A A+ A++

Jesteśmy w krainie przypominającej średniowieczną Europę, złowrogie armie gromadzą się na południu, aby zaatakować północne królestwa, smoki są zagrożone wyginięciem, a kobiety włączają się do gry o tron, choć wiedzą, że jej zasady zostały napisane wieki temu przez mężczyzn, dla mężczyzn. A – i jest jeszcze para głównych bohaterów (jedno z nich ma kompletnie białe włosy), których przeznaczeniem jest spotkać się bliżej finału serii.

To wszystko znane fakty dla tych, którzy czytali opowiadania i powieści Andrzeja Sapkowskiego o Geralcie z Rivii, podobnie jak informacja.

„Wiedźmin” z każdym odcinkiem zanurza się coraz głębiej w klimat fantasy. Zgrabnie ujął to recenzent wpływowego branżowego Indiewire. „Jest tu wiele scen, które wydają się zbyt absurdalne, aby można je było opowiedzieć na głos – pisze amerykański krytyk – nie mówiąc już o traktowaniu ich na poważnie – dodaje. – Ale właśnie to pełne poświęcenie fantastycznym elementom sprawia, że serial działa – konstatuje.

Fabularnie „Wiedźmin” ma konstrukcję epizodyczną: na początku prawie każdego odcinka grupa wieśniaków narzeka na potwora, który paraliżuje życie w ich wsi, po czym następują negocjacje między nimi a Geraltem w sprawie wynagrodzenia za zabicie bestii. Każdy odcinek przynosi więc Geraltowi nową misję – zupełnie jak w grze komputerowej! I nie jest to jedyny myk dramaturgiczny, który wydaje się wyjęty żywcem z gier – jak wiadomo, gry na podstawie powieści Sapkowskiego zdobyły międzynarodowe uznanie, trudno się więc dziwić, że twórcy serialu wzorują się na ich estetyce.

Oczywiście walka toczy się też o większe stawki, i w nią Geralt także zostaje uwikłany już w pierwszym odcinku: oto wojownicze imperium Nilfgaardu atakuje Królestwa Północy, obalając potężną królową i zmuszając jej wnuczkę Ciri do ucieczki z ledwie dwoma słowami porady na życie: „Znajdź Geralta!” słyszy mała Ciri od umierającej babki.

I odtąd wędruje po pseudo-średniowiecznych ziemiach, dzieląc lokalizacje kryjówek z licznymi istotami nadprzyrodzonymi zamieszkującymi tę bajkową krainę…

Trzecią główną bohaterką jest czarodziejka Yennefer, o której pochodzeniu i losach lepiej nie napiszę nic, żeby nie psuć niespodzianki nie znającym sagi o Geralcie z Rivii.

VZI6BQU3ABBIRIMBF5DXXRU5BQ


VZI6BQU3ABBIRIMBF5DXXRU5BQ

Fot.: HBO

„Euforia”, HBO GO

Odpalasz pierwszy odcinek i wsiadasz na rozpędzony rollercoaster, który nie zamierza się zatrzymać aż do finału. Wszystko jest tu podane w nadmiarze: trauma i horror liceum, mobbing i nadużycia, przemoc i seks. Co ciekawe, rzeczywistość w „Euforii” (HBO) została przefiltrowana przez osobiste doświadczenia autora, Sama Levinsona. Syna słynnego Barry’ego Levinsona, tego od „Rain Mana”, „Good Morning, Vietnam” i „Faktów i aktów”, laureata Oscara, Złotego Niedźwiedzia i setek innych filmowych nagród.

Twórca „Euforii” spędził swoje nastoletnie lata w szpitalach, na rehabilitacjach i na odwykach, próbując stłumić lęk, depresję, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne.

W „Euforii” nie chodzi o realizm. Autor nie udaje, że tworzy zbiorowy portret pokolenia, że chodzi mu o uchwycenie stanu umysłu współczesnych amerykańskich nastolatków.

Nie ma w tym serialu żadnych (z wyjątkiem jednego – wątku Rue) tragicznych wątków dramaturgicznych, które nie miałyby swojego początku z sieci. Online lądują zdjęcia z imprezy, na której Kat przespała się z jakimś chłopakiem – nazajutrz cała szkoła ogląda to w telefonach. Seksualny predator czatuje z Jules nocami, mamiąc ją w wirtualnym świecie czułymi słówkami, po czym brutalnie ją wykorzystuje, gdy spotykają się w realu. To nie jest kraj dla młodych ludzi – sugeruje Levinson.

„Euforia” świetnie pokazuje, w jak olbrzymim stopniu dzieci i młodzież są dziś narażone na bombardowanie niechcianymi treściami we wszystkich momentach dnia. Dostają obsceniczne wiadomości od nieznajomych, oglądają twardą, brutalną pornografię.

Z uzależnieniem od internetu i skutkami jego nadużywania nie jest tak samo. Młodość w czasach internetowej zarazy musi radzić sobie sama. Każdy w tym serialu potrzebuje terapii nie mniej niż Rue, paradoks polega na tym, że gołym okiem tego nie widać.

Nowy sezon już 9 stycznia.

Kadr z filmu „Hiacynt”. Na zdjęciu: Mirosław Zbrojewicz, Tomasz Ziętek i Tomasz Schuchardt


Kadr z filmu „Hiacynt”. Na zdjęciu: Mirosław Zbrojewicz, Tomasz Ziętek i Tomasz Schuchardt

Fot.: Materiał prasowy

„Hiacynt”, reż. Piotr Domalewski, Netflix

Akcja filmu toczy się w Warszawie w połowie lat 80. Stanu wojennego już nie ma, trwa tytułowa operacja Hiacynt – Służba Bezpieczeństwa wyłapuje gejów, by ich szantażować i zmuszać do współpracy, do donoszenia na innych. Główny bohater filmu, młody milicjant Robert (Tomasz Ziętek), badając sprawę tajemniczej śmierci bogatego i wpływowego homoseksualisty Adama Gregorczyka i erotycznych taśm, które nagrywał w swojej willi, poznaje gejowskie środowisko stolicy.

„Hiacynt” to film o tym, że wybierając miłość, nie da się przegrać. Angażuje widza intrygą kryminalną i jakby mimochodem wprowadza wątek romansu gejowskiego. Perfekcyjna jest rola Ziętka, ale też Tomasza Schuchardta, jego kumpla z komendy, Marka Kality, ojca i wysoko postawionego funkcjonariusza SB, oraz Huberta Miłkowskiego, czyli Arka, studenta, którego Robert śledzi.

ANNETTE


ANNETTE

Fot.: materiały prasowe/Gutek Film

„Anette”, reż. Leos Carax, serwis NoweHoryzonty.pl/VOD

„Annette” Leosa Caraxa to też zderzenie dwóch światów – ubrany w formę antycznej tragedii i jednocześnie na wskroś współczesny film, w którym udało się autorowi „Holy Motors” i „Kochanków z Pont-Neuf” objąć chaotyczną prawdę naszych czasów. Wziąć historię o mężczyźnie-predatorze w nawias musicalowej konwencji, przetworzyć, przepoczwarzyć w rodzaj baśni.

Od kiedy Harvey Weinstein został obnażony – a po nim kolejni – wielu twórców próbowało uchwycić wagę tego wydarzenia, oddać coś więcej niż suche fakty. Nic, co dotąd widziałam, nie dorównuje filmowi Caraxa. Adam Driver tworzy tu bohatera na miarę Travisa Bickle w wykonaniu Roberta De Niro w „Taksówkarzu”.

Drugi sezon "The Morning Show"


Drugi sezon “The Morning Show”

Fot.: APPLE TV+ / Planet / Forum

„The Morning Show”, Apple TV

Jeśli macie sentyment do „Przyjaciół”, po seansie „The Morning Show” (cały drugi sezon jest już dostępny na Apple TV) z kapitalną rolą Jennifer Aniston powroty do tamtego serialu już nigdy nie będą takie same. Aniston jest tutaj świetna jako Alex Levy, gwiazda śniadaniowego talk-show, i aż żal się robi tych wszystkich ról, których przez lata nikt jej nie proponował, bo jako Rachel podawała w „Przyjaciołach” kawę.

Akcja serialu zaczyna się w mroźny poranek, gdy media obiega news, że Mitch Kessler (Steve Carell), popularny prezenter, od 15 lat partner Alex na antenie, został wyrzucony ze stacji. Powód: zarzuty, że molestował podwładnych. Na początku tylko jedna ofiara ma odwagę wystąpić przeciwko Kesslerowi. Z każdym odcinkiem okazuje się, że sprawa zatacza coraz szersze kręgi, że nadużycia trwały przez lata. W dodatku wszyscy mieli wiedzieć o tym, co działo się w garderobie Mitcha i na służbowych wyjazdach. Dlaczego nikt nie pisnął słowa? I czemu te kobiety tyle lat milczały? Te pytania wracają ostatnio w mediach. Fenomen „The Morning Show” polega na tym, że choć to mainstreamowy serial (drogi, wystawny, zrobiony tak, żeby nie można się było oderwać), to jednak daje na te pytania zaskakująco zniuansowane, nieoczywiste odpowiedzi. Pokazuje, jak skomplikowanym problemem jest molestowanie w pracy. Nie ma tutaj żadnych dróg na skróty. Winni nie są odmalowywani jako bezduszne potwory – nawet sam Kessler, grany rewelacyjnie przez Carella. Ofiary też nie są przedstawiane jako nieświadome niczego owieczki, które wpadły w czyjeś sidła.

Najbardziej niejednoznaczna jest postać grana przez Aniston. Ile wiedziała? Od jak dawna? Kiedy jest szczera, a kiedy gra? Co zrobi dalej? Alex toczy gry na kilku frontach – z opinią publiczną, która mniej jej ufa, z korporacją, która chce odciąć wszelkie skojarzenia z Kesslerem, więc chętnie pozbyłaby się także jej i zastąpiła ją młodszą prezenterką, Bradley Jackson – graną przez Reese Witherspoon.

"Portret kobiety w ogniu" w reż. Céline Sciamma


“Portret kobiety w ogniu” w reż. Céline Sciamma

Fot.: Materiały prasowe

„Portret kobiety w ogniu”, reż. Celine Sciamma, serwis NoweHoryzonty.pl/VOD

W historii walki o równouprawnienie cyklicznie zdarza się, że postęp zostaje po cichutku „naprostowany”. Obserwujemy to w Europie i w Ameryce.

„Portret kobiety w ogniu” – nagrodzony w Cannes Palmą ‘Queer’ dla filmu pełnometrażowego i statuetką za Najlepszy Scenariusz – wychodzi naprzeciw temu momentowi politycznemu – mimo iż akcja filmu jest osadzona w przeszłości, historia odzwierciedla to, co przechodzimy tu i teraz: wymazywanie osiągnięć kobiet, podkreślanie społecznej roli, jaką mają do odegrania w macierzyństwie i małżeństwie, przy jednoczesnym wyciszaniu prywatnych i zawodowych ambicji. Kapitalnie sfotografowana w nadmorskiej scenerii historia o tym, że uczucie nie zawsze wygrywa, szczególnie wtedy, gdy na drodze stoją patriarchat i uprzedzenia.

Rozmawiamy z Celine Sciamma, reżyserką „Portretu kobiety w ogniu”

,,Psie pazury"


,,Psie pazury”

Fot.: materiały prasowe/Gutek Film

„Psie pazury”, reż. Jane Campion, Netflix

Dla Jane Campion, jednej z najbardziej uznanych reżyserek naszych czasów, to powrót do fabuły po przeszło dekadzie (jej ostatni film, „Bright Star”, miał premierę w 2009 roku). Campion była pierwszą kobietą-reżyserką, która zdobyła Złotą Palmę dla najlepszego filmu (za „Fortepian”) na Festiwalu Filmowym w Cannes w 1993 roku, jest jedną z zaledwie siedmiu kobiet, które kiedykolwiek zostały nominowane do Oscara® dla najlepszego reżysera i zdobyły Oscara® za najlepszy oryginalny scenariusz do „Fortepianu”.

W nowym zjawiskowym filmie przenosi na ekran powieść Thomasa Savage’a z 1967 roku. Akcja rozgrywała się na ranczu w Montanie w latach 20. Benedict Cumberbatch wciela się w postać głównego bohatera, skomplikowanego, okrutnego mężczyzny, a jednocześnie udręczonego, samotnego kochanka, którego przy życiu trzymają uczucia z dawno minionej przeszłości. Jest w niemożliwej sytuacji bycia samcem alfa, który jest homofobem, a także homoseksualistą. Tajemnicza relacja, w która zawiązuje się w toku akcji między nim a chłopcem, który zamieszkuje na jego ranczu, trzyma w napięciu niczym thriller.

Parasite Bong Joon Ho Oscary


Parasite Bong Joon Ho Oscary

Fot.: DAVID SWANSON / PAP

„Parasite”, reż. Bong Joon-Ho, NoweHoryzonty.pl/VOD

– Ludzie przyjeżdżają do Korei Południowej z głową nabitą bajkowymi obrazkami z przewodników turystycznych. Żyją tym samym złudzeniem, które ja miałem o Francji, zanim obejrzałem „Nienawiść” Mathieu Kassovitza. Może to naiwne, ale wtedy, w 1995 roku, gdy ten film wchodził do kin, naprawdę nie byłem sobie w stanie wyobrazić, że w tak wielkim i bogatym mieście jak Paryż ludzie mogą żyć w tak straszliwej nędzy – mówił mi Bong Joon-Ho w wywiadzie po premierze „Parasite”.

W jego nagrodzonym Oscarem i Złotą Palmą filmie bogaci i biedni zajmują w przestrzeni inne miejsca. Ścieżki, którymi się poruszają, są inne, jeżdżą innymi środkami transportu, jedzą gdzie indziej. Gdy nagle znajdują się w intymnej bliskości, sytuacja eksploduje.

Sfrustrowani bohaterowie sięgają po przemoc. To film o wykluczeniu, społecznej ignorancji, konsumpcjonizmie doprowadzonym do granic absurdu.

W czasie finałowych scen wiele osób na moim pokazie krzyczało. Dawno nie widziałam tak żywych reakcji na nie będący przecież kinem gatunku – a kinem społecznie zaangażowanym – film.

Ja, Daniel Blake. Kadr z filmu


Ja, Daniel Blake. Kadr z filmu

Fot.: Materiały prasowe / Materiały prasowe

„Ja, Daniel Blake”, reż. Ken Loach, HBO GO, a także VOD.PL

Film Kena Loacha zaczyna się od telefonicznej ankiety. Odpowiedzi na zestandaryzowany zestaw pytań mają przesądzić o tym, czy tytułowy bohater filmu, Daniel Blake, niezdolny, zdaniem lekarzy, do pracy mężczyzna po zawale, dostanie zasiłek od państwa.

Daniel Blake idealnie wpasowuje się w galerię dumnych, ale łamanych przez życie postaci z filmografii Loacha. Blake jest bystry, inteligentny, zabawny, ma przyjaciół i siatkę kontaktów. Ale brak mu przebiegłości i uległości, które, jak się okazuje, są kluczowe w kafkowskim świecie Departamentu Pracy i Emerytur. Blake nie umie kombinować, udawać bardziej chorego, niż jest. Gdy urzędnicy domagają się dowodów na to, że podjął wysiłek szukania pracy, przynosi im zeszyt w kratkę z adresami miejsc, w których złożył swoje – pisane oczywiście ręcznie – CV.

„Ja, Daniel Blake” to film radykalny. Jako jedyny obraz anglojęzyczny był na festiwalu w Cannes wyświetlany nie tylko z francuskimi (te są w Cannes obowiązkowe), ale też z angielskimi napisami, gdyż akcja rozgrywa się w Newcastle, z ekranu słyszymy więc charakterystyczny, podobny do szkockiego akcent Geordie.

Te słynne loachowskie angielskie napisy do angielskich dialogów to zresztą świetna metafora jego kina. Loach jest tłumaczem między ludźmi mówiącymi niby tym samym językiem, ale kompletnie nie potrafiącymi się nawzajem zrozumieć. Jest tłumaczem biedy. Przedstawia czarno na białym, jak nieuchronny i bolesny jest upadek człowieka w świecie jedynie pozornej amortyzacji ze strony państwa, ze strony lokalnej społeczności.

Zachwycił cię serial „Sprzątaczka”? Ta książka opowiada równie poruszającą historię

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułNiebezpieczny dodatek do żywności
Następny artykułW środę spotkanie górniczych związków z przedstawicielami MAP