Ostatnimi czasy „liberalno-demokratyczny” dyskurs usilnie pracuje nad próbami sprowadzenia całej polskiej rzeczywistości do swoich wyobrażeń, które streścić można w jednym pojęciu – „jak na Zachodzie”. Tak więc, wszelkie niuanse i lokalne uwarunkowania nie mają znaczenia i muszą, jako wsteczne i postęp hamujące zniknąć, zastąpione nowoczesną politporawnością. Mając wszechogarniające ambicje, nie omija także historii, widząc w jej przepisaniu jeszcze jedno narzędzie lepienia powolnych i nie sprawiających kłopotów bałwanów. Na Zachodzie Europy ów dyskurs w obszarze antyrasistowskim i proimigracyjnym posiada doskonałe narzędzie w krytyce stanowiącego istotny punkt w dziejach, zwłaszcza wieku XIX, zjawiska noszącego nazwę kolonializmu. Doskonałe i wygodne, bo w istocie podbój zamorskich terytoriów, stosunkowo niedawno niezwykle popularny i dochodowy, tworzy ciemną plamę na dziejach zwłaszcza Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii, Holandii, Hiszpanii, Portugalii i Niemiec. Zawłaszczanie bowiem owych terytoriów najczęściej odbywało się w drodze brutalnego podboju, niszczenia lokalnych struktur i dziesięcioleci nieludzkiego wyzysku. Zbrodnie Belgów w Kongo i stworzony tam przez nich system pracy przymusowej, czy też pierwsze obozy zagłady, stworzone przez Niemców w Namibii nie są kwestiami, wobec których można przejść obojętnie. Tym bardziej, że wszystko to odbywało się na zasadzie międzypaństwowego konsensusu, ustalonego na konferencji berlińskiej w 1886 roku, po sutym okraszeniu deklaracjami o niesieniu dzikim ludom postępu i cywilizacji. Zachowane na szczęście do dziś protokoły obrad i dyskusji bardzo, hmm…. niebezpiecznie przypominają debaty parlamentu europejskiego poświęcone Polsce Anno 2021.
Ale wróćmy na nasze podwórko. Skoro Na Zachodzie wstydzą się swojej kolonialnej przeszłości, podnosząc związane z nią kwestie do rangi uzasadnienia liberalnej polityki migracyjnej i hodowania ruchów odwróconego rasizmu typu BLM, to i nasi aktywiści nie od macochy. Polsce należy znaleźć kolonialną przeszłość, by było się za co wstydzić i wykonywać ekspiacje i płacić reparacje. Do tego nie wystarczą jednak Staś i Nel, ani nawet Murzynek Bambo. Mamy więc wysyp narracji, że naszą kolonią były wschodnie terytoria I Rzeczypospolitej. O ile północno – wschodnia część dawnych Kresów, z racji przede wszystkim braku tamże w dawnych wiekach śladów jakichkolwiek ruchów narodowo-wyzwoleńczych nie daje neointerpretatorom wielkiego pola do popisu, pozostaje część południowa, czyli obecna Ukraina. Wsparcie teoretyczne z zachodu oczywiście jest, aktualnie zapewniają je z pośród najbardziej znanych prace francuskiego historyka Daniela Beauvois, do którego jeszcze wrócimy.
By ustosunkować się do zjawiska, zacznijmy od definicji podręcznikowych, takich najprostszych. Weźmy dwa, ponieważ w dyskusji przewijają się oba.
Kolonializm – polityka państw rozwiniętych gospodarczo polegająca na utrzymywaniu w zależności politycznej i ekonomicznej krajów słabo rozwiniętych oraz wykorzystywaniu ich zasobów ludzkich i surowcowych.
Kolonizacja – osadzenie mieszkańców i tworzenie osad na terenach słabo zaludnionych lub niezamieszkanych.
Ale żeby utrzymywać w zależności, należy owe kraje kolonizowane podporządkować, czyli podbić. Kolonializm wiąże się więc nierozerwalnie z podbojem i niszczeniem dotychczasowych, rdzennych struktur.
Zrozumienie, jak zachodnia Ruś znalazła się w polskiej strefie wpływów, wymaga cofnięcia się daleko wstecz. Do wieku XIII Ruś, z centrum w Kijowie, stanowiła obszar rozwinięty społecznie i gospodarczo o wiele wyżej od ówczesnej Polski. Była krajem bardziej obszernym i ludnym, mocniej włączonym w międzynarodową wymianę. Jej wielkie ośrodki – Kijów i Nowogród Wielki liczbą ludności i zamożnością konkurować mogły z największymi miastami ówczesnej Europy Zachodniej. Archeologia wczesnego Nowogrodu zadziwia nie tylko bogactwem znalezisk, ale i świadectwem powszechnej znajomości sztuki pisania, jaką stanowią zapiski drobnych rzemieślników, a nawet chłopów na kawałkach brzozowej kory. W pierwszej połowie XIII wieku przyszedł straszliwy najazd mongolski, który położył kres dawnej Rusi. Opisy rzezi, zbrodni, podboju i rządów terrorem są powszechnie znane. Liczba ludności (za wyjątkiem kresów północnych i północno-zachodnich) spadła kilkakrotnie.
Mongołowie – Tatarzy pozostawili na podbitych ziemiach ruskich cześć starych struktur politycznych; wykorzystywali jako element swojej władzy na najniższym szczeblu książąt ruskich. Ci, którzy chcieli otrzymać jarłyk, czyli upoważnienie do sprawowania władzy, musieli stanąć przed obliczem chana. Nigdy nie wiedzieli, czy czeka ich wspaniałe przyjęcie, poniżająca procedura hołdownicza, czy też śmierć. Działania najeźdźców miały charakter metodyczny. Na Rusi pojawili się poborcy podatkowi i urzędnicy przeprowadzający spisy ludności – podatki miały w krajach podbitych przez Ordę charakter pogłówny. W miastach osadzono namiestników tatarskich (baskaków), którzy mieli czuwać nad przestrzeganiem terminów składania daniny. Dodatkowy ciężar stanowiły periodyczne branki, (wybieranie określonej liczby młodych niewolników na sprzedaż) i zmuszanie Rusów do udziału w wojskowych akcjach Tatarów – mamy świadectwa o ich udziale we wszystkich większych atakach na Polskę i Węgry po 1260 roku. Na ludności ciążyły także świadczenia na rzecz tatarskiej służby łączności: dostarczanie podwód, kwater i wyżywienia dla posłańców.
Jedyną większą próbę oporu podjęło w XIII wieku księstwo halicko-włodzimierakie, zakończyła się ona klęską i nakazem rozebrania wałów obronnych Halicza, Łucka, Włodzimierza i Chełma. Pojęcie „tatarskoje igo” (jarzmo tatarskie) głęboko wryło się w język i kulturę wszystkich ludów ruskich.
W XIV w. zaczął się jednak zmierzch potęgi następców Dżyngis-chana. Złotą Ordą wstrząsały walki wewnętrzne, władcy Saraju zmieniali się w tempie ekspresowym, a żaden nie rozstawał się ze światem śmiercią naturalną. Władza Mongołów nad Rusią słabła. Jak zwykle w takich wypadkach polityczną pustkę natychmiast zaczęli wypełniać sąsiedzi. Około 1335 roku Karol Robert, król węgierski, szwagier naszego Kazimierza Wielkiego pobił Tatarów nad Prutem, przepędził ich z Budziaku i zajął ważne punkty na wybrzeżu Morza Czarnego – osady Kilię i Białogród, które, w porozumieniu z Genueńczykami rozwinął w spore, pośredniczące w wielkim, europejsko-czarnomorskim handlu miasta. Na opustoszałe terytorium po wymordowanych ruskich plemionach Uliczów i Tywerców pomiędzy Prutem a Dniestrem, napłynęła rumuńska ludność z gór Siedmiogrodu, organizując się w zależne od Węgier i Polski księstwo o nazwie Mołdawia. Pięć lat później doszło do wydarzeń, które przesądziły na długo o losach terytorium położonego na północ od niej. 7 kwietnia 1340 miejscowi bojarzy, tatarską metodą otruli księcia halicko-włodzimierskiego Jerzego II Bolesława Trojdenowicza, z rodu Piastów. W związku z tym, że był on spokrewniony zarówno z Kazimierzem Wielkim, jak i książętami litewskimi obie strony rościły sobie pretensje do spadkobrania. Polacy powoływali się na więzy krwi, oraz na obietnicę księcia Jerzego II Bolesława przekazania tronu Kazimierzowi. Do sporu też dołączyli Węgrzy, powołując się na posiadanie tego kraju przez pewien okres na początku wieku XIII. Ostatecznie, licząc na przejęcie tronu polskiego wobec braku męskiego potomka Kazimierza Wielkiego, wsparli jego pretensje. Ze starć, które zakończyła dopiero w 1392 roku ugoda ostrowska między Jagiełłą a Witoldem, ostatecznie zwycięsko wyszła Polska, utrzymując zasadniczą część halickiego terytorium. Tatarów, którzy kilkakrotnie II połowie XIV wieku usiłowali upomnieć się o swoją dotychczasową własność bili i Polacy, i Litwini. Ruś Halicka, na którą napłynęła znaczna liczba osadników z Polski i Niemiec, przeżyła w XV wieku okres niebywałego rozkwitu. W 1434 roku uzyskała, po wielu perypetiach, rozciągnięcie na siebie wszystkich praw i przywilejów przynależnych mieszkańcom Królestwa Polskiego. O wiele wcześniej Rusini włączyli się w system państwa polskiego. Rusin, Dymitr Korczak z Goraja doszedł do najwyższych urzędów państwowych. On właśnie według tradycji był tym, który uprosił królową Jadwigę, by przestała się sprzeciwiać małżeństwu z Jagiełłą.
Ale na obszarze posttatarskiej Rusi był gracz z jeszcze większymi sukcesami. Około 1240 roku jeden z władców bałtyjskich plemion imieniem Mendog podporządkował sobie całą Litwę właściwą oraz przyległe terytorium tzw. Rusi Czarnej, tworząc państwo ze stolicą w ruskim etnicznie Nowogródku. Do końca wieku Litwini opanowali terytorium mniej więcej obecnej Białorusi. W 1320 r. nowy władca i właściwy twórca jego potęgi, Gedymin, zawarł sojusz z księciem twerskim. Wykorzystując osłabienie księstw ruskich swój protektorat Litwa narzuciła Pskowowi (1322) i Smoleńskowi (przed 1326). W 1321 roku doszło do pierwszego większego zwarcia z Ordą. Nad rzeką Irpień Gedymin pobił księcia kijowskiego Stanisława i wspierające go ordyńskie posiłki, zajmując następnie Kijów, gdzie wyznaczony przez niego kniaź utrzymał się przez lat 10. W 1331 roku Tatarzy przywrócili swoją zwierzchność, aż do roku 1362, kiedy to po bitwie nad Sinymi Wodami Olgierd, syn Giedymina ponownie i tym razem już na długo opanował Kijowszczyznę, a także księstwa czernihowskie i siewierskie, wołyńskie i podolskie.
W tym momencie jego państwo obejmowało Litwę etniczną, czyli około 80 000 km², to jest mniej więcej 10% terytorium kraju, z 300 000 ludności, oraz ziemie ruskie, – mniej więcej 750 000 km², powierzchni i ok. 1 500 000 mieszkańców. Jak to możliwe, że stosunkowo niewielka mniejszość, stojąca na dość niskim szczeblu rozwoju, pogańska, niepiśmienna, atakowana od zachodu i północy przez Zakon Krzyżacki osiągnęła taki sukces? Może to był właśnie ów kolonialny podbój? Nic z tych rzeczy. Ludność ruska po prostu przyjęła pozbycie się tatarskiej zwierzchności jako wyzwolenie. Skończyły się wyniszczające ekonomicznie haracze i branki niewolników. Część kniaziów ruskich także przyjęła zwierzchność Wilna, tych którzy zbyt ufali w tatarską moc, zastąpili litewscy namiestnicy z panującego rodu Olgierdowiczów. Co ważne, stojący kulturalnie niżej od Rusinów nowi panowie szybko się asymilowali – brali miejscowe żony, chrzcili się w prawosławnym obrządku. Stawali się swoi. Językiem kancelarii litewskiej i dokumentów państwowych został ruski (wczesnobiałoruski), aż do końca XVII wieku. Litwa została w ten sposób poważnym kandydatem na zjednoczyciela wszystkich ziem ruskich, popychanym do tego przez przedstawicieli ruskich elit duchownych. Proces ten zahamowały dwa ważne wydarzenia: skrystalizowanie się konkurencyjnego ośrodka moskiewskiego, i chrzest Litwinów w obrządku katolickim. W rywalizacji z Moskwą Litwa zaczęła pod koniec XV wieku przegrywać. Nie pomogła na zupełne przełamanie impasu unia personalna z Polską, toteż wobec narastającego zagrożenia ostatni i chyba najbardziej dalekowzroczny przedstawiciel dziedzicznej dynastii Gedyminowiczów-Jagiellonów, Zygmunt II August postanowił, oprócz doprowadzenia do realnej unii swoich państw podzielić odpowiedzialność, a przy okazji i profity z posiadania ziem ruskich pomiędzy Polskę i Litwę. W Lublinie, tuż przed zawarciem Unii Lubelskiej 1569 roku przekazał Królestwu Kijowszczyznę, Bracławszczyznę, Wołyń i Wschodnie Podole. Ten genialny ruch na trwałe wciągnął zainteresowaną teraz żywotnie Koronę w mało dotychczas popularne awantury z Moskwą, ale jednocześnie stał się początkiem zachwiania równowagi wewnętrznej kraju.
Bo oto do południowej Rusi szeroko otwarto drzwi do penetracji innej, obcej miejscowym kultury i języka. Miejscowe elity w ekspresowym tempie 1-2 pokoleń zarzucają masowo prawosławie na rzecz katolicyzmu i rodzącego się właśnie protestantyzmu, przyjmując jednocześnie język, kulturę i samoidentyfikację polską. Jednocześnie, na społecznych nizinach mamy procesy odwrotne. Polscy chłopi i mieszczanie, znęceni możliwościami dorobienia się, jakich w centralnej Polsce nie bywało, osiadali na Ukrainie, i najczęściej, zwłaszcza na wsiach pozbawieni katolickiej opieki duszpasterskiej równie szybko się rutenizowali, jak szlachta polonizowała.
Jeśli więc porównywać z czymś dynamikę procesów społeczno – politycznych pomiędzy Polską a obecną Ukrainą (w epoce, o której mowa, nazwą Ukrainy obejmowano wyłącznie najdalsze, południowo wschodnie kresy państwa), to analogia może być z tych samych czasów układ Francji Północnej z Gaskonią czy Langwedocją, albo Kastylii z Aragonią i Katalonią. W niczym natomiast nie przypominają one stosunków kolonialnych. Polskie panowanie na Ukrainie to nie jednostronne, wymierne korzyści dla metropolii, ale ogromny wysiłek organizacyjny nowego osadnictwa (kolonizacja opuszczonych dawno terenów), budowa miast z jednoczesnym zaszczepieniem tradycji samorządowej prawa magdeburskiego i nade wszystko stała, wymagająca wielkich sił i środków militarna obrona przed drapieżnym sąsiedztwem islamskim. Bo właśnie powstały w XV w. tatarski chanat krymski w oparciu o imperiom osmańskie wznowił właściwą tym ludom tradycję grabieżczych napadów. Jak więc tu mówić o kolonializmie w rozumieniu klasycznej definicji? Poznańscy, krakowscy ani warszawscy wielmoże nie budowali pałaców w Poznaniu, Krakowie i Warszawie za wyciśnięte z ukraińskich tubylców środki. Elita tamtejsza miała w zdecydowanej większości pochodzenie miejscowe. Ilu Murzynów zostało angielskimi monarchami, jak Michał Wiśniowiecki, którego dziadek był do śmierci prawosławnym Rusinem, a katolicyzm i język polski jako domowy przyjął dopiero ojciec? Czy jakiś Wietnamczyk wżenił się we francuską arystokrację, dziedzicząc dobra pod Paryżem, jak Konstanty Wasyl Ostrogski, obrońca tradycji i prawosławia, zawzięty wróg Unii Brzeskiej, Tarnów?
Na tym etapie tezę o polskim kolonializmie należy więc stanowczo odrzucić, podkreślając zjawiska nowego osadnictwa-kolonizacji i obustronnej transkulturacji. Z tych względów supremacja polskich wzorów kulturowych była tam przez wieki uznawana za coś oczywistego, nie podlegającego dyskusji. Multi-kulti zawsze jednak rodziło i rodzić będzie napięcia, zwłaszcza jeśli dołączą do nich różnice religijne i nierówności społeczne. Te na Ukrainie zaowocowały powstaniami kozackimi, za czasów Chmielnickiego i następców będącymi próbą utworzenia etnicznie i religijnie jednolitego organizmu państwowego, o obniżonym poziomie nierówności społecznych. Nie wdając się w szczegóły i omawianie przyczyn, co wymagałoby niejednego tomu, a nie blogerskiej notki, próbą kompletnie nieudaną. Tak z powodów wewnętrznych, jak i zewnętrznych – kozacki bunt spowodował zbrojną rywalizację o te ziemię trzech potęg: Rzeczpospolitej, Rosji i Turcji. Po 50 latach wojen (1648 – 1699) pozostała spalona i po raz kolejny wyludniona ziemia.
Po pokoju karłowickim, na opuszczane zgodnie z traktatem przez Turków na prawym brzegu Dniepru terytorium Polska wkraczała tym razem zbrojnie. Nieliczna ludność, „skozaczona”, stawiała opór (ruch Palija i Samusia), przełamany, w wyniku kłopotów Wojny Północnej dopiero około 1715 roku. I dopiero tu możemy znaleźć pewne elementy mogące usprawiedliwiać porównywanie ówczesnego systemu z kolonializmem: panowanie Rzeczpospolitej to powrót do opuszczonych dawno majątków szlachty, w czasie półwiecznej przymusowej emigracji doszczętnie już spolonizowanej, mało licznej. Wracali tylko najbogatsi, których stać było na długie i kosztowne inwestycje w wielkie dobra, ściągnięcie ludzi do pracy i opłacanie uzbrojonej ochrony. Tworzyły się więc polskie dwory – wyspy, w dużej mierze z polską obsługą i ochroną, oddzielone i nieufnie nastawione do odtwarzającej się ruskiej wsi, traktowanej jako źródło czynszów-dochodów. Tylko skąd brała się ta ruska wieś? W niewielkim stopniu z położonych bardziej na zachód ziem, tam też rezerwy ludnościowe za wielkie nie były, poza może karpackim pogórzem. Ta wieś uciekała „na lacki brzeg” zza Dniepru. Pod panowaniem Rosji, w majątkach rosyjskich dworian i nowej szlachty kozackiej warunki były o wiele gorsze. Ucieczki przybrały charakter masowy, aż do czasów rozbiorów będąc przyczyną licznych konfliktów.
Trudno się dziwić – o ile w Polsce chłop, co prawda przywiązany prawnie do ziemi i poddany wielostronnej ekonomicznej presji szlachcica – właściciela ziemi, traktowany był mimo wszystko jak dzierżawca. W XVIII-wiecznej Rosji chłop był niewolnikiem bez żadnych praw, a właściciel ziemski mógł go jako niewolnika sprzedać – jako pojedynczą osobę, bez ziemi, bez rodziny. Nieprzypadkowo w Polsce majątek szlachcica szacowano po ilości wsi i folwarków, w Rosji – po ilości „dusz” poddanych.
Po trzecim rozbiorze ogromna większość ziem obecnej Ukrainy znalazła się w państwie rosyjskim. Od razu dokonała się tu zasadnicza zmiana prawna: O ile w guberniach tzw. Prowincji Litewskiej pozostawiono system III Statutu Litewskiego z czasów Rzeczypospolitej aż do 1840 roku, na pozostałym terytorium od razu wprowadzono prawo rosyjskie z wszystkimi jego dla ludności wiejskiej konsekwencjami. Do tego dochodzi poważna zmiana własnościowa – władze carskie przejęły majątki państwowe (królewszczyzny) oraz dokonały konfiskat mienia osób, zaangażowanych w Powstanie Kościuszkowskie. Większość z nich szybko rozdano Rosjanom – carskim faworytom i zasłużonym wojskowym. W latach 1793 – 1798 darowizny te wyniosły w nowych guberniach ukraińskich ponad 200 tysięcy „dusz”, czyli dorosłych mężczyzn. Mimo więc pozostania znacznej części majątków ziemskich w rękach polskiej szlachty, w wieku XIX o polskim panowaniu i polskiej odpowiedzialności mówić nie można. Tym bardziej, że polska wielka własność nieustannie się kurczyła – konfiskatami po 1812, 1831 i 1863 roku. Od 1834 roku obowiązywał na tych terenach zakaz nabywania ziemi przez Polaków.
I tu dochodzimy do Daniela Beauvois i jego prac. Mimo że francuski badacz zajmował się dziejami Ukrainy w XIX wieku, przyjęta przezeń marksistowska maniera budowania na siłę modeli i uogólnień skłoniła go do wygłaszania publicystycznych sądów, mocno odległych od rzeczywistości. W swojej podstawowej pracy, „Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914” pisał:
„Dla Polaków nadszedł czas uznania „kolonialnego” charakteru ich obecności na Ukrainie, z której w końcu zostali wygnani. Możemy dyskutować i twierdzić, że bardzo dawne panowanie Polaków na prawym brzegu Dniepru – przez ponad cztery stulecia – miało raczej charakter feudalny, co potwierdzają rusińskie korzenie wielu znacznych rodów (acz daleko nie wszystkich) spolonizowanych od XVII wieku, lecz zarówno sposób traktowania miejscowej ludności, jak i typ gospodarki latyfundialnej, nastawionej przede wszystkim na eksport, przypomina nade wszystko system kolonialny właśnie.”
„Stosunki między Polakami a Ukraińcami przypominały najczęściej stosunki między panem a niewolnikiem.(…) były tak okrutne, jak na amerykańskich plantacjach bawełny, na francuskiej Martynice albo gdzieś w Afryce.”
Wszystko to na podstawie analiz źródeł i stosunków XIX-wiecznych, z co najmniej dziwną tendencją do pomijania oczywistego faktu, w jakim państwie i systemie prawnym owa „kolonia” działała. Metropolią wobec Ukrainy była wówczas Moskwa, nie Warszawa, a obecność w warstwie uprzywilejowanej grupy szlachty polskiego pochodzenia nic tu nie zmienia. Tak jak zaliczenie do niej na przykład gen. Eufemiusza Czaplica, który co prawda polskiego pochodzenia, ale jeszcze w 1784 roku przeszedł na rosyjską służbę i prawosławie. Nawigując Dnieprem, kompletnie ignoruje Beauvois istnienie Galicji, krainy w znacznej części etnicznie tożsamej z zakresem jego badań, przez wieki pozostającej w tym samym organizmie państwowym, a oddzielonej polityczną granicą zaledwie dwadzieścia lat przed przyjętą przezeń cezurą. Jej rozwój poszedł jednak tak dalece innymi drogami, że ukochany model nie miałby szans utrzymać się jako poważna propozycja wyjaśniania meandrów procesu dziejowego.
Ukierunkowanie interesującego utożsamianie się badacza z demiurgiem wyjaśnia jednakowoż tytuł jednego z jego kolejnych szkiców: Mit “kresów wschodnich”, czyli jak mu położyć kres [w:] Polskie mity polityczne XIX i XX wieku, pod red. Wojciecha Wrzesińskiego, Wrocław 1994.
Dla grup marzących o wykorzenieniu polskości i wlaniu się w jednolity naród europejski, autorytet jak znalazł. Tak samo, jak Dmitrij Iwanowicz Iłowajskij dla ich dziadów, którzy chcieli wlać się w rosyjskie morze.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS