździł na mecze, dzisiaj biegną za karetkami pogotowia i koczują pod szpitalami, do których trafia. Te same transparenty, te same śpiewy, to samo uwielbienie. Dopóki był na boisku, w trudnych chwilach modlili się do niego, teraz muszą modlić się za niego.
“Diego nie może spać, pomożesz mu?”
31 października Maradonie udało się skończyć 60 lat, mimo że już dwadzieścia lat temu telewizja “Cronica” przerwała program i przez trzy minuty wyświetlała jego nekrolog, a kilka lat później było z nim tak źle, że zdążył przyjąć ostatnie namaszczenie. Dwa lata temu też pojawiały się plotki, że umarł. Sam je zdementował, krzycząc do dziennikarzy: “żyję skur**syny!”. W tym roku, ledwie trzy dni po urodzinach, jego życie kolejny raz było zagrożone. Znajomych to nie zaskoczyło, bo od dawna podejrzewali u niego depresję: nie chciał jeść, nie mógł przestać pić. Tabletki uspokajające popijał alkoholem. Kibice też nie mogli być zdziwieni, bo gdy Maradona w swoje urodziny pojawił się na stadionie Gimnasia y Esgrima La Plata – zespołu, który trenuje od ponad roku – był blady, ociężały i jeszcze powolniejszy niż zazwyczaj. Prowadzili go asystenci. “Szedł, jakby miał połamane kolana i gliniane stopy” – opisywała jedna z gazet.
Następnego dnia wylądował w szpitalu w La Plata, 60 kilometrów od Buenos Aires. Anemia, koronawirus, odwodnienie i wyczerpanie, kolejny zawał, wylew – strzelali dziennikarze. A kibice byli już w drodze do szpitala. Pierwsi pojawili się pod drzwiami zaraz za karetką, po kilku godzinach tłum liczył setki osób. Przejmowały się miliony Argentyńczyków. Mogą się za Maradonę wstydzić, mogą się na niego obrażać, mogą nie traktować serio, ale gdy wieczorem usłyszeli w telewizji, że musiał przejść natychmiastową operację usunięcia z mózgu krwiaka podtwardówkowego, nie mogli się nie bać. To jeden z najgroźniejszych urazów mózgu, który zazwyczaj powstaje od silnego wstrząsu albo od wieloletniego picia na umór. Maradona zaprzeczał, by w ostatnim czasie się uderzył.
Fot. Natacha Pisarenko / AP
– Operacja trwała ponad godzinę, przebiegła bez żadnych komplikacji – mówił Leopoldo Luque, lekarz Diego. Skończył zdanie, odwrócił się w stronę automatycznych drzwi kliniki Olivos i nie mógł uwierzyć. Tłum skandował jego nazwisko, brawa były tak głośne, że poczuł ciarki na plecach. Marzył o takiej chwili będąc dzieckiem. Pamięta, że oglądał mecze razem z rodzicami, którzy uspokajali go, gdy odchodził od zmysłów: „nie denerwuj się, i tak wygramy, bo mamy Maradonę”. Wychowywał się w jego kulcie i chciał grać jak on, być bohaterem tłumów, ale szybko zorientował się, że nie ma wystarczającego talentu. Porzucił marzenia o wielkiej sławie i został neurochirurgiem. Cztery lata temu odebrał telefon, który zmienił wszystko. – Diego nie może spać, pomożesz mu? – usłyszał. Upewnił się, że o tego Diego chodzi. I sam następnej nocy nie zmrużył oka. Od czterech lat jest lekarzem Maradony.
Po chwili Luque odwrócił się w stronę ludzi, delikatnie uśmiechnął, pomachał. Zaczęli krzyczeć jeszcze głośniej. Jedni ściskali różańce, inni trzymali transparenty – “Cisza. Bóg śpi”. Wcześniej opowiadał dziennikarzom, jak przebiegła operacja i nie spodziewał się, że w połowie przerwą mu pytaniem, czy krwiaka z mózgu Diego wyciął “ręką Boga”. Dookoła trwało szaleństwo: nigdy nie widział przed szpitalem tylu kamer i tylu ludzi. Śpiewali, tańczyli, pili, płakali, klęczeli. Sława Diego przeszła na niego: z dobrodziejstwem inwentarza. Ludzie go pokochali, zaczęli traktować jak bohatera narodowego, przybyło mu obserwujących na Instagramie, ale serwisy plotkarskie pokazały też jego żonę i dzieci, dziennikarze wsuwali dyktafony pod jego kask, gdy odjeżdżał motocyklem spod szpitala. Jedna z gazet wyciągnęła też historię sprzed lat, w której został oskarżony o zabicie człowieka podczas noworocznej bijatyki. Sąd go uniewinnił, ale teraz musiał jeszcze wyspowiadać się publicznie. Wreszcie drzwi kliniki się rozsunęły, Luque zniknął.
Diego Maradona – uosobienie Argentyny
Najgorsze było przed nim: Diego miał się dopiero obudzić. Nadmiernie spocony, rozedrgany, wściekły. Nie chciał być dłużej w klinice. Żądał wypuszczenia do domu, ale lekarze byli zgodni, że skoro po tygodniach namawiania wreszcie udało się go zagonić do szpitalnego łóżka, to trzeba go przytrzymać jak najdłużej. Z dala od alkoholu, który w ostatnich latach ponoć wskoczył u niego przed kokainę. Tylko tu mieli nad nim kontrolę. – Diego nie przywykł do tego, że ktoś mówi mu “nie” – zwierzał się lekarz. Maradona zaraz po przebudzeniu rozkazał mu opuścić salę. Awanturował się. Doktor Luque wyszedł, bo wie, że z Diego trzeba po dobroci. Na noże nie ma sensu – zawsze wyciągnie większy i ostrzejszy. Po dobroci odchudził go latem o blisko 15 kilogramów i umożliwił dalsze chodzenie. “Jestem tu, żeby ci pomóc. To ty pokazałeś Argentyńczykom, że trzeba pojawiać się, gdy sytuacja jest beznadziejna” – łechtał jego ego. Zapraszał na spacery, z czasem zaczęli grać w piłkę, zaprzyjaźnili się. Maradona żartował: “Nazywasz się Leopoldo Luque (identycznie jak były napastnik reprezentacji Argentyny – red.), ale grasz beznadziejnie”. Diego chudł, dopóki był pod jego kontrolą. Ale ostatnie tygodnie Maradona spędził w izolacji po kontakcie z osobą zarażoną koronawirusem. Był przygnębiony. Marzyła mu się wielka urodzinowa impreza, tymczasem sześćdziesiątkę musiał świętować sam. Jego wyznawcy wyszli na ulice Buenos Aires, śpiewali mu sto lat, pili jego zdrowie, machali flagami i balonami “60”, na Avenida 9 de Julho, imponującej alei przecinającej centrum Buenos Aires, wymalowano mu kolejny wielki mural. Nie mógł tam być, bo jest w grupie ryzyka. Chodzi o koronawirusa, ale można to potraktować szerzej – każdy jego krok to dzisiaj wielkie ryzyko. W samotności wychylał kolejne butelki alkoholu, połykał tabletki przeciwbólowe, brał uspokajające proszki, jadł co popadnie, w końcu w ogóle przestał jeść. Znów przytył.
Fot. Natacha Pisarenko / AP
– Z Diego nic nie jest łatwe. Teraz, gdy mnie widzi, chce mnie zabić. To najtrudniejszy pacjent, jakiego miałem, ale myślę, że chce się leczyć. Psychicznie jest z nim kiepsko, powinien przestać pić alkohol. Cała jego rodzina zgadza się, że jest nie do opanowania. Teraz jednak mamy szansę chwycić byka za rogi. Diego ma problemy z wątrobą, problemy sercowo-naczyniowe, problemy neurologiczne. Operowaliśmy jego mózg, ale jest jeszcze żołądek, serce… To mieszanka wielu problemów. Maradona jeszcze przez chwilę pozostanie w szpitalu, ale niedługo go wypiszemy i wtedy będzie musiał trafić do miejsca, w którym otrzyma stałą pomoc i będzie mógł liczyć na spokój – mówił dziennikarzom 39-letni lekarz.
Ale Maradona nie wie co to spokój. I ludzie nie wiedzą, co to spokój wokół niego. Nigdy nie był sam. Jako dziecko zabawiał kibiców żonglerką, debiutował będąc nastolatkiem i momentalnie był najlepszy. Ludzie taktowali go jak dar od Bogów dla nich wszystkich. Chłopiec ze slumsów stał się idolem dla równie biednych i obrzydliwie bogatych. Był klepany po plecach tak często, że dziś ma fobię i na obcy dotyk reaguje wściekłością. Okazał się uosobieniem Argentyny – z całą niejednoznacznością i życiem między skrajnościami. Przecież na jego każdy wielki sukces przypada narkotykowa wpadka. Na każdego pięknego gola, przynajmniej jeden skandal. W Neapolu miał miłość kibiców i Camorrę na plecach. Bawił się od niedzieli do środy, a kolejne dwa dni dochodził do siebie, by w sobotę znów zachwycić. Strzelał do dziennikarzy z wiatrówki, a rodacy i tak nazwali kościół jego imieniem. Pielęgniarka z Neapolu ponoć ukradła próbówkę z jego krwią i zamiast do laboratorium, zaniosła ją do kościoła. Tylko Maradona mógł w jednym meczu strzelić bramkę stulecia i dokonać oszustwa stulecia, jak z Anglią w 1986. Przebiegłość, radość z pokonywania przeciwników i podejrzliwość wobec władzy to zresztą cechy narodowe Argentyńczyków i osobiste Maradony. – Jego życie to piękny sen i koszmar jednocześnie – podsumował już lata temu jego trener fitness Fernando Signorini. – Maradona myśli, że jest Bogiem i to jedna z przyczyn jego problemów – stwierdził z kolei Hector Pezzella, dyrektor kliniki Guemes w Buenos Aires, który leczył Diego kilka lat temu. W kraju każdy ma na jego temat swoje zdanie: kocha albo nienawidzi. Ale nawet jak nienawidzi, to i tak za coś jest mu wdzięczny. A na pewno chce wiedzieć co u niego.
Drony nad domem
Dlatego w ostatnich dniach do Maradony odezwali się starzy znajomi. Dzwonił syn Fidela Castro, wielkiego przyjaciela Diego, żeby znów zaprosić go na Kubę. Kilkanaście lat temu przebywał tam na terapii odwykowej od kokainy. Tylko tam mógł bowiem liczyć na odrobinę spokoju. Niedawno zresztą do Maradony trafiły pamiątki z tamtych lat: wezwanie do uznania ojcostwa trójki dzieci z dwiema kobietami. Argentyńczykowi w gościnie u Fidela Castro było zresztą tak miło, że wytatuował sobie jego podobiznę na lewej nodze i próbował przekonywać ludzi, że przemówienia Castro są mądrzejsze od Biblii. Na prawej ręce ma z kolei portret Che Guevary. Maradonę zapraszali też do Wenezueli i obiecywali dom w spokojnym miejscu. Ale decyzją rodziny Diego został w Argentynie, kilkadziesiąt kilometrów do Buenos Aires, blisko swoich córek – Gianinny i Dalmy, które jeszcze kilka tygodni temu chciał wydziedziczyć. Pół Argentyny żyło tą kłótnią toczoną na Instagramie. Córki i ich matka Claudia Villafane – jak mówi Diego: jedyna prawdziwa miłość w jego życiu – powtarzały, że ich ojciec jest wykorzystywany przez fałszywych przyjaciół. Jeszcze bezczelniej niż przez całe życie. Wskazywały na byłą narzeczoną Maradony – Rocio Olivę i jego prawnika prawnika Matiasa Morlę. Mówiły, że Oliva i Morla “ukradli ich prawdziwego ojca”.
Maradona od lat popełnia samobójstwo, ale wciąż żyje
Mimo to, Diego miał teraz znaleźć przy córkach spokój i mieć porządną opiekę. Na to się nie zanosi: ledwie pojawił się w domu, a nad posesją zaczęły latać drony. Celują kamerami w szyby, by podejrzeć, w jakim jest stanie, co robi, kto go odwiedza. Nie wiadomo, kto nimi steruje. Na pewno latał tam sprzęt telewizji “Infobae”, która, dopóki Diego leżał w szpitalu sama apelowało o zapewnienie mu spokoju, jednak później potrzeba zajrzenia okazała się dla niej ważniejsza od współczucia. Choć Maradonie trudno jednoznacznie współczuć, bo sam zrobił najwięcej, by zniszczyć pomnik, który wybudował na boisku. Ludzie się dołożyli – bardziej świadomie lub mniej. W konsekwencji Maradona od lat popełnia samobójstwo, a jednak wciąż żyje. Może rację mają ci, którzy widzą w nim Boga i mówią, że ta historia to tylko kolejne potwierdzenie jego nieśmiertelności?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS