Krzysztof Ochnio – wokalista, basista, perkusista, jest kojarzony przede wszystkim jako lider grupy Coffeina. Tym razem wydał płytę pod szyldem Deszczowe Psy, na której śpiewa własne interpretacje dziewięciu utworów Toma Waitsa. Ten projekt wymyślił kilka lat temu na urlopie i konsekwentnie realizował przy ogromnym wsparciu swojego przyjaciela i wieloletniego współpracownika Artura Hołuszki – mistrza mandoliny
Tom Waits jest amerykańskim wokalistą, kompozytorem, instrumentalistą, autorem tekstów, poetą i aktorem. To prawdziwa legenda sceny niezależnej, artysta, który mimo światowej sławy zawsze chodzi swoimi ścieżkami i trzyma się raczej z boku, trochę jak Nick Cave. Waits także śpiewa bardzo osobiste, melancholijne, gorzkie w wymowie, cyniczne, przesycone czarnym humorem poezje, a robi to charakterystycznym, niskim i ochrypłym głosem. W jego muzyce mieszają się rock, jazz, blues i folk. Teraz możemy posłuchać niektórych piosenek mistrza po polsku. I brzmi to naprawdę rasowo. Zresztą możecie się przekonać sami.
O pracy nad piosenkamii albumem oraz muzycznej pasji KRZYSZTOF OCHNIO opowiada w rozmowie z Przemkiem Skoczkiem
Muszę przyznać, że porwałeś się na trudny temat, ale wyszedłeś z tego zdecydowanie z tarczą. Trudno było o zgodę od mistrza? Jak to się w ogóle odbywa?
– Każda płyta jakiegokolwiek artysty jest na danym rynku reprezentowana przez tak zwanego publishera. Waits ma w Polsce dwóch reprezentantów i starałem się o piosenki od obydwóch, ale zgodził się tylko jeden – firma Schubert. Ta druga uznała, że jestem zbyt mało znany, by dać mi zgodę na wykorzystanie piosenek tej klasy artysty. Szkoda, bo kilka z tych utworów pasowałoby mi bardziej do całości, ale mówi się trudno.
Same procedury otrzymania zgody nie są bardzo skomplikowane. Trzeba wypełnić ankietę, w której pisze się o sobie, swoich dotychczasowych osiągnięciach, utworach, których chce się użyć, i pomyśle na nie. Oczywiście to wszystko musi zostać przetłumaczone na język angielski. Do tego dołączyłem polskie teksty i robocze wersje nagrań do odsłuchania. To wszystko Schubert wysłał do USA i trochę trwało, zanim otrzymałem odpowiedź, ale ta była super. Okazało się, że moje piosenki autoryzował sam Tom Waits razem z żoną. I dał zgodę! To było naprawdę coś i dało nam megapozytywnego kopa do pracy.
Wprowadzono jednak pewne ograniczenia. Na płycie są piosenki po polsku, ale musiały zostać opatrzone oryginalnymi angielskimi tytułami. Mimo prośby o mały procent od ZAiKS-u nie dostaliśmy na to zgody, więc nie mamy do tego żadnych praw autorskich, mimo że teksty są moje, bo to nie dokładne tłumaczenie, ale raczej pewne impresje na temat tego, co śpiewa Waits. Zatem wszelkie tantiemy z publicznych odtworzeń tej płyty będą płynąć do jego kieszeni. To jest cena spełnienia tego marzenia. Na szczęście w Polsce jest jeszcze taka instytucja jak STOART, która pilnuje nie praw autorskich jak ZAiKS, tylko wykonawczych, i dzięki temu mamy szansę na tym projekcie cokolwiek zarobić. Liczymy też oczywiście na dobrą sprzedaż płyt i pełne sale koncertowe (śmiech).
Tym projektem wszedłeś trochę w buty Kazika Staszewskiego – on też swego czasu zrobił płytę z piosenkami Toma Waitsa.
– Rzeczywiście, Kazik wydał taki album już dość dawno, chyba ze 20 lat temu. Też z polskimi tekstami, które napisał mu jakiś poeta, nie pamiętam nazwiska. Rozmawiałem o tym ze znajomą z branży muzycznej i powiedziała mi, że o dziwo nie odniósł jakiegoś dużego sukcesu. Jak na Kazika oczywiście, który robi rzeczy wielkie i większość jego płyt, tych solowych i robionych z Kultem, to absolutne hity. Nie zniechęciliśmy się tym jednak.
Opowiedz, jak ta płyta powstawała.
– Zawsze lubiłem Toma Waitsa, jego wrażliwość i styl. Sam też śpiewam z lekką chrypką, więc wiesz… (śmiech). Żartuję, oczywiście nie próbowałem nawet śpiewać tak jak on, bo to byłaby najgorsza możliwa droga. Robimy to po swojemu, ale trzymając jego klimat. Pomysł wpadł mi do głowy jakieś cztery lata temu na wakacjach. Siedział tam na tyle mocno, że jeszcze tego samego dnia kupiłem w pobliskim sklepie jakiś kajecik i zacząłem pisać pierwsze teksty. Kontynuowałem po powrocie i jak usiedliśmy do pierwszych prób, miałem ich już z 10. Wśród nich oczywiście utwór „Rain Dogs”, od którego zaczerpnęliśmy nazwę dla naszej grupy i zarazem tytuł płyty.
Deszczowe Psy to przede wszystkim ja i Artur Hołuszko, z którym znamy się od co najmniej 20 lat, grywamy razem w różnych konstelacjach i się przyjaźnimy. Ja napisałem teksty i je śpiewam, Artur odpowiada za całą stronę muzyczno-artystyczną. Ma słuch absolutny i tę działkę oddałem z pełnym zaufaniem w jego ręce. Jestem bardzo zadowolony z efektu. My dwaj stanowimy trzon, ale na płycie zagrało oczywiście jeszcze kilku świetnych muzyków. Przede wszystkim Radek Zagajewski, także mieszkaniec Otwocka. Znany jest między innymi ze Świdermajer Orkiestry i zespołu Eweliny Flinty. Jego jako pierwszego poprosiliśmy o wsparcie, trudno było z czasem, bo nagrywali akurat z Eweliną nową płytę, ale się udało. Na naszym albumie słychać właśnie jego gitary i zrobił to znakomicie. Potem dołączyli do nas perkusista Tomek Warowny – też otwocczanin, Adam Wendt – jeden z najlepszych w kraju saksofonistów jazzowych – i na klawiszach Radosław Kozaczyński. No i jeszcze na akordeonie Wacław Turek. On razem z Arturem Hołuszką grali w tym Voice Bandzie, który wystąpił na finale Festiwalu Świdermajer w Otwocku.
Zebrałem więc świetny skład, wszystkie nagrania robiliśmy tu, w Otwocku, w mojej piwnicy, gdzie mam zaaranżowane niewielkie studio. Próbowaliśmy to zrobić na setkę, ale nie było satysfakcjonującego efektu i w końcu każdy z nas zarejestrował swoją ścieżkę oddzielnie. Próbowałem też nagrać na miejscu wokale, ale nie brzmiało to najlepiej. Szczęśliwy przypadek sprawił, że Artur poznał Arkadiusza Nawrockiego, właściciela Lordfader Studio, i u niego nagrałem wokale, a potem złożyliśmy całość. Arek nam pięknie wszystko pocerował, zrobił miks, zadbał o wszystkie niuanse. Cały proces trwał przez to nieco dłużej, ale warto było poczekać, bo płyta brzmi – powiem to nieskromnie – rewelacyjnie. Efekt przerósł nasze oczekiwania.
Co było najtrudniejsze w tym projekcie?
– Chyba przełamanie wstydu przy śpiewaniu. Niby robię to od dawna ze swoim zespołem Coffeina, ale tu było inaczej. Waga projektu i nazwisko Toma Waitsa nieco onieśmielały. Zresztą nie tylko jego nazwisko. Śpiewam na płycie piękną balladę „Downtown Train”, która najbardziej jest znana z wersji w wykonaniu Roda Stewarta (na marginesie przynosi ona Waitsowi miliony z tantiemów). To bardzo wysoko zawieszona poprzeczka, a porównania zawsze się nasuwają i było to dla mnie ogromne wyzwanie. Zwłaszcza że śpiewam tylko z akompaniamentem pianina, kameralnie i nie da się tam ukryć żadnego fałszu. Musiałem te opory przełamać, a gdy już to zrobiłem, czerpałem z tego czystą przyjemność. Mam nadzieję, że udało się nam nadać tym wszystkim piosenkom własny sznyt.
Nie jesteś zawodowym muzykiem. To pasja realizowana po godzinach, obecna w twoim życiu od wielu lat.
– To prawda, muzyka jest w moim życiu od zawsze. Z wykształcenia jestem inżynierem melioracji wodnych, ale w swoim zawodzie pracowałem przez kilka lat jeszcze za komuny. W latach 90. załapałem się na złoty okres kapitalizmu, pracowałem w dużych prywatnych przedsiębiorstwach i miałem nadzieję, że dotrwam tak do emerytury, ale przyszedł kryzys i cięcia. W wieku ponad 50 lat musiałem szukać alternatywy i teraz zasuwam fizycznie na budowach. Muzyka jest odskocznią. Jestem samoukiem, najpierw waliłem w bębny, potem przyszedł bas. Przez długie lata byłem takim klezmerem, grywaliśmy po klubach i pubach, na weselach. To było zawsze granie coverów. Potem dopiero założyliśmy z kolegą zespół Coffeina i zaczęliśmy robić własne rzeczy.
Napisałem w sumie sporo piosenek, mam na koncie co najmniej 50 tekstów, kilkanaście kompozycji. Większość robiłem dla Coffeiny, ale niektóre są lub były tworzone dla innych wykonawców. Dlatego jestem członkiem ZAiKS-u i trochę łatwiej było mi przejść przez pewne procedury przy okazji pracy nad Deszczowymi Psami. Oczywiście coś tam mi z tego skapuje, ale to są skromne kwoty. Wiesz, by żyć tylko z muzyki, tak naprawdę dobrze, trzeba pisać przeboje, być na topie. Mieć piosenki, które są w pierwszej grupie tych utworów cały czas puszczanych w radiu. Wtedy to jest jak raz rozpędzony walec.
Nie jest łatwo wskoczyć na tego konia, ale będziemy próbować. Mamy pewne plany i oczekiwania związane z tym projektem. Liczymy na to, że dzięki utworom Toma Waitsa trochę ludzi w Polsce usłyszy o Deszczowych Psach i gdy pod tym szyldem zaczniemy robić już autorskie piosenki, będzie nam łatwiej znaleźć odbiorców. Taki jest w każdym razie plan, a życie pokaże, co z niego wyjdzie (śmiech).
Deszczowe Psy mają już jakieś plany koncertowe?
– Jeszcze nie. Skład, z którym nagraliśmy płytę, nie jest automatycznie składem koncertowym, bo wszyscy ci muzycy mają swoje zajęcia i zespoły. Ten skład, z którym wyjdziemy na scenę, dopiero się tworzy. Mamy połowę lata, więc nie liczę naiwnie na to, że wkręcimy się gdzieś z graniem jeszcze w tym sezonie, bo wszyscy mają wypełnione programy. Może jednak jesienią i zimą coś wskoczy. Teraz skupiamy się na promocji, idziemy do radia, rozmawiamy z menedżerami muzycznymi i szykujemy się do tego, by zrobić mocne wejście w przyszłym roku i wtedy dużo pograć na żywo. Zapraszam do śledzenia naszego profilu na Facebooku, odpalamy go na początku sierpnia. Tam będą wszystkie bieżące informacje o tym co, gdzie i kiedy.
Dla naszych czytelników mamy trzy cieplutkie jeszcze płyty Deszczowych Psów. By je zdobyć należy odpowiedzieć na pytanie: W jakim kultowym filmie Jima Jarmuscha zagrał Tom Waits? Na odpowiedzi czekamy pod adresem e-mail: [email protected]
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS