W zamkniętej grupie w komunikatorze internetowym pojawia wiadomość: „5* 18:20 miejsce rozstrzelania, morskie oko. I potem na społem 18:37”. Chwilę później są już trzy odpowiedzi: „+2”, „+2”, „+2”. Wygląda jak kod, którym powinna zająć się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. I faktycznie chodzi tu o bicie. Tyle, że służby ostatecznie musiałyby uznać brak zagrożenia dla państwa. Bo chodzi o bicie mocnego pokemona. Banda dzieciaków – pomyślisz. Oj nie; ci którzy po 4 latach od wybuchu światowej mody nadal używają telefonów, by łapać w parkach i na ulicach dziwaczne stworki, to w większości stateczni, poukładani ludzie.
Pomocni
Wodzu. Niby pseudonim nadał sobie sam, jak wszyscy występujący w necie pod nickami, ale coś w tej ksywce jest. Jeśli pytać o niuanse, to właśnie jego. Choć na pierwszy rzut oka może wydać się nieprzyjazny. Wysoki, postawny. Jeśli się nie uśmiecha, jego twarz wygląda, jakby nią targał grymas niezadowolenia.
Wokół Wodza kilkanaście osób. Z zewnątrz ta grupka robi dziwne wrażenie – stoją przy kapliczce na rogu mokotowskich ulic, a większość ma dwa telefony z ekranami świecącymi na zielono. Stąd „+2”, czyli zgłoszenie, że przyjdzie się z dwoma telefonami. Już się gubisz? Rajd, +2, wirtualne stworki. I tu wchodzi Wodzu. Bo, wbrew pozorom, to dusza człowiek. Bierze telefon od młodego pokemonowego adepta. Pokazuje opowiadając, że najpierw przytrzymujesz kulkę, żeby zobaczyć jak się zachowuje celownik, potem nią kręcisz i spokojnie rzucasz. Ale nie w dowolnym momencie – musisz rzucić tuż po ataku stworka. A najlepiej ułamek sekundy przed końcem tego ataku.
Tym, którzy rozumieją jeszcze mniej, Wodzu -zapewne równie spokojnie – wyklarowałby, że wszystko polega na tym, by regularnie chodzić po mieście z telefonem i łapać pojawiające się w aplikacji stworki i kręcić krążkami, by zdobyć kulki do ich łapania. I że te krążki są w stałych, nieprzypadkowych miejscach – przy pomnikach, charakterystycznych budynkach, przy małej architekturze. I że niektóre z nich to gymy, a tam nie tylko zakręcisz krążkiem i zdobędziesz kulki, ale i powalczysz z mocnym pokemonem. I że taka walka to właśnie rajd, czyli bicie stworka w kilka osób.
Zjednoczeni
Bo bez współpracy naprawdę nie ma szans. W parku przy warszawskim Pałacu Królikarnia stoi kilka osób. Umówili się „na klucie”, czyli na godzinę pojawienia się pokemona w danym miejscu. Ta informacja pojawia się w aplikacji niewiele wcześniej. Mało czasu, żeby umówić się z innymi i dotrzeć na miejsce.
W komunikatorze ktoś pisze: mogę być za 4 minuty, poczekacie? Poczekają. Ktoś mówi, że gorąco i za chwilę wraca do domu, inny że jeszcze z godzinkę połapie. Planuje trasę między kolejnymi miejscami, w których ma się coś wykluć. Para stojąca obok nie wchodzi w interakcję. Przysłuchują się i między sobą ustalają, czy pójdą za grupką. Zza rogu wyłania się mężczyzna w średnim wieku. Nie idzie, to raczej lekki trucht. Gdy dołącza, jest zdyszany. Przeprasza, że musieli czekać na niego te kilka minut. Ktoś pyta, czy wszyscy zgłoszeni dotarli. Tak. Zaczynają bicie.
Na zdyszanego mężczyznę tak naprawdę opłacało się poczekać, bo im większa liczba współpracujących graczy, tym łatwiej. Dlatego trzeba skrzyknąć się w kilka osób, zbić jednego „poksa” i pójść razem w inne miejsce po drugiego. Tam ktoś dołączy się bez słowa, ktoś odłączy żegnając się ze wszystkimi, inny odejdzie nie zwracając uwagi na pozostałych. I grupka powędruje dalej – po trzeciego, czwartego pokemona. Jej trzon stanowią ludzie, którzy dobrze się znają, ale dołącza też wielu grających z doskoku. Tych nikt nie pilnuje – odklejają się i przyklejają w nieokreślonych momentach. Na nich nie zawsze poczeka się z biciem. – Żeby zdążyć na rajd, trzeba być stosunkowo blisko, dlatego umawiamy się w lokalnych grupach na messengerze. Każdy z graczy widzi w aplikacji swoją najbliższą okolicę. Jeśli pojawi się rajd, wrzuca grupie informację. Kto jest w pobliżu, może dołączyć i pomóc w zbijaniu – mówi Wodzu.
On działa głównie w grupie mokotowskiej, gdzie jest około 200 osób. Każda dzielnica Warszawy ma podobną ekipę. Niektórzy z członków rajdują codziennie, inni od przypadku do przypadku. Na tej podstawie liczbę aktywnych łapaczy pokemonów w samej Warszawie można oszacować na kilka tysięcy. Oficjalnych danych nie ma. Pytaliśmy o to producenta gry, ale nie chciał ujawnić, ilu jest trenerów.
Zaangażowani, podróżujący
Słowo trener może tu zaskakiwać, ale to właśnie trenerami pokemonów są gracze. W Pokemon Go chodzi nie tylko o to, by łapać, ale by mieć jak najmocniejsze stworzonka. Takie, które umieją skutecznie bić się z innymi. – Uwielbiam stawiać sobie różne wyzwania. Prowadzę rejestr zdobywanych wyników, aby obserwować w czasie, jak zmieniają się moje statystyki – z zaangażowaniem deklaruje Kanapkazsalata, czyli Adrian Czechowski, 25-letni business development manager w największej szkole programowania dla dzieci w Polsce.
Jest wdzięczny szefom, bo akceptują to, że gra na jego biurku jest odpalona cały czas. Łapie średnio 300-500 pokemonów dziennie. Ale nie samo łapanie jest najważniejsze. Rajdowanie to droga. – Są dni, w których potrafię ich zrobić nawet ponad 100, jednak średnio jest to około 25-30 rajdów. Więcej czasu poświęconego grze, to więcej możliwości spędzania wolnych chwil ze znajomymi i odkrywanie tajemnic miasta – mówi Czechowski. Pokemon Go to dla niego wielka przygoda. Z zapałem relacjonuje podróż, w którą wybrał się, bo producenci gry zorganizowali akcję specjalną. – Za zwiedzanie nowych miejsc otrzymywało się różne bonusy. Wyruszyłem do Wrocławia, później do Krakowa autostopem i grałem tam 56 godzin bez snu, wciąż chodząc i zwiedzając. W Krakowie zdarłem nawet buty więc trzeba było szybko kupić nowe. Nigdy nie sądziłem, że jestem w stanie tyle chodzić – mówi Kanapkazsalata.
Są i tacy, którzy po sukcesy jeżdżą, nie chodzą. Wśród graczy krąży opowieść o Michale, który miał pobić rekord świata w liczbie rajdów zaliczonych jednego dnia. Wsiadł do samochodu przed 6, jeździł do 21, bo właśnie w tych godzinach pojawiają się pokemony do zbicia. Udało mu się zaliczyć 158.
Poukładani i konsekwentni
Typów łapaczy jest kilka. Podróżnicy, ilościowcy, walczący o mocne stworzenia. Są też kolekcjonerzy, którym wystarczy jeden egzemplarz danego rodzaju stworka. Nie ma dla nich znaczenia jego zdolność bojowa. Czyli tacy współcześni filateliści. Autorzy gry co jakiś czas dodają nowe pokemony, więc nie przestajesz grać, bo kolekcja ciągle niekompletna. Czekasz na nowe, szukasz brakujących, ale na rajdy chodzisz rzadko.
Krzyśkowi ręce się trzęsą z nerwów, bo ledwo zdołał wyrwać się z domu na jeden rajd. Jeśli teraz nie złapie rzadkiego pokemona, to może już nie mieć szansy na uzupełnienie swojej kolekcji, bo najrzadsze stworki są w rajdach przez miesiąc, a potem znikają. A Krzysiek łapie od przypadku do przypadku, dlatego nie ma doświadczenia w celnym rzucaniu do mocnych sztuk. I tu znowu pojawia się Wodzu.
Naprawdę nazywa się Łukasz Królikowski i jest sprzedawcą w sklepie zoologicznym. Wirtualne zwierzaki też ma pod pełną kontrolą. Ruch palca ma tak wyćwiczony, że kulką chybia rzadko. Gdy bierze się do roboty, od razu widać, że ma o niej pojęcie. I chętnie pomaga kolekcjonerom czy mniej doświadczonym graczom – łapie na potęgę na swoim telefonie, na telefonach innych. Wystarczy poprosić. Krzysiek prosi, Łukasz pewnie łapie Thundurusa, Krzysiek z ulgą wraca do dzieci.
Królikowski, który perfekcję rzutu zapewnił sobie długim treningiem, pójdzie jeszcze na następny rajd. – Pokemony łapię od 3 do 5 godzin dziennie. Trochę przed pracą, ale po pracy znacznie więcej. Po prostu wychodzę na długie spacery, podczas których łapię i uczestniczę w rajdach – mówi Łukasz Królikowski. Pokonuje pieszo około 100 kilometrów tygodniowo. Z jego kieszeni w czasie takich spacerów zawsze wystają kable. Najaktywniejsi gracze nie są w stanie działać bez powerbanków. Kupują tylko te najbardziej pojemne z dostępnych na rynku. Bo żeby zdobyć mocnego pokemona danego rodzaju trzeba złapać kilkanaście, może kilkadziesiąt sztuk. Czyli chodzić długimi godzinami z włączoną bateriożerną aplikacją i wziąć udział w kilkudziesięciu rajdach w ciągu miesięcznej obecności rzadkiego stworka w grze.
Wodzu łapie sporo, ale zapewnia, że to nie wpływa na jego życie. Ma czas na sen, rozrywkę, znajomych i wyjazd do rodziny. Kanapkazsałatą, jeszcze bardziej zaangażowany w rajdowanie, też ma czas na wszystko. – Mam bardzo poukładany, systemowy czas, dzięki któremu żadna z moich aktywności nie cierpi przez dużą ilość grania. Poza graniem piszę też wiersze, zajmuję się fotografią, pracuję nad własną książką. Dobry system dnia sprawia, że na wszystko znajduję czas – zapewnia Adrian Czechowski.
Nietypowi
Typy graczy czasami się mieszają. Na przykład kolekcjoner może stać się podróżnikiem, bo niektóre stworki można złapać tylko w określonym miejscu – na jednej z półkul, albo i w węższym obszarze. Egzotykę możesz dostać w prezencie od innego trenera. Jeśli nie znajdziesz takiego w Polsce, pozostaje podróż – albo tam, gdzie pokemon występuje naturalnie, albo na pokemonowy festiwal. Producent gry organizuje takie zloty, na które przybywają tłumy z całego świata. W festiwalowym miejscu pojawia się niezwykle dużo stworów, można zdobyć te egzotyczne, poznać ludzi z innych państw. Wodzu był na takim zlocie w Niemczech, wybierał się na kolejny do Liverpoolu, na którym miał być też Kanapkazsalata, ale plany pokrzyżowała pandemia. Producenci gry też się do niej dopasowali wprowadzając kilka zmian. Na przykład możliwość zdalnego uczestniczenia w rajdzie.
Do koniecznych aktywności graczy dochodzi wykluwanie. Xaaarc kończy doktorat na Politechnice Warszawskiej, choć tam znają go raczej jako Pawła Nowaka. Przed wyjściem na uczelnię otwiera plecak, wybiera jajko, a potem inkubator. Jajko wskakuje do środka, więc zaczyna się marsz. Gdy Paweł pokona 10 kilometrów, wykluje się pokemon. Jest pewna szansa, że będzie to wartościowy stworek, który trafi do kolekcji najmocniejszych. Ale Paweł ma pojęcie o rachunku prawdopodobieństwa, więc wie, że większa jest szansa na pokemona bez wartości. – Gram od lipca 2016 roku, czyli od momentu, gdy wyszła Pokemon Go. Już wcześniej interesowałem się pokemonami. Zbierałem karty, grałem na gameboyu. Spędzam na tym 1-2 godziny dziennie, robię 1-2 rajdy i nie mam przerw, bo kluczem jest tu regularność – mówi Paweł Nowak.
Prosta sprawa: im mniejsza jest szansa na sukces, tym więcej razy musisz ponowić próbę, żeby ten sukces osiągnąć. Nie możesz tego robić z doskoku, bo pokonają cię procenty. W pokemonach wiele można zamknąć w tabeli. Na przykład takiej, pokazującej szansę na wyklucie danego stwora z jajka. Ktoś sprawdził, jak często z jajka wykluwają się 3 konkretne gatunki stworka. I opisał to liczbami pokazując badaną próbę, procent wyklutych w niej konkretnych gatunków i określił szansę na zdobycie Munchlaxa, Chinglingi i Mantyki z jajka:
Podobnych tabel gracze mają dziesiątki – wszystko da się opisać liczbami i procentami.
– W tej grze nie ma dzieciaków. Czasami przychodzą na kilka rajdów, pocieszą się ze złapania jakiegoś pokemona. Ale nie zostają na dłużej, bo nie mają tyle zapału. Tu trzeba być sumiennym. Pamiętam zimę, podczas której było -10 stopni, ręce grabiały bez rękawiczek, ale trzeba było wyjść i łapać te rzadkie pokemony – mówi Wodzu.
Ogarnięci finansowo
Recepta dla pokemonowego trenera jest zatem prosta – wytrwałość. Dużo jajek, dużo rajdów. Tyle, że to już koszty. Gra jest bezpłatna, za darmo można też zrobić jeden rajd dziennie i używać inkubatora na jedno jajko. Kolejne rajdy wymagają wykupienia dodatkowych wejściówek, a kolejne jajka wykupienia dodatkowych inkubatorów. Niby to drobne sumy, kilka złotych. Ale w masie robi się konkret. – Należę do graczy, którzy nie oszczędzają na grze i wydają dość sporo pieniędzy. Osobiście zdarza mi się miesiąc, gdzie potrafię wydać nawet półtora tysiąca złotych ale najczęściej jest to zakres między 800-1200 zł. Wszystko zależy od tego, co dzieje się aktualnie w grze. Nie wiem, czy to wysoka czy niska kwota, bo znam osoby, które wydają więcej, a znam również takich, którzy na grę nie wydali ani złotówki – deklaruje Kanapkazsalata.
Z kolei Wodzu jest z tych skromniejszych. Na grę przeznacza jakieś 200 złotych miesięcznie. Xaaarc – jak większość graczy – próbuje zmieścić się w tym, co producenci dają za darmo i na dodatki wydaje kilka złotych miesięcznie.
Globalnie gra – choć wielu ma przekonanie, że moda błysnęła i przepadła – nadal jest dla producentów żyłą złota. Jak podaje portal Nintendolife, powołując się na estymację analityków z Sensor Tower’s Store Intelligence, w minionym roku gracze wydali na Pokemon Go 894 miliony dolarów. To lepszy wynik niż w poprzednich latach. W 2018 roku gra zarobiła 816 milionów dolarów, rok wcześniej – 589, a w roku debiutu – 2016 – gra przyniosła 832 miliony USD przychodu. Tyle, że pojawiła się w lipcu, więc zarabiała tylko przez połowę 2016 roku.
Zarabiają, albo przynajmniej próbują zarobić, także niektórzy gracze. Rzadkie pokemony wystawiają na portalach aukcyjnych za grube pieniądze, od kilkunastu złotych, do nawet 1300 złotych za te najtrudniejsze do złapania. Gdy ktoś się skusi, można – choć wbrew regulaminowi gry – wykorzystać mechanizm wymiany stworków między graczami i w zamian za odpowiedni przelew oddać pokemona chętnemu.
Wodzu wie, że pokemony, które łapał całymi latami są warte sporo gotówki. Ale myśl o ich sprzedaży nawet nie przemknęła mu przez głowę.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS